- Przy pierwszym przesłuchaniu Poloczek powiedział, że nie był sam. Zrzucił całą winę na wspólnika, niejakiego Zygmunta Królikowskiego, ksywa Król. Był młodszy od Poloczka o siedem lat. Drobny włamywacz, wychowanek domu dziecka w Rudzie Śląskiej. Według Poloczka to 29-letni Król był mózgiem i to on zaplanował napad, a potem oszukał go i zwiał z łupem. Faktycznie, ślad po Zygmuncie Królikowskim zaginął. Kobieta, od której wynajmował pokój, zeznała, że widziała go ostatni raz w sylwestrowe popołudnie. Nie płacił jej czynszu od miesięcy. Zanim zawiadomiła policję, przeszukała jego rzeczy i omal nie zemdlała. W puszce po zagranicznej wódce Królikowski trzymał gotówkę. Musiał ją długo odkładać, bo kobieta znalazła tam 44 928 700 złotych - Szerszeń odczytał tę kwotę ze starej notatki służbowej z akt podręcznych policji. Potem wziął kartkę i zaczął zapisywać cyfry i oddzielił przecinkiem cztery ostatnie. - 4,5 tysiąca złotych. A wtedy średnie roczne zarobki w Polsce kształtowały się w granicach 3,5 tysiąca. Królikowski trzymał więc w swoim pokoju kupę forsy. Nigdy po nią nie wrócił.
W pokoju zapadła cisza.
- Lup z mieszkania Troplowitza musiał być zdecydowanie większy, skoro facet nie wrócił po takie pieniądze - zastanowił się na głos Meyer. - Jeśli oczywiście założymy, że wersja Poloczka jest prawdą.
- Ponoć robiono na Królikowskiego różne zasadzki. Obserwowano mieszkanie, znajomych. Nikt nigdy go więcej nie widział. Jakby się zapadł pod ziemię - dodał Szerszeń.
- To właśnie jego szukał mój ojciec? - Weronika była blada jak ściana.
- Tak - odparł Szerszeń. - Chodziło o Króla.
- Dlaczego nikt o tym wtedy nie mówił? - pytała dalej prokuratorka. - Dlaczego mówiono tylko o jednym zabójcy?
- Bo chcieli szybko zamknąć sprawę, a mieli już sprawcę. Były inne czasy. Palono akta, to było ważne. Nie jakiś Gybis, choćby i bogaty. A zresztą oprócz zeznania Poloczka na Króla nie było zupełnie nic. Sąsiadka widziała tylko jedną uciekającą postać. Kwadrans później jacyś świętujący z okna dostrzegli podejrzanego typa. Kręcił się w kółko, rozglądał na boki, a wreszcie zaczął uciekać. Nie widzieli jego twarzy. Zresztą byli pijani. Ich zeznania nie zostały włączone nawet do akt sądowych. Jeśli jednak Królikowski faktycznie tam był, musiał być bardzo ostrożny i sprytny. Nie zostawił żadnego śladu na miejscu zdarzenia. Oficjalnie podano więc, że sprawca zabójstwa został złapany i tyle. Do prasy nie przedostała się ani jedna informacja o drugim sprawcy. To była wiedza operacyjna. Najpierw trzymano to w tajemnicy, żeby Króla nie spłoszyć, a potem ktoś z góry zdecydował, żeby to przemilczeć i zamknąć sprawę, skoro mają pewniaka, czyli Poloczka. Sąd, skazując Poloczka, stwierdził, że mógł dokonać zbrodni z nieustaloną osobą, lecz równie dobrze można jego zeznaniom nie dać wiary, bo to jego nieudolna linia obrony. I tak to się zakończyło. Ale po zamknięciu sprawy twój ojciec wpadł na trop Króla. Nie bardzo wiadomo, co to było. Rudi pracował sam, prowadził jakieś zapiski. Ale nie ma ich w aktach. Werka, a może w jego domu coś znajdziesz.
