Po krótkiej walce z sobą wybuchnął wojewoda, nie zważa
jąć ani na to, czy zrozumianym będzie i czy usłużny tłumacz za słowami jego wydąży.
Widzicie mnie przychodzącego do was mówił gorącz kowo bo panu temu, któremu do siwego służyłem włosa, dłużej nie chcę i nie mogę...
Stała mi się krzywda...
chcę pomsty!
Kraj, którym rządziłem lat tyle, który mu dałem i utrzymałem, jest mój do dziś dnia, pójdzie za mną.
Przy prowadzę wam wojsko w posiłek i nie lada ludzi, ale takich, co najlepiej znają tę ziemię...
a ja, ja znam najlepiej nieprzy jaciela, z którym walczyć macie.
Mistrz isłuchał, zaledwie lekkim głowy poruszeniem dając poznać, że rozumie.
Wojewoda wybuchał wciąż z gorączką wielką, mistrz, jakby od niej ostygał, stawał się zimniejszym coraz.
Nie odpowiedział ni słowa.
To jątrzyło wojewodę, który powtarzać się począł z narze kaniami i gniewy, z wysławianiem siebie.
W zamian krzyżac ki pan nie spieszył z żadną ze swej strony ofiarą.
Wojewoda zmuszonym był przez tłumacza zażądać warunków dla siebie.
Spodziewam się rzekł iż ocenicie usługę, jaką wam oddaję osobą moją i ludźmi.
Pragnę, abym się przy tej ziemi, którą wam jako sprzymierzeniec oddaję pod opiekę, utrzy mał panem zwierzchnim.
Nie tylko ją pozyskacie, ale pozbę dziecie się króla i jego do Pomorza pretensji.
Mam więc pra wo domagać się...
Mistrz nie dokończoną mowę przerwał z wolna cedzonymi wyrazy, po niemiecku mówiąc dla Petrka, a patrząc chłodno i z góry na wojewodę.
Zakon niewdzięcznym nie jest.
Skoro usługa się okaże wielką, nagrodę da słuszną.
Ale potrzebuje naprzód mieć to, co mu obiecujecie, a potem oceni i zawdzięczy.
Chcecie więc, bym się zdał na łaskę lub niełaskę?
zawołał wojewoda.
Ja tu czuję się równym wam i jako z równymi mówić przychodzę.
Przymierze przynoszę, mówmy o warunkach.
Mistrz spokojnie się uśmiechnął.
Mylicie się, panie palatynie rzekł do Petrka.
Jak
.
skoro już tu jesteście i krok ten uczyniliście, na łaskę i nie łaskę Zakonu zdaliście się dobrowolnie.
Lecz wspaniałomyśl ny Zakon Rycerzy Grobu Pańskiego i Sług Maryi nie zechce korzystać z tej mocy, jaką mu daje nad wami nieszczęście wasze.
Spokojni bądźcie!
Wojewoda postrzegł dopiero teraz może, jak daleko zaszedł i jak zwrot był niepodobnym.
W istocie był na łasce lub nie łasce Zakonu, w rękach jego, nie wolnym sprzymierzeńcem, ale przymusowym sługą.
Zemsta czyniła go niewolnikiem.
Westchnął boleśnie.
Mistrz uznał właściwym ranę złagodzić i wyrzekł kilka słów pochlebnych.
Nie trwóżcie się począł byśmy posługi waszej nie umieli ocenić.
Jest ona dla nas przydatną i nie zaprzemy jej.
Po czym natychmiast spytał jeszcze Petrka, ilu mu ludzi przyprowadzić może wojewoda, jak zbrojnych i kiedy się z ni mi stawić może.
Rozmowa z namiętnej stawała się chłodniej szą i rachunkową.
Lecz niepodobieństwem było wojewodzie ściśle siły zbierające się omaczyć.
Obiecywał do tysiąca ry cerstwa dobrze zbrojnego, a kilkakroć tyle ludu pospolitego, który ono prowadzić miało.
Mistrz chłodno uczynił uwagę, że najlepiej zbrojny Polak z niemieckim rycerzem na równi stanąć nie mógł i dodał, że ludu też niewiele ceni, chyba dla straży przy łupach i zdoby czy.
Zniżał tym sposobem szacunek ofiary, jak gdyby chciał razem i nagrody niemieckie uszczuplić.
Dotknęło to wojewodę, zżymnął się srodze.
Prawda jest rzekł że nasze rycerstwo tyle żelaza na sobie nie nosi, lecz się łacniej za to obraca, a czasu boju, gdy się na stronę, w której posiłków potrzeba, przerzucić mo że, wielkie usługi oddać potrafi.
Luder nie chciał temu zaprzeczać, głową tylko potwierdził, co słyszał.
Rzekł potem zaraz, że mu pilno było i że posiłków tych oczekiwać długo nie może, wszystko już mając do wy prawy pogotowiu.
