Kopalnia leżała u dołu, jakby się ptak wzniósł z ciekawości nad ziemię i chciał sie jej przyjrzeć z lubością. Od cechowni ku szybowi wyciągowemu szli górnicy lużnymi grupkami, leniwi w słońcu i mali jak mrówki w niedzielę popołudnie, gdy matka-królowa im spocznij daje. Ale juz rozbimbały się dzwony i rury sygnałowe, zawyła syrena kopalniana, rozkręciły się koła wyciągowe aż do zaniku prętów i na całej kopalni zaczął się ruch głośny, jakby kto w szafie drewnianej kufle przesuwał, i najciemniejszych kwadracików, u podstawy nadszybia, wypełzła grupka czarniuchów z latarkami w dłoniach. Szli środkiem jezdni, pomiędzy tymi co podążali z naprzeciwka i pozdrawiali się nawzajem. Ci czarni błyskali białymi żebami i przez wiele to może było w nich coś złowrogiego, choć wrażenie to brało sie raczej stąd, że trudno było doszukać sie oczu w ich twarzach. Zapalali od białych pierwszego papierosa, a ci kończyli ostatniego. Druga zmiana przemieniała się z trzecią.
Klatki wchłaniały ludzi z jednej strony, wypluwały z drugiej. Słońce drżało ciepłem nad kopialnią, swoją wibracją dygotało osiedlem w głębi, polami jałowymi i hat lasami niebieskimi. W rozprażeniu letnim, w huku nadszybia i syku wentyli maszynowni, w rozprostowaniu kości tych, co wyszli z dołu i w kroku leniwym tych, co podążali w dół, i w tych dymkach białawych pomiędzy nimi, był spokój, lato, uroda i to powietrze, które trafia się pomiędzy ludźmi, co na właściwym miejscu naszej planety się znajdują.
Jasio stał z przymkniętymi oczami na tle białej ściany, nabitej kropelkami wody i czekał na uderzenie strumienia. Na litej czarnej twarzy rysowała się czerwona szparka ust. Woda siknęła z góry czterdziestoma batami, smagała twarz Jasia, zaparowała i przemieniała jego czarne oblicze w białe. Podniósł ręce ku twarzy i zamydlił ją pianą jak śnieg.
Pod sufitem cechowni wisiały łachy górników; dziwne pole strachów na wróble pod stropem z żelaza i drewna. Od kazdego ubrania zwisał łańcuszek siedmiometrowej długości i czekał na dłoń właściciela, któremu udało się wrócić z filara.
Ubrania zaczęły zjeżdżać w dół. Czarne anioły szybowały dostojnie po idealnym pionie ku białemu prostokątowi białych ciał, w dole. Górnicy z głowami podniesionymi ku górze ciągnęli za łąńcuchy i brali w objęcia ubrania, w których opuścili swoje domy.
Jasio ściagnął swój tabołek, odczepił od wieszaka koszule lnianą i wkładał ja na suche ciało. Za nim, obok niego i przed nim, nagie ciała najpierw bielały koszulami, a w chwilę potem stapiały się z tłem szarym. Zostały tylko ich twarze kredowe z czarnymi obwódkami wokół oczu.
Szli pojedynczo pomiędzy balustradką a okienkiem markowni, rzucali na lśniącą deske swoją blaszkę z numerkiem, pomiędzy dłonie starcze, na kupkę rosnącą w oczach. Potem dłonie te brały kółka blaszane z dziurkami po brzegu i zawieszały na tablicy: każdy numerek pod własciwy odpowiednik. Jaś posuwał się w stronę okienka. Wszyscy górnicy wokół niego byli starsi, ale przewyzszał ich wzrostem i wyróżniał się czupryną obfitą. Rzuciła swoja blaszkę z numerem 757 i zerkał za bramę.