- Nie sądzę - mruknęła prokuratorka. - Jego żona szybko sprzedała mieszkanie i pozbyła się rzeczy. Jeśli cokolwiek było, trafiło na śmietnik.
- Szkoda. Resztę już pamiętasz. Potem był nożownik, a potem wyrzucili go z policji - dokończył Szerszeń.
- Bardzo to przeżył - szepnęła Weronika i poderwała się z krzesła. Dalszej części opowieści słuchała, chodząc w tę i z powrotem po niewielkiej przestrzeni pokoju Szerszenia. Widać było, że jest bardzo zdenerwowana.
- Wiem, ale najgorsze było to, że Rudiemu nikt nie wierzył. Józek mówił, że traktowali jego raporty śledcze jak bajki o żelaznym wilku. Niektórzy nawet uważali, że zbzikował i zamiast pracować nad następnymi sprawami, wciąż grzebie przy Gybisie. Dostał na tym tle prawdziwej obsesji. Przykro mi, Wera, ale i ja tak myślałem. Byłem wtedy młody, głupi...
- Mów dalej - zmarszczyła brwi i na chwilę zatrzymała się w miejscu. - Wolę znać najgorszą prawdę, niż być oszukiwana - dodała, dumnie podnosząc głowę i zaciskając usta, a Szerszeń pomyślał, że w tej chwili jest bardzo podobna do swojego ojca.
- Ale wiesz... Teraz sobie myślę, że wywalili go z roboty nie za alkohol, tylko za tę sprawę. Za to, że tak się w nią zaangażował - dodał podinspektor. Nabrał powietrza, by ciągnąć wątek Rudiego, kiedy przerwał mu profiler:
- Nadal nie rozumiem, jaki to ma związek ze sprawą Schmidta. Wiem, że to wszystko dla pani prokurator trudne wspomnienia, ale...
- Właśnie! - krzyknął Szerszeń. - I o to właśnie chodzi. Poloczek siedzi już 17. rok. Nabył nawet prawo do zwolnienia warunkowego. W czasie odbywania kary wczasował się na warszawskiej Białołęce, we Wronkach, w Hajnówce, Wierzchowie i wreszcie ostatnie siedem lat w Raciborzu. Rok temu, ze względu na przeludnienie, do Raciborza na oddział dla skazanych trafiali tymczasowo aresztowani. Wtedy do celi Poloczka dokwaterowali koleżkę - niejakiego Mirosława Masajło, straszną gnidę. Facet twierdził, że ma na sumieniu napad na bank, a tak naprawdę brał udział w gwałcie zbiorowym. To było kolejne jego przestępstwo seksualne. Recydywa oznaczała, że może posiedzieć długie lata. Zeby więc uciąć ze swojej kary kilka wiosen, sprzedał prokuratorowi pewną informację. Usiądź, Werka - wskazał prokuratorce krzesło.
Kobieta zatrzymała się, lecz nie usiadła. Meyer zaś wyostrzył słuch i czekał, aż Szerszeń przedstawi im relację gwałciciela.
- Była połowa stycznia tego roku, niedziela. W telewizji nadawano relację z Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Licytowano najróżniejsze przedmioty: koszulki piłkarzy, pióro prezydenta, samochód i tak dalej. Masajło ponoć patrzył jednym okiem, nie słuchał. Nagle Poloczek miał zerwać się z pryczy i strasznie drzeć. Po prostu wpadł w szał. Chciał nawet rozbić telewizor. Wtedy Masajło zainteresował się programem. Twierdzi, że pokazywali stary naszyjnik ze szmaragdami. Podano nazwisko małżeństwa, które wystawiło go na aukcję charytatywną. Gwałciciel zapamiętał je. Brzmiało Schmidt.
- Schmidt? - upewniła się Weronika. - Jak nasz Johann Schmidt?
