Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Ekspertyza pierwsza 11 page

- Załatwiłem ją na cacy, choć nie zasłużyła... - mruk­nął pod nosem. I pomyślał: „Każdy głupi wie, że mleko wsiąka w tapicerkę i zapach jego rozkładu jest praktycznie nieusuwalny”. Anka miała rację - ten trupi zapach roz­kładającego się kefiru będzie jej towarzyszył przez najbliż­sze pół roku.

 

 

Maja – niedziela

 

 

Kilka minut po ósmej rozdzwonił się telefon.

- Rudy, słucham - wychrypiała Weronika. Lewą rę­ką zasłoniła oczy przed oślepiającym ją blaskiem słońca. Przytrzymując słuchawkę ramieniem, prawą chwyciła ołówek leżący na nocnej szafce i na ślepo zapisała w notesie adres.

- Będę w ciągu dwudziestu minut - obiecała, lecz gdy tyl­ko odłożyła słuchawkę, ponownie naciągnęła kołdrę na gło­wę i leżała dłuższą chwilę w ciemności, zbierając siły. Czuła zbliżającą się aurę migreny. Pulsowanie prawej skroni, świa- tłowstręt i wypychanie oczodołu. Zajęło jej chwilę, by poskła­dać myśli. „Jest niedziela. Nie muszę jechać do prokuratury. Ale mam dyżur”, myślała gorączkowo. Z trudem zwlekła się z łóżka i wysunęła szufladę, w której trzymała medykamen­ty. Niestety, opakowanie leku, który jej pomagał, było puste. Werka duszkiem wypiła dwie szklanki wody - by rozszerzyć naczynka krwionośne i zyskać na czasie, zanim ból uniemoż­liwi jej funkcjonowanie. Chwyciła torebkę i wysypała zawar­tość na stół. W pośpiechu przeglądała pokaźny plik luźnych kartek, aż wreszcie znalazła receptę, którą dwa tygodnie temu wypisał jej lekarz. Nie zdążyła jej wykupić. Wiedziała, że jeśli zaraz nie zażyje imigranu, pulsujący, obezwładniający ból sparaliżuje ją na wiele godzin. Weszła pod zimny prysznic. Kilka minut później była już aptece. Farmaceutka podała jej szklankę wody i Weronika na miejscu zażyła podwójną daw­kę leku. W ciągu godziny znów była w formie.

Ujawnione dziś rano zabójstwo okazało się klasycz­nym „ubojem gospodarczym” i zabezpieczenie śladów po­szło stosunkowo szybko. Niespełna cztery godziny póź­niej prokuratorka wracała do domu, marząc o gorącej ką­pieli w pianie.

Dochodziło południe. Werka krzątała się po mieszka­niu - zaparzyła kawę, napuszczała wody do wanny. Włożyła do odtwarzacza CD ulubioną płytę Sade i nacisnęła „play”, lecz urządzenie wypluło kompakt. Powtórzyła operację, ale podajnik ponownie wysunął płytę. - Znów laser do czysz­czenia - zamruczała pod nosem kilka przekleństw, po czym zniechęcona weszła do łazienki. Wanna była zapełniona za­ledwie w jednej trzeciej. Odkręciła mocniej kurki i wsypała garść soli kąpielowych oraz wlała aromatyczny płyn do ką­pieli. Wróciła do salonu. Pomyślała, by włączyć muzykę, ko­rzystając z odtwarzacza w laptopie. Kiedy komputer załado­wał aktualizacje i Weronika mogła już uruchomić program odtwarzający płyty kompaktowe, w komunikatorze interne­towym pojawił się dymek: „masz siedemnaście pilnych wia­domości”. Kliknęła w ikonkę i na pulpicie otworzyła się pocz­ta. Była zapchana od spamu. Weronika kasowała reklamy biur podróży i oferty pracy za granicą. „Delete, delete, de­lete”, naciskała mechanicznie. W ostatniej chwili powstrzy­mała się przed usunięciem także tego maila. Zamarła, kiedy odczytała nazwisko nadawcy. Tak długo czekała na wiado­mość od Huberta. Zerknęła na godzinę wysłania listu. Meyer wysłał wiadomość wczorajszej nocy. List był krótki. Hubert informował, że ze swej strony zakończył pracę nad sprawą zabójstwa Schmidta. „Profil zostawię Waldkowi. Jutro wy­jeżdżam do Sopotu. Owocnej pracy”.