Wojewoda odparł opryskliwie i niechętnie, że gońców roze słał i że w dni kilka przyciągnąć może.
Mistrz na dni kilka
wyraził zgodę.
Tak na mały czas wyczerpana pozornie prze rwała się rozmowa.
Spozierali na siebie, lecz nietrudno było zrozumieć, iż wojewoda miał wiele na sercu, z czego się nie wyspowiadał, co chciał obwarować i wypowiedzieć.
Luder też cierpliwie czekał.
Szepnął Wincz Petrkowi, już prędko mówiąc, aby zawarował u mistrza, że ziemi tej, z której on mu żołnierza przy prowadzi, niszczyć i najeżdżać nie będzie.
Nastąpiło długie milczenie, stał mistrz zadumany, niepewny, obrachowując, co miał powiedzieć, nie spiesząc z obietnicą żadną.
Znacie, co to wojna rzekł w końcu.
Gdy się wycią ga w pole, wie wódz, dokąd prowadzi, a jak daleko zajdzie i gdzie mu zboczyć przyjdzie, pewnym nie jest nigdy.
Próżną tu więc byłaby obietnica, której dotrzymać .nie jest w ludzkiej mocy.
Zechcemy ziemię waszą i posiadłości szanować, jak po siłkującemu należy lecz za los wojny któż zaręczy?
Poruszył ramionami.
Wincz wlepił w niego oczy i nic wy czytać nie mógł w wejrzeniu oprócz chłodu i pewności siebie, a tej wyższości, z jaką mistrz to mu dawał, co chciał, do nicze go się nie widząc zmuszonym.
Wojewoda drgnął, zbladł, ale uczucie upadku swojego, któ ry poczuł, ukrył, bo się go sromał.
Gorycz tę połknąć musiał i strawić w sobie.
Siwa głowa opadła na piersi.
Tak więc on oddawał całego siebie, życie, cześć, wierność swą, niepodle głość, do jakiej nawykł a w zamian zyskiwał tylko jedno spragnionej zemsty nasycenie.
Krew, której się miał napić, winna mu była starczyć za wszystko.
Uśmiechnął się do siebie sam.
„Zemstę, zemstę będę miał pomyślał choć ją okupię drogo...”
Mistrz Luder, który już rozmowę za skończoną uważał, a był z niej i z siebie rad, z rozjaśnionym czołem przystąpił bliżej do wojewody i tonem łagodnym, poufalszym, przez Petrka go rozpytywać zaczął, troskliwie niby, czy rodzinę swą uprowadził, czy bezpiecznym był od króla i królewicza, że zawczasu myśli jego nie odgadną.
.
Na to wojewoda mrukliwie, krótko, nie bardzo chętnie, półsłowy tylko dał odpowiedź zbywającą.
Oświadczył zarazem, iż długo tu zabawić nie może i widzianym by być nie chciał, zatem upewniwszy się o miejsce, na które się ma stawić, na tychmiast mistrza pożegnać musi.
Chciał potem wznowić mo wę o tym, co uparcie przymierzem nazywał, lecz Luder po wtórnie zbył go słowy ogólnymi, a co przykrzejsza, okazał cień pewien nieufności, jak gdyby do zrozumienia dać chciał, iż ten, co jednego zdradza, i drugiemu może słowa nie strzymać.
Musiał i to przełknąć wojewoda, udając, jako by nie rozumiał; westchnienie z piersi mu się wyrwało.
Jeszcze rozmawiali, gdy Luder, wychyliwszy się ku kom panowi za drzwiami nań oczekującemu, rozkazał podać wino i jedzenie, nie mogąc gościa, który widzianym nie chciał być, prowadzić do wspólnego stołu.
Wszystko było obrachowanym tak, aby do uczt królewskich nawykłemu Winczowi, który sam zamożnym był panem, okazać Zakonu bogactwo i wspa niałość.
W trzeciej izbie stał już nakryty obrusem szytym, zasta wiony srebrnymi naczyniami i pozłocistymi, szkłem weneckim, misternymi puchary i misami stół, od którego zapach silny korzennych przypraw z dala czuć było.
Tu Luder wprowadził gościa, zapraszając do posiłku przed podróżą.
Sam on, do kub ka nalawszy tylko nieco pigmentu , do ust go przyłożył za zdrowie wojewody.
Petrek się chciwie, nóż wydobywszy zza pasa, rzucił na jadło.
Wincz nic oprócz wina nie tknął, chleba kawałek skru szył i zadumany pił tylko.
Posępność gościa, który miał od jechać z bólem w duszy, musiała nie być miłą mistrzowi, gdyż, zmuszając się do wesołości, usiłował go w lepszy humor wpro wadzić.
Trudne to było zadanie.