Szerszeń pokiwał głową:
- Tak. Ponoć po emisji licytacji tego naszyjnika Poloczek był w takich nerwach, że zwierzył się koledze spod celi, że to cacko należało kiedyś do niego. Masajło nie uwierzył w opowieści zabójcy. Sam przecież kłamał, że siedzi za napad na bank. Tego samego wieczoru wyciągnął jednak Poloczka na zwierzenia. Ponoć ten miał mu opowiedzieć o zabójstwie starego Troplowitza z Katowic. Kolia z telewizji miała być jednym z łupów tego skoku. Poloczek skarżył się, że poszedł kiblować za Żyda, bo jego wspólnik go okradł i wydymał.
- O kurwa - zagwizdał Meyer. - To pewne?
- Na ile można wierzyć takiemu gnidzie - odparł podinspektor.
- Ale co? - Weronika zmarszczyła brwi, wyjęła papierosa i ze złością spojrzała na kartkę na drzwiach podinspektora. Podeszła do okna. Chwilę obserwowała policyjny parking i nagle krzyknęła: -Ach, rozumiem! O Boże!
- To niemożliwe! - kręciła głową. - Z tego wynika... Ale nie, to jest zupełnie niemożliwe! Nie wierzę w to!
- W co? - spytał Szerszeń.
- W to, że Zygmunt Królikowski i Johann Schmidt to ta sama osoba.
- A dlaczego nie? - rozłożył ręce Szerszeń.
- Bo wtedy śmieciowy baron byłby mordercą! - podniosła głos Rudy. - Wspólnikiem zabójstwa Troplowitza. Człowiekiem, który uniknął odpowiedzialności. To jakiś absurd. Ten gwałciciel kłamie!
- A skąd to wiesz? - zdenerwował się Szerszeń. - I co tak bronisz tego Schmidta?
- Wybacz, ale dawać wiarę gwałcicielowi w takiej sprawie... - machnęła ręką. I nagle, jakby doznała olśnienia.
- A poza tym to nic nie znaczy. Może Schmidt ten naszyjnik kupił w Niemczech z drugiej, trzeciej, czy nawet czwartej ręki. Wszystko legalnie. Wystawił go na aukcji i nie ma nic wspólnego z Poloczkiem, Troplowiztem i... moim ojcem. Cała ta historia kupy się nie trzyma.
- Tak? A kiedy Schmidt wyjechał za granicę? - zaatakował Szerszeń.
Weronika zamyśliła się. - Na początku lat dziewięćdziesiątych?
Szerszeń wyciągnął kartkę ze stosu na biurku i odczytał. - W grudniu 1994 na śmieciowisku w Bern pracowało 13 Polaków. Edwin Schmidt, ich pracodawca, poręczył za nich i zwrócił się w ich imieniu o pozwolenie na stały pobyt i legalną pracę na terenie Niemiec. Napisał wyraźnie: od trzech lat wykazują się rzetelną pracą. A kiedy dokonano zbrodni na Troplowiztu? - zapytał z chytrym uśmieszkiem. - Sylwester 1990!
- Ale to absurd - uniosła się znów prokuratorka.
- Naginasz fakty. To mógł być każdy. Ile osób tam pracowało? Nie ma tu ani słowa, że chodzi o Johanna Schmidta - upierała się.
- A to, że Schmidt w wywiadach prasowych twierdził, że nie ma rodziny? Królikowski był sierotą. A to, że Schmidt nigdy nie mówił o swojej przeszłości, zanim stał się Niemcem?
- Miał coś do ukrycia - odparowała prokuratorka.
- Na przykład udział w zbrodni - wtrącił zadowolony Szerszeń. - Dlatego ukrył się za nowym nazwiskiem. A to, że tak ochoczo wspierał domy dziecka? Królikowski pochodził z domu dziecka!
- To wszystko poszlaki.
- No dobrze, może to cię przekona. Poloczek powiedział jeszcze gwałcicielowi, że Zygmunt Królikowski, kiedy podrywał dziewczyny, używał niemieckojęzycznej ksywki Koenig, bo lepiej brzmiała.