- Jestem okropną idiotką. Czego ja się spodziewałam? - wyrzucała sobie Weronika i szybkim krokiem ruszyła do łazienki. Woda prawie przelewała się przez brzegi wanny. Wypuściła jej trochę i zaczęła się rozbierać. Kiedy zrzuci­ła ubranie, obejrzała się w lustrze. Przypatrywała się swo­jemu ciału, jakby patrzyła na inną kobietę. Stała tak chwi­lę, aż dostała gęsiej skórki. Oceniła piersi, wcięcie w talii. Obróciła się o dziewięćdziesiąt stopni i obejrzała pośladki. W łazience unosił się brzoskwiniowy zapach płynu do ką­pieli. Weronika zanurzyła się w wodzie, a kiedy ciepło roze­szło się po jej ciele, poczuła się o wiele lepiej.

- Muszę coś zrobić z moim życiem, bo przecieka mi przez palce - postanowiła. Zdecydowała, że dziś odwiedzi synka, choćby to miało wywołać wściekłość jej byłego męża. Wyskoczyła z wanny, zostawiając na podłodze łazienki mo­kre kałuże w kołnierzach baniek mydlanych. Ze zdwojoną energią zaczęła szykować się do wyjścia.

 

***

- Ponoć coś dla mnie macie? - rzucił w drzwiach dwor­cowego komisariatu podinspektor Szerszeń. Nie mógł się doczekać, kiedy przeczyta opinię Huberta na temat sprawy śmieciowego barona. Profiler skończył ją dopiero nad ranem. Nie zdążył mu jej dostarczyć osobiście. Kopertę z opinią zo­stawił więc w komisariacie na dworcu.

- Jest tam taki sympatyczny chłopak. Ma dziwne imię. Czekaj, bo zapomniałem... Faustek, Ferdynand? O, wiem... Anatol. Spytaj o Anatola - poinformował go Hubert przez telefon, kiedy siedział już w pociągu do Gdańska. - Będzie pilnował opinii do czasu twojego przyjazdu. Znam tego mło­dego człowieka. Był u mnie na szkoleniach w ubiegłym roku. Profil jest w dobrych rękach - zapewnił.

Podinspektor natychmiast pojechał po dokument. W dwor­cowym komisariacie zastał dwóch skrajnie różnych funkcjo­nariuszy. Jeden był zarozumiałym niskim grubasem, niewiele młodszym od Szerszenia, a drugi chuderlawym młodzieńcem o ryżej czuprynie i meszku pod nosem w tym samym odcie­niu. Pomiędzy nimi piętrzył się stos dokumentów, lecz star­szy policjant wyglądał na mocno rozleniwionego. Spojrzał ze zdziwieniem na przybysza, który energicznie wmaszerowal do niewielkiego pomieszczenia. Widać atmosfera wolnego od pracy dnia udzieliła mu się w pełnej rozciągłości. Szerszeń oce­nił sytuację w kilka minut. „Ten ryży to musi być Anatol”, pomyślał. Młody policjant szeroko uśmiechnął się na widok mężczyzny w koszuli od policyjnego munduru i bez zbędnych pytań podał mu szarą zaklejoną kopertę, jakby przekazywał jakiś skarb. Podinspektor z miejsca go polubił.

- A co to? Listonosza sobie znaleźliście? - odezwał się starszy funkcjonariusz, najwyraźniej zwierzchnik Anatola.

I nieprzyjemnym tonem zwrócił się do młodego sierżan­ta: - A ty, Antek, skąd wiesz, czy oddajesz przesyłkę wła­ściwej osobie? Może to przebieraniec.

Szerszeń spiorunował wzrokiem grubasa, lecz nie odezwał się ani słowem. Drażnił go ten dworcowy zapach - miesza­nina moczu, ludzkiego potu i smażonego od tygodnia oleju, który wypełniał także wnętrze komisariatu.

Anatol, słysząc reprymendę swojego zwierzchnika, aż za­niemówił ze strachu. - Tak racja... Czy... czy mógłbym pro­sić o okazanie legitymacji? - szepnął onieśmielony gwiazd­ką i dwiema pałeczkami na pagonach koszuli policjanta. Wpatrywał się zaniepokojony w twarz Szerszenia, bo szara koperta była już w jego rękach.

- Nie ma problemu - Szerszeń natychmiast pokazał mu stosowny dokument.

- Podinspektor Waldemar Szerszeń, Wydział Zabójstw Komendy Wojewódzkiej Policji - odczytał młodzieniec i spojrzał z szacunkiem na gościa.

Tym razem starszy sierżant kompletnie zbaraniał.

- Proszę wybaczyć, podinspektorze... - zaczął się na­tychmiast tłumaczyć. - Chyba mogę liczyć na zrozumienie. Nie chciałbym, by tak ważny dokument wpadł w nie­powołane ręce - odchrząknął i wpatrywał się z lekkim nie­pokojem w gościa.

Szerszeń zignorował go i zwrócił się dobrodusznie do Anatola: - Dziękuję, młody człowieku. Oby tak dalej, a da­leko zajdziesz. Nadkomisarz Meyer bardzo cię chwalił... - dodał, skinął głową na pożegnanie i odwrócił się na pię­cie. Nie zamierzał dłużej dyskutować z policjantami miej­skiego komisariatu. Marzył tylko o tym, by jak najszybciej przeczytać profil. Zjadała go ciekawość, choć starał się nie dawać tego po sobie poznać. Ale już przy drzwiach zaczął otwierać kopertę.

- Tak, daleko - zaśmiał się grubas, sądząc, że Szerszeń już tego nie słyszy. - Czeka cię kariera w „Siódemce[69]” albo i Poczcie Polskiej, ty lizusie-doręczycielu. Jak będziesz się tak dawał wykorzystywać, nigdy się stąd nie wyrwiesz... Patrz na mnie. Siedemnasty rok siedzę na tym posterunku, nie­długo osiągnę tu pełnoletność. Ha, ha! Trzeba umieć się opę­dzać od tych z wojewódzkiej. Najchętniej całą robotę by na ciebie zwalili. Robić im się nie chce... Patałachom...

Szerszeń doskonale słyszał kpiny starszego policjanta. Nie mógł ścierpieć, jak podstarzały stójkowy naśmiewa się z uczynnego Anatola. Z impetem zawrócił i wtargnął do środka.

- Nazwisko... - huknął na starszego.

- A po co to panu? - fuknąl niegrzecznie funkcjona­riusz.

- Rzeczywiście, po nic. Pana nazwisko tak naprawdę mnie interesuje - odrzekł i popatrzył na młodszego.

- Starosta - odparł karnie przestraszony sierżant.

- Sierżancie Starosta, proszę się do mnie zgłosić w przy­szłym tygodniu. Wewnętrzny 250345. Sekretarka komen­danta umówi pana na rozmowę kwalifikacyjną. Wydział Zabójstw Komendy Wojewódzkiej Policji potrzebuje takich ludzi jak pan. Szkoda, by się marnowali w komisariacie, gdzie nie mają właściwych wzorców - oświadczył Szerszeń i mru­gnął porozumiewawczo do Anatola. Młodzieniec aż się zaru­mienił. Starszy policjant wpatrywał się w Szerszenia, jakby zobaczył ducha. Nawet się nie zorientował, że z dłoni wysu­nął mu się długopis, potoczył po stole i spadł na podłogę.

Zadowolony Szerszeń wy maszerował z dworca i skiero­wał się do auta. Rozsiadł się wygodnie za kierownicą, uchy­lił okno i z lubością zapalił papierosa. Nie włączał jeszcze silnika. Rozerwał kopertę i wyjął plik kartek A4 spiętych zszywaczem. Gorączkowo przelatywał wzrokiem eksperty­zę. Początkowo kiwał głową na znak zrozumienia i zadowo­lenia. Potem już tylko przeskakiwał akapity, by jak najszyb­ciej dojść do wniosków. Kiedy dotarł do oceny osobowości sprawców, zbladł i zniecierpliwiony wyrzucił niedopałek za okno. W skupieniu czytał kolejne punkty opinii. Im bardziej wgłębiał się w przygotowany przez Meyera profil, tym bar­dziej narastała w nim wściekłość.