Dopiero gdy o królu Łoktku, o synu jego, o głośnej historii na dworze Karola Roberta mówić począł, zapowiadając, iż wobec Jana, króla czeskiego, który razem polskim się zwał i był, Władysław utrzymać się nie potrafi usta się rozwiązały wojewodzie.
Namiętnie prze
ciwko królowi występować zaczął, wyśmiewając się i odgra żając nań.
Całe tam Łoktkowe życie przeszło przez gryzące zęby czło wieka, który temu królowi wszystko, czym był, zawdzięczał.
Owe boje początkowe młodzieńcze, zuchwałe, szczęśliwe i nie fortunne, ubóstwo, prześladowanie, wojskowe hasanie po kra ju, pokuta, wygnanie, powrót, walki.
A wszystko to, co się na najpiękniejszy obraz niezmordowanej pracy składało, w ustach Wincza było przedmiotem szyderstwa i najczarniejszych potwarzy.
Mistrz Luder, który nie siadał do stołu ani jadł z nimi, słu chał, rozumiejąc po trosze, ale nie potakiwał.
Jako Krzyżak nienawidził on upartego Łoktka, który Zakonowi dokuczał i przed papieżem go skarżył, a Pomorza broniąc opanować nie dawał.
Ale od dawna słysząc o nim i patrząc nań, miał dlań poszanowanie, jakie każda wytrwałość i męstwo obudzą nawet w nieprzyjacielu.
Petrek tylko, jedząc i pijąc, czuł się w obowiązku uśmie chać i podnosić, co mówił wojewoda, aby mu się przypochlebić, niekiedy naprędce tłumacząc mistrzowi co dosadniejsze ustępy z wykrzykiwań Wincza.
Przeszła tak chwila dość długa, wojewoda spojrzał w okno i ruszył się z pożegnaniem, widząc, że dłuższym pobytem nic już tu nie zyszcze, czując, że był jak w zasadzkę wprowadzo ny i schwytany, z małą lub żadną korzyścią dla siebie.
Przy pożegnaniu też, gdy mistrz wielce był uprzejmym, wojewoda rozstawał się z nim z dumą i wyraźną jakby obrazą.
Sam sobie był winien nie było już na to ratunku.
Gdy sami znaleźli się w korytarzu, zwrócił się nagle do Petrka, który nie zdawał się uczuć jego rozumieć ani podzie lać.
Bodaj cię pioruny biły, ciebie, coś mnie tu wprowa dził!
zawołał.
Z tymi lisami w mniszych sukniach i zbro jach razem, w kapturach, a przy mieczach, diabeł nie dojdzie sprawy!
Petrek osłupiał.
Samiście chcieli z nim rozmowy!
wykrzyknął zdzi wiony.
Wojewoda ramionami ruszył i począł kląć.
Głupim był mówił idąc trzeba ich było do mnie sprowadzić, a inaczej by się gadało.
Z nich żaden by do was nie pojechał.
A, bo rozumniejsi są ode mnie zawołał Wincz a nade wszystko zimniejsi, gdy tu we mnie kipi wszystko, kipi, wre!
Ha, stało się!
Jeszcze mnie całego w ręku nie mają!
To mówiąc korytarzami zwrócili się ku podwórcom, w któ rych konie ich i ludzie stali ukryci.
Widok tych wielkich, przestronnych placów wśród twier dzy wielce teraz był ożywiony.
Zwykle dosyć puste, napeł niły się przybywającymi coraz z innych burgów zakonnych rycerzami, sergentami, pachołkami, czeladzią i wozami.
Wyprawa przeciwko Polsce, po rozejmie, gotowała się ca łymi siły Zakonu popartego przez przybyłych z Zachodu go ści.
Szeroko miano rozpuśtić zagony i po drodze warowne grody zdobywać, aby się w nich sadowić samym lub nie dać chronić nieszczęśliwemu ludowi.
Przybory więc widać było niezmierne, mogące dać pojęcie, z jaką straszliwą wojną na polskie posiadłości runąć mieli Krzyżacy, spodziewając się Łoktka przestraszyć, osłabić i uczynić sobie powolnym, a po mścić się za jego skargi do papieża wnoszone.
Wojewoda stanął zdumiony tym ogromem przyrządów wo jennych, które zepchnięte stały w podwórcach, jedne przy drugich, dziwne jakieś przedstawiając rusztowania windy, drabiny, belkowania, w których lesie trudno się rozpoznać było.
Wszystko, co dawniej znanym było i używanym przy oble ganiu zamków i co teraz wynaleziono na Zachodzie, a zale dwie używać zaczynano Krzyżakom służyło.
Od roku mieli oni już moździerze długie, z sztab żelaznych spajanych obręczami i śmigownice , znali użycie prochu i kuł ognistych.
Gotowali się właśnie przerażać nimi polskich kasztelanów i palić zamki, których oni bronili.