- I co? Może przedstawiał się jako Król, czyli Koenig?
- Tak, właśnie tak! - krzyknął radośnie podinspektor.
- A jak się nazywa jego firma? No jak?
Weronika otworzyła usta ze zdziwienia. Usiadła na krześle.
- Waldek, jesteś szalony... - szepnęła. - Uczepiłeś się tego, choć nie ma to sensu. Nie ma sensu, rozumiesz?
Naginasz rzeczywistość, by sam siebie przekonać. To niemożliwe! - powiedziała stanowczo. - Zupełnie nieprawdopodobne jest, by prymitywny zabójca przeistoczył się w prezesa korporacji. Nie wierzę. A nawet jeśli tak było, nigdy by się nie ujawnił. Miał zbyt wiele do stracenia!
- A może właśnie dzięki zrabowanym pieniądzom od Troplowitza stał się śmieciowym baronem? - uśmiechnął się tajemniczo podinspektor.
- Fantazja cię ponosi... - fuknęła prokuratorka. - Czy wtedy musiałby przez lata pracować jako cieć na wysypisku, żenić się ze starą babą? Czekać, aż jej mąż umrze i zostawi mu majątek. Zastanów się!
- Sam już nie wiem... Może masz rację - pokręcił głową Szerszeń i nerwowo skubał wąsa. - Bo faktycznie to wszystko mogą być brednie. Hubert, a co ty o tym sądzisz? - podinspektor dopiero zorientował się, że profiler od dłuższego czasu milczy. Nie włączył się do jego dyskusji z prokurator- ką. Nie rzucił nawet słowa komentarza.
Meyer jeszcze chwilę siedział w skupieniu, po czym podniósł głowę i zaczął mówić:
- Jest jeszcze coś, o czym mówiła Borecka. Wcześniej tego nie powiedziałem, bo nie przywiązywałem do tego takiej wagi. Teraz jednak sytuacja się zmieniła. W obliczu tej informacji... Jak by to powiedzieć... Wydaje się kluczowa.
- Co? Mów! To znaczy, niech pan wreszcie powie! - pośpieszyła go prokuratorka.
- Księgowa twierdzi, że włamanie do domu Schmidta miało związek z kolią i monetą, które wystawił na aukcji Wielkiej Orkiestry... To wtedy zaczęły się te anonimowe telefony, dziwni ludzie w firmie, groźby i szantaż... Wtedy Schmidt zaczął zamykać niektóre sprawy przedsiębiorstwa... Bał się.
- Czy wyście wszyscy poszaleli? - Weronika chwyciła się za głowę i wpatrywała w Meyera, który mówił dalej ze spokojem. Konkretnie i bez emocji.
- Księgowa twierdzi, że ten naszyjnik był dość cenny. Sygnowany przez dom aukcyjny- 18-karatowe złoto i cztery szmaragdy wielkości dużych rodzynków. Określony na aukcji jako własność małżeństwa Schmidtów, choć Klaudia ponoć nigdy tego cacka nie miała w ręku. Mogła je jedynie oglądać w sejfie lub na zdjęciu. Zresztą z tego, co mówią zarówno Borecka, jak i Poniatowska, ona niewiele mogła. Oprócz naszyjnika na tej samej aukcji Schmidt wystawił też 20-markówkę z 1890 roku, której cenę wywoławczą oszacowano na 500 złotych.
- To nie może być zbieg okoliczności - szepnął Szerszeń i wsadził do ust wykałaczkę. - Księgowa nie mogła nic wiedzieć o Poloczku, ani tym bardziej o historii z Królikowskim.
- Jeśli więc założymy, że to prawda, że gwałciciel mówi prawdę - odezwała się cichym głosem prokuratorka - to może oznaczać, że Johann Schmidt to naprawdę Zygmunt Królikowski.
- Trzeba to sprawdzić - przerwał im Meyer.
