Fantasy - odpowie na to każdy prawdziwy fan - jaka jest, każdy widzi. A wywodzi się owa fantasy z baśni. Już Lem pisał - rzeknie każdy prawdziwy fan - że fantasy to baśń pozbawiona optymizmu deterministycznego losu, to opowieść, w której determinizm losu podniszczony zostaje przez stochastykę trafów.
Ha! Brzmi to tak mądrze, że aż zęby bolą, a to przecież nie koniec jeszcze. Studiując klasyka dalej, dowiemy się, że fantasy zasadniczo różni się od baśni, bo fantasy jest grą o sumie niezerowej, a zarazem zupełnie się od baśni nie różni, bo jest jednako antywerystyczna pod względem zdarzeniowych ziszczeń. Zęby bolą nie do wytrzymania, ale cóż, „Fantastyka i futurologia” nie była pomyślana dla takich jak ja prostaczków, którym trzeba wyłożyć kawę na ławę i jeszcze poprzeć wszystko trywialnym przykładem, o tak:
Bajka i fantasy są tożsame, bo antywerystyczne. I w bajce, i w fantasy, Kopciuszek, weźmy, jedzie na bal dynią zaprzężoną w myszy, a trudno o coś bardziej antywerystycznego. Determinizm zdarzeń, ów „homeostat” bajki wymaga, by wydający bal królewicz doznał na widok Kopciuszka ataku nagłej miłości graniczącej z obsesją, a „zerowa suma gry” żąda, by się pobrali i żyli długo i szczęśliwie, ukarawszy wprzód złą macochę i przyrodnie siostry. W fantasy natomiast m o ż e zadziałać „stochastyka trafów” - królewicz, dajmy na to, umiejętnie symulując uczucie zwabi dzieweczkę na ciemny krużganek i zdefloruje, po czym każe hajdukom wyrzucić za wierzeje. Żądny zemsty Kopciuszek skryje się w Szarych Górach, gdzie złota, jak wiadomo, nie ma. Tam zorganizuje partyzantkę, by obalić i zdetronizować lubieżnika. Wkrótce, dzięki starej przepowiedni wyjdzie na jaw, że to Kopciuszkowi przysługują prawa do korony, a wstrętny książę jest bękartem i uzurpatorem, a do tego jeszcze marionetką w ręku złego czarnoksiężnika.
Wróćmy jednak do owego „antyweryzmu”, stanowiącego cechę charakterystyczną lub - jak chcą inni, a zwłaszcza przeciwnicy gatunku - stygmat fantasy. I wróćmy do opowieści o Kopciuszku. Niech opowieść nasza rozpocznie się w sposób już lekko podniszczony przez stochastykę trafów - dajmy na to, na balu. Cóż tu mamy? Ano, mamy zamek, krużganki, królewicza i szlachtę, panie w atłasach i koronkach, lokajów w liberiach i kandelabry - wszystko werystyczne aż do rzygu. Jeśli dodatkowo przeczytamy fragment dialogu, w którym goście królewicza komentują wyniki obrad Soboru w Konstancji, weryzm będzie już zupełny. Ale mamy z nagła wróżkę, karetę z dyni i ciągnące ją polne myszy. Oj, niedobrze. Antyweryzm! pozostaje tylko mieć nadzieję, że może akcja toczy się na innej planecie, tam, gdzie myszy ciągają karety na co dzień. Może naszą dobrą wróżką okaże się kosmonautka z NASA lub też przebrany Mr. Spock. Względnie, że akcja toczy się na Ziemi, po straszliwym kataklizmie, który cofnął ludzkość do feudalizmu i krużganków, ale wzbogacił świat o myszy-mutanty. Bo taki zwrot akcji byłby przecież naukowy, poważny i - ha, ha - werystyczny. Ale magia? Wróżki? Nie. Wykluczone. Niepoważna bzdura. Wyrzucić, cytuję za Lemem, do kosza.
Ha, kochani, bijcie mnie, ale ja nie widzę zbytniej różnicy pomiędzy antyweryzmem magicznej dyni a antyweryzmem odległych galaktyk lub Wielkiego Bangu. A dyskusja o tym, że magicznych dyń nie było i nie będzie, zaś Wielki Bang mógł niegdyś mieć miejsce lub może kiedyś nastąpić , jest dla mnie dyskusją czczą i śmieszną, prowadzoną z pozycji owych komiteckich działaczy od kultury, żądających niegdyś od Teofila Ociepki, by przestał malować krasnoludki, a zaczął malować zdobycze komunizmu, bo komunizm jest, a krasnoludków nie ma. I powiedzmy sobie raz, a do końca - pod względem antyweryzmu fantasy jest ani gorsza ani lepsza od tzw. science fiction. A nasza opowieść o Kopciuszku, by była werystyczna, musiałaby w ostatnich akapitach okazać się snem sekretarki z biura projektów w Bielsku-Białej, opitej wermutem w noc sylwestrową.