- Co to, kurwa, jest - rzucił wreszcie. Zaczął oglądać każdą kartkę z obu stron, jakby szukał na niej linii papi­larnych. Potem sprawdził numery w prawym dolnym rogu, lecz stwierdził, że nie brakuje żadnego z nich. Obejrzał jesz­cze dokładnie charakter czcionki i kolor tuszu. Wyglądało na to, że żaden z dokumentów nie był podmieniany ani po­prawiany. Zszywka, którą były spięte, także wyglądała na oryginalną.

- To niemożliwe - mruknął do siebie, nie dowierza­jąc temu, co widział. A potem zaczął mówić coraz głośniej i głośniej. Być może samego siebie chciał przekonać, że ma rację. - To jakaś pomyłka! Meyer, jeszcze nigdy nie zrobi­łeś mi takiego numeru! I co ja mam z tym zrobić? Co to, do kurwy nędzy, jest? To jakaś chujnia, a nie profil! Jaka przy­padkowa ofiara? Jaki splot nieoczekiwanych okoliczności? To zupełnie nie pasuje do mojego dochodzenia, do moich wniosków, do moich hipotez śledczych, do tego, o czym roz­mawialiśmy i w jakim kierunku idą działania operacyjne! To może i jest jakaś analiza, ale nie profil sprawcy w sprawie Schmidta! Tu się nic nie zgadza! To wszystko jest bez sen­su! Meyer, czyś ty rozum postradał? Jak mogłeś tak spierdolić robotę!

Szerszeń zapalił silnik i z piskiem opon ruszył do komen­dy, chciał jak najszybciej zadzwonić do profilera. Był wście­kły, bo gdyby przyjął do wiadomości wnioski zawarte w eks­pertyzie, musiałby przyznać się, że wszystko, co do tej pory zrobił w tym śledztwie, nadaje się do kosza.

- Masz szczęście, że się dobrze znamy - mruczał niezadowo-lony. - Ktoś inny dawno urwałby ci głowę, jeśli nie coś więcej...

Całą drogę ćwiczył przekleństwa, jakie rzuci psychologo­wi w twarz, kiedy tylko uda mu się z nim połączyć.

 

***

Weronice dzień upłynął szybko i stosunkowo miło, zwa­żywszy na okoliczności. Do Gliwic, gdzie mieszkali jej byli teściowie, dotarła w porze obiadu. Tomek rozpoznał jej auto, zanim podjechała pod bramę. O dziwo, dziadkowie także ucieszyli się na jej widok.

- Córeczko, przestań się już wygłupiać i wróć do domu. Wiktor tak cię kochał... Jakbyś wróciła, na pewno ci przeba­czy. Znów bylibyście szczęśliwi - przekonywała teściowa, nalewając jej niedzielnego rosołu. Zachowywała się, jakby pomiędzy Weroniką a jej synem wcale nie doszło do rozwo­du i jakby sama cztery lata temu nie zeznawała w sądzie na korzyść Wiktora. Weronika zwykle nie mogła znieść hipo­kryzji starszej pani i na tego typu uwagi wybuchała nieokieł­znaną złością. Dziś jednak tylko kiwała obojętnie głową.

- Raczej wątpię, mamo... - uśmiechnęła się kwaśno i spojrzała kątem oka na swojego byłego teścia, który za­chowywał się tak, jakby wstydził się za nich oboje – syna i żonę. Był jednak człowiekiem niezwykle strachliwym i ni­gdy się im nie przeciwstawił, choć Weronika czuła, że czę­sto był po jej stronie.

Tomek nie schodził z kolan matki. Wtulał się w nią jak niemowlę, chociaż dawno skończy! sześć lat. Weronika wie­działa, że chłopiec z powodu zatargów pomiędzy rodzicami ma kłopoty z zasypianiem, moczy się w nocy i jest chorobli­wie nieśmiały, przez co stał się kozłem ofiarnym w zerów­ce. Kilka razy rozmawiała o tym z przedszkolnym psycho­logiem, lecz niewiele mogła zrobić. Widziała syna zaled­wie cztery razy w miesiącu po kilka godzin dziennie - bo jedynie na tak rzadkie widzenia zezwolił sąd - a jej były mąż bardzo tego pilnował. Czasami jednak, jak dziś, mo­gła z dzieckiem spędzić nawet cały dzień. Innym razem, w ramach przynęty, Niki podrzucał jej dziecko jak zabaw­kę. Wtedy zwykle czegoś od niej chciał. Dziś miała wyjąt­kowe szczęście. Niki był daleko i nie kontrolował jej wizy­ty. Mogła bawić się z synem, swobodnie rozmawiać, śmiać się, jakby sytuacja była zupełnie zwyczajna. Nawet dziad­kowie, ponieważ nie musieli odgrywać przed synem cerbe­rów wnuka, byli wobec niej uprzejmi.

Kiedy Weronika poznała państwa Nikitorowiczów, wyda­li jej się niezwykle dystyngowani. Podkreślali, że pochodzą z „tych Nikitorowiczów”, czyli ukraińskiej szlachty dwor­skiej. Pani Irena była zawsze elegancko ubrana, jak spod igły. Nawet w upał nosiła koronkowe rękawiczki, by słońce nie opalało jej delikatnej skóry. Piekła przepyszną szarlot­kę i schab ze śliwką. Pan Mariusz, wykładowca akademic­ki i znawca trzech języków obcych, wysławiał się najpięk­niejszą polszczyzną, nieskażoną gwarą czy wulgaryzmami. Nigdy nie podnosił głosu i był spolegliwy wobec najdziwniej­szego widzimisię żony. Ich syn - Wiktor - był całym ich światem. Od dzieciństwa wychowywali go, jakby był co naj­mniej następcą tronu, a nie zwykłym śmiertelnikiem. Kiedy Weronika wstępowała do tej rodziny, sądziła, że chwyciła Pana Boga za nogi. Gdyby wtedy ktoś jej powiedział, że ta sielanka to jedynie fasada, wyśmiałaby go. Była przekona­na, że w życiu państwa Nikitorowiczów wszystko funkcjonu­je jak w szwajcarskim zegarku - na najwyższym poziomie i bez wad. Szybko zrozumiała, że w ich rodzinie brakowa­ło ciepła i życzliwości. Nie darzyli tym siebie i nie potrafi­li tego przekazać swojemu synowi, który wprawdzie osiągał sukces za sukcesem, lecz nie potrafił kochać nikogo oprócz siebie. Weronika bała się, że jeśli jej syn dłużej będzie pod opieką babci i dziadka, także zostanie wykastrowany emo­cjonalnie. Wciąż jednak nie miała sił, by przeciwstawić się mężowi. Nie wiedziała, co zrobić, od czego zacząć. Tkwiła więc w tej sytuacji i godziła się na warunki Nikiego, bo czu­ła się bezsilna. Zarzucała sobie wygodnictwo i tchórzostwo. Wiedziała, że to karygodne, lecz nie potrafiła zrobić ani kro­ku, by wyjść z tego zaklętego kręgu.

Dzień upłynął Weronice na zabawie z synem. Rodzice Nikiego zgodzili się nawet, by zabrała Tomka na przejażdż­kę. Matka i syn cieszyli się każdą wspólnie spędzoną chwi­lą. Werka nie chciała wracać do swojego pustego domu. Wiedziała jednak, że ta chwila musi nastąpić. To było w ich sytuacji najtragiczniejsze. Moment, kiedy będzie musia­ła wyjść.

- Mamo, dlaczego mnie zostawiasz? - zapytał nagle synek. Weronika zamarła. Czuła, że w jej oczach kręci się łza. Dziecko nie rozumiało tej skomplikowanej sytuacji. Jak miała mu ją wyjaśnić? Zdawała sobie sprawę, że prawdopo­dobnie dziadkowie i ojciec karmią go bredniami, że to ona go porzuciła. Nie bardzo wiedziała, jak ma się bronić przed takimi oszczerstwami.

- Synku, muszę jechać do pracy-kłamała. -Ale niedłu­go wrócę. Zobaczysz. Któregoś dnia będziemy już razem.

- Ja nie lubię dziadków. Oni robią mi krzywdę.

- Jaką krzywdę? - dopytywała się zaniepokojona. Głos jej drżał, choć bardzo starała się to przed synem ukryć.

- Oni są źli... - mówił chłopiec. - Ja chcę iść z tobą.

Ich pożegnania zawsze tak wyglądały. Chłopiec bezbłęd­nie odczytywał jej emocje. Wiedział, że matka zamierza wyjść, zanim ona sama mu to powiedziała. Nie miała poję­cia, ile w oskarżeniach syna jest prawdy, a ile wyobraźni. Nie, potrafiła tego ocenić i tym bardziej to ją przerażało. Teraz chłopiec wtulił się w jej ramiona i gorzko zapłakał. Po pro­stu nie potrafiła go zostawić. Siedzieli tak wtuleni w siebie, jakby spleceni cierpieniem. Weronika starała się swoim cia­łem ochronić syna przed światem, choć wiedziała, że to je­dynie chwilowe złudzenie. Nienawidziła byłego męża, te­ściów, całej tej sytuacji, a nade wszystko siebie. Za to, że nie potrafi stanąć twarzą w twarz z prawdą i odciąć się raz na zawsze od Nikiego. Przez swoją bezradność zadaje cierpie­nie niewinnemu dziecku. Czuła się potworem.

„A może by tak porwać małego i uciec gdzieś daleko, gdzie nikt nas nie znajdzie?”, myślała po raz kolejny. Ucieczka wy­dała jej się wspaniałym pomysłem, który rozwiąże wszyst­kie problemy. Ale doskonale zdawała sobie sprawę, że nie może tego zrobić - jest przecież prokuratorem, a porwanie to przestępstwo. Kiedy jednak Tomek wtulał się w jej pier­si, nie myślała racjonalnie. Emocje brały górę i była gotowa na wszystko. Nawet na niekończącą się ucieczkę i los ściga­nej. Z rozmyślań wyrwał ją głos byłego męża. Ostry, chra­pliwy, podszyty szyderstwem.

- O, mamusia nas odwiedziła... Cóż za niespodzianka...

Aż podskoczyła zaskoczona i przestraszona. W tym sa­mym momencie poczuła, że Tomek mocniej wtulił się w nią, jakby była jego ostatnią deską ratunku. Zacisnęła zęby, by nie powiedzieć przy dziecku niczego, czego by potem żało­wała. Starała się dzisiaj znieść wszystkie impertynencje.

- Mama chyba już musi jechać. Poradzimy sobie lepiej bez niej, co synu? - ciągnął Niki.

- Może jesteś głodny, Wiktorku... - zaraz podbiegła do syna pani Nikitorowicz. - Może napijesz się herbatki?

Tomek taki był podenerwowany, kiedy cię nie było... No po­wiedz, jak tęskniłeś za tatusiem, Tomciu?

W odpowiedzi dziecko ukryło twarz w ramionach mat­ki. Weronika usłyszała, jak zaczyna cichutko łkać.

- Synu, weź się w garść. To przez matkę tak się ślima­czysz. Nie mogę patrzeć na to mazgajenie. Werka, przestań się nad nim tak trząść. To nie jest niemowlę!

- A może Tomek przenocuje dziś u mnie. Zaprowadzę go jutro do przedszkola. Tylko tę jedną noc.

- Nie ma mowy. Dziadek się nim zajmie - uciął Niki.

Tomek tymczasem wybuchł płaczem.

- Przestań się mazać! - huknął na niego ojciec. - Co ty, baba jesteś?

- Idź już. Patrz, co narobiłaś! - po chwili krzyknął i na Weronikę. - Przecież ciebie nie obchodzi to dziecko. Pojawiasz się tutaj w weekendy, bawisz się z nim. To na mojej głowie jest jego wychowanie. To ja jestem z nim dzień w dzień.

Weronika z trudem zachowywała spokój. Kiedy jednak były mąż zaczął ją obarczać winą za stan małego, nie wytrzymała: - Byłoby zupełnie inaczej, gdybyś pozwolił nam widywać się czę­ściej. Straszysz mnie sądem, swoimi kolegami z mafii...

- Tam są drzwi. Wynoś się! Chyba że chcesz być wypro­wadzona przez policję - oświadczył jadowicie Niki. Tym ra­zem nie podniósł głosu. Nie musiał. Weronika zamilkła.

- Idź już. Nie potrzebujemy takiej żmii, wyhodowanej na własnej dłoni - dorzuciła była teściowa, a prokuratorka spojrzała na nią zdziwiona. Jeszcze godzinę temu była taka słodka, oferowała jej dodatkowy kawałek ciasta i prosiła, by zamieszkała z nimi... Nie mogła w to uwierzyć.

- Nigdzie nie pójdę - oświadczyła i przytuliła mocniej syna. A po chwili dodała: - A wiesz, może masz rację. Już pójdę. Ruszyła w kierunku drzwi z synem w ramionach.

- Dokąd to? - Wiktor jednym susem znalazł się obok niej. Zagrodził jej drogę i siłą wyszarpał z rąk sześciolatka, który wił się i płakał.

- Cicho bądź! - krzyknął na chłopca. Ten jednak pła­kał coraz głośniej. Weronika wyciągnęła ręce w kierunku Tomka. Wiktor odwrócił się, posadził syna na podłodze, po czym chwycił byłą żonę za ramię i wypchnął za drzwi. Po chwili ponownie otworzył drzwi i cisnął w Weronikę to­rebką, której zawartość rozsypała się na podjeździe. Kobieta pochyliła się, by pozbierać swoje rzeczy. Słyszała rozpacz­liwe łkanie syna, krzyki byłego męża, uspokajający głos te­ściowej. Tylko ojciec Nikiego jak zwykle nie odezwał się ani słowem. Już nie potrafiła się powstrzymać. Łzy popłynęły jej po policzkach. Spotkania z Tomkiem często tak wyglą­dały. Weronika nie wiedziała, ile zdoła jeszcze wytrzymać. „Nie jestem dobrą matką, nie potrafię ochronić własnego dziecka. Nie zasługuję na szczęście”. Kiedy wsiadała do sa­mochodu i wracała do swojego pustego mieszkania, po raz kolejny czuła się jak w matni.

- Chcę umrzeć - zatrzymała się i ukryła twarz w dło­niach. Od lat godziła się na wszystkie warunki Nikiego, a on coraz bardziej przesuwał stawiane jej granice. To dlatego żyła jak zakonnica. Nie pozwalała sobie na żadne poważniejsze związki. W jej pokręconym życiu nie było miejsca dla niko­go prócz dziecka. Musiałaby przecież wtajemniczyć bliskie­go człowieka w zawiłości swojej egzystencji, a kto zgodziłby się na taki życiowy bałagan, kto wytrzymałby tę nieustanną emocjonalną huśtawkę, na jaką narażał ją Niki? Kilka razy spróbowała to zrobić, lecz kiedy przelotny romans przera­dzał się w coś poważniejszego, otrzymywała ultimatum: ja albo twój eks. Wybór był tylko jeden. Odrzucając Nikiego, odrzuciłaby Tomka - swojego jedynego syna. Wybierała więc dziecko, a nowy mężczyzna myślał, że wraca do męża. Tak było za każdym razem. W końcu nie chciała już prze­żywać tego wszystkiego od początku. Właściwie pogodziła się z tym, że będzie żyła sama. Tak było wygodniej i mniej bolało. To dlatego zyskała miano „Wenery” niezdolnej do żadnych uczuć. Ewentualne umizgi mężczyzn traktowała z obojętnością godną królowej śniegu. Zamroziła swoje emo­cje i potrzeby do czasu, aż sprawy się unormują. Ale spotka­nie Huberta sprawiło, że wszystko czuła ze zwielokrotnioną siłą. Zawsze racjonalna i poukładana, teraz kompletnie stra­ciła głowę. Wiedziała, że to uczucie nie jest miłością i chy­ba jest bezsensowne. Ale choć cierpiała, to było niezwykłe i piękne. Dzięki Meyerowi wracała do żywych.


Date: 2016-01-05; view: 557


<== previous page | next page ==>
Ekspertyza pierwsza 10 page | Ekspertyza pierwsza 12 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)