- Ale jak? - kręciła głową, wciąż nie mogąc wyjść z osłupienia. - Mój ojciec nie żyje, jego dawny partner nie trzeźwieje. W aktach nie ma słowa o złotej kolii. Nawet nie wiemy, czy ten naszyjnik faktycznie zrabowano z domu Troplowitza. Nie wiemy, czy gwałciciel mówi prawdę ani czy Poloczek nie kłamie i nie wpuszcza nas w maliny.
- Ale księgowa raczej mówi prawdę - westchnął Meyer.
- Opowiedziała mi to tylko po to, by pokazać, że Klaudia, żona Schmidta, w tym związku była jedynie papierową figurą. Tylko po to. Proponuję zacząć od Poloczka. To na razie nasz jedyny trop.
- Mamy uwierzyć zabójcy? Na tym chcecie opierać śledztwo? Na słowie takiego człowieka? Nigdy się na to nie zgodzę ! - pokrzykiwała Weronika.
Szerszeń uspokoił ją ruchem ręki. - Poczekaj, Wera. Jedźcie tam. Posłuchajcie, co Lojzik ma do powiedzenia. Jak wrócicie, to się zastanowimy.
Prokuratorka włożyła marynarkę, chwyciła torbę i po chwili była już gotowa do wyjścia. Meyer nie ruszał się z miejsca. Być może rozważał, czy to możliwe, by przestępca uciekł z kraju, zmienił nazwisko i rozkręcił interes jako król recyklingu. Bajka dla dorosłych? Trudno uwierzyć. Czasem jednak rzeczywistość przerasta fikcję.
- Może za pierwszy milion trzeba zabić - powiedział wreszcie. Szerszeń wpatrywał się w profilera w niemym oczekiwaniu. - Nadal jednak nie rozumiem, dlaczego nikt nigdy nie skojarzył go z tą zbrodnią? - kontynuował Meyer.
- I dlaczego ujawnił naszyjnik. Po co? Przecież to było samobójstwo. Przyznaj, Waldek.
- Nie wiem, może stracił czujność. Każdy popełnia błędy. Najlepsi gracze też - skwitował Szerszeń.
- Chyba że mu na tym zależało. Może chciał kogoś sprowokować?
- Hubert, spróbuj się dowiedzieć, ile kłamstwa jest w rewelacjach Poloczka. Zrób mi ocenę stopnia wiarygodności jego wyjaśnień. Tak jak w przypadku tego pedofila, pamiętasz. Sprawdźcie, może klient ma nierówno pod sufitem. To też możliwe. Może Lojzik to wymyślił? Trudny rebus. Ale od czego mam ciebie? - uśmiechnął się pod wąsem podinspektor.
- Może jednak pogadać z tym Zefkiem? - przerwał mu Meyer. - Może coś sobie przypomni.
- Ciężka sprawa - machnął ręką Szerszeń.
- Dobra, jak będzie trzeba, to go odszukamy - dodał profiler.
-Jak chcesz-wzruszył ramionami Szerszeń.-To wszystko wygląda mi na misterną koronkę. Jeden fałszywy ruch, a zrobi się supeł nie do rozplątania.
Profiler uśmiechnął się, słysząc te słowa, bo figury stylistyczne Szerszenia były czasem za bardzo finezyjne.
- Ciekawe, czy w domu Schmidta nie ma jakiejś dokumentacji na temat ewentualnych kosztowności, biżuterii. Może Magda, córka Klaudii, wie coś o naszyjniku. Warto by było spytać też o inne precjoza i monety, które są w ich posiadaniu - zastanawiał się na głos Meyer.
- Masz rację, podeślę tam kogoś. O takich rzeczach jak kolia ze szmaragdami, którą wystawiono na publiczną aukcję, nie mogła nie wiedzieć. To nie błyskotka, lecz dzieło sztuki. Kiedy ją przesłuchiwano na okoliczność włamania, mówiła dzielnicowemu, że większość takich cacek jest trzymana w bankowej skrytce, w Genewie. Mam tu gdzieś adres i nazwisko tego szwajcarskiego urzędnika, osobistego sekretarza, który opiekował się kontem Schmidta.