Między historią a baśnią
Wracamy jednak do fantasy i jej - jakoby - baśniowych korzeni. Fakty są, niestety inne. Niezmiernie mało jest klasycznych utworów tego gatunku, które motyw bajeczny eksploatują, dogrzebują się do symboliki, postmodernistycznie interpretują przesłanie; które wzbogacają narrację bajki tłem i bawią się wykoślawieniem cytowanego wyżej determinizmu trafów, próbują ułożyć logiczne równanie matematyczne z owej cytowanej wyżej gry o sumie niezerowej. Czegoś takiego nie ma lub jest bardzo mało. Anglosasi, którzy w fantasy dominują i którzy stworzyli gatunek, mają do dyspozycji o wiele lepszy materiał: mitologię celtycką. Legenda arturiańska, podania irlandzkie, bretońskie czy walijski Mabinogion nadają się na tworzywo do fantasy stokroć lepiej niż infantylna i prymitywnie skonstruowana bajka.
Mit arturiański jest wśród Anglosasów wiecznie żywy, jest mocno wrośnięty w kulturę swym archetypem. I dlatego archetypem, prawzorem WSZYSTKICH utworów fantasy jest legenda o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu.[3]
Kto chce, niechaj zamknie oczy i na oślep wyciągnie rękę ku półce z książkami, niechaj wytaszczy z niej na chybił-trafił jedną powieść fantasy. I niechaj sprawdzi. Książka opisuje dwa królestwa (krainy, imperia) - jedno jest Krainą Dobra, drugie wręcz przeciwnie. Jest Dobry Król, z tronu i dziedzictwa wyzuty i próbujący je odzyskać, przeciw czemu są Siły Zła i Chaosu. Dobrego Króla wspiera Dobra Magia i Dobry Czarodziej, jak również zgromadzona wokół sprawiedliwego władcy Drużyna Dzielnych Chwatów. Do totalnego zwycięstwa nad Siłami Ciemności niezbędny jest jednakowoż Cudowny Artefakt, przedmiot magiczny o niebywałej mocy. Przedmiot ten we władzy Dobra i Ładu posiada właściwości integrujące i pokojowe, w ręku Zła jest siłą destrukcyjną. Magiczny artefakt trzeba więc odnaleźć i zawładnąć nim, zanim wpadnie w łapy Odwiecznego Wroga...
Skąd my to znamy? Znamy to z sir Thomasa Malory, z „La Morte d’Arthur”. Dla nas, co prawda, to jest jedynie cudza kulturowo legenda, jedna z wielu legend, obca nam jak bajki Eskimosów czy podania czerwonoskórych ze Związku Sześciu Plemion. Natomiast w kulturze anglosaskiej mit arturiański siedzi mocno a twardo, jest z tą kulturą absolutnie zintegrowany. I jest - trzeba to stwierdzić - trochę mało baśniowy. Jest quasi-historyczny. Do dziś poważnie dyskutuje się w Anglii, czy aby Camelot znajdował się na miejscu dzisiejszego Winchesteru, chyba podejmuje się nawet stosowne wykopki. Do dziś Tintagel czy Glastonbury są miejscami zjazdów różnych maniaków, postdruidów i psychomediewistów.
Byłoby zapewne zbyt wielkim uproszczeniem równoległe czytanie „Władcy Pierścieni” i „La Morte d’Arthur”, byłoby uproszczeniem odkrywcze wołanie, że Artur to Aragorn, Anduril to Excalibur, że Pierścień to Graal, Frodo to Galahad, Merlin to Gandalf, a Sauron to kombinacja Morgan Le Fay i dzikich Saksonów, pokonanych pod Mount Badon (na polach Pelennoru). Ale nie sposób nie zauważyć podobieństw w głębszej warstwie obu tych utworów i faktu, że cały gatunek fantasy eksploatuje mit atruriański w jednym, podstawowym kanonie, w leitmotivie walki Sił Dobra i Postępu, reprezentowanych przez Artura, Merlina, Excalibur i Okrągły Stół, a Siłami Ciemności i Destrukcji, uosobianymi przez Morganę, Mordreda i stojące za nimi moce.
Legenda o Arturze stała się nie tylko archetypem, prawzorem fantasy - była też polem do popisu dla utworów, którzy woleli twórczo eksploatować sam mit miast opierać na nim „własne” pomysły. Przede wszystkim wymienić tu należy T.H. White’a i jego „The Once and Future King”, sztandarowe dzieło fantasy „kamelockiej”. Następnym wydarzeniem było opublikowanie „The Mists of Avalon”, pięknego i nagrodzonego dzieła Marion Zimmer Bradley. Spośród innych autorów tego subgatunku wymienić można - znacznie ciszej, niż dwa poprzednie nazwiska - Gillian Bradshaw, Petera Hanratty i Stephena R. Lawheada. Ostatnio doszlusowała Diana L. Paxton z interesującym, choć wybitnie wtórnym wobec „Mgieł Avalonu” dziełem, zatytułowanym „The White Raven”.