- Księgowa powiedziała, że ten naszyjnik ze szmaragdami poszedł na aukcji Orkiestry za 75 tysięcy złotych-wtrą- cił profiler. - Magda musi coś na ten temat powiedzieć.
Podinspektor Szerszeń wyciągnął z paczki Meyera papierosa i zgniatał go nerwowo, jakby miał zaraz zapalić. Po chwili włożył go do pudełka.
- Ciekawe... - mruknął. - Przecież gdyby Schmidt wiedział, skąd pochodzi ten naszyjnik, nie wystawiałby go na aukcji, tylko sprzedał pokątnie... Ciekawe...
- Ciekawe to są dopiero wnioski księgowej - dodał profiler. - Mówiłem, że po licytacji naszyjnika zaczęły się kłopoty naszego Schmidta. Telefony, dziwni jegomoście w firmie, w końcu włamanie. Księgowa dostała polecenie wyczyszczenia kilku kont, zredukowania pełnomocnictw, a przede wszystkim ograniczenia władzy żony w firmie. Powstał też nowy testament, który ostatecznie nie został potwierdzony notarialnie. Jest jednak ważny, bo był ostatnim dokumentem przed śmiercią Schmidta. Aha, jeszcze powstała dziwna umowa podpisana własnoręcznie przez Klaudię, że zrzeka się wszystkiego, oprócz domu, w którym mieszka, i jego wyposażenia. Pod jednym warunkiem - córka Magda będzie jej pełnomocnikiem i nie będzie możliwości wymeldowania jej do 37. roku życia.
- Czyli matka miała być zakładniczką córki?
- Mniej więcej.
- Podpisała?
- Na dokumencie jest jej podpis.
- To chyba o tym mówiła ta kelnerka - Szerszeń jakby coś sobie przypomniał.
- Kto? O czym? - zmarszczył brwi profiler.
- Niejaka Robska. Pracuje w szpitalnym bufecie. Osobiście przyszła donieść na wdowę. Ze niby Klaudia zleciła zabójstwo.
- Rozmawiałeś z nią?
- Chwilę, bo nie chciała zeznawać. Wolała nieoficjalnie - ostatnie słowo Szerszeń przeliterował z pogardą.
- Dobra. To ja nieoficjalnie sprawdzę ją po powrocie - oświadczył Meyer.
- Idziemy? - spytała zniecierpliwiona Weronika, zerkając nerwowo na zegarek.
- Jeszcze jedno - podniósł rękę Meyer. Weronika fuknęła, że wobec tego idzie do toalety, i wyszła z pokoju.
- Głupio mi pytać, Waldek - psycholog zwrócił się do Szerszenia. -Anie sprawdziłeś przypadkiem, czy Poloczek nie wyszedł w długi weekend na przepustkę? Może sprawa jest banalnie prosta...
- Jasne, że sprawdziłem - podinspektor roześmiał się szczerze. - Zaraz zastanie nas południe, a ja w robocie jestem od szóstej. Niestety, na czas zbrodni ma alibi. Żelazne alibi, najlepsze, jakie może być - kratki.
- Ale bierzesz go pod uwagę?
- Miał czas, by obmyślić zemstę - uśmiechnął się pod wąsem podinspektor. - Siedzi 17. rok. W takim czasie każdy może opracować jakiś plan. Choćby był i półmózgiem.
Szerszeń zawiesił głos i Meyer był pewien, że stary wyga ma coś jeszcze w zanadrzu.
- Zwłaszcza że za dobre zachowanie w marcu wypuścili go na całe 30 godzin. Jakbyś był na jego miejscu, czyli zrobił napad swego życia i z tego „złotego strzału” nie dostał ani grosza, a po odsiadce kilkunastu lat dowiedział się, że twój wspólnik ma się świetnie, ba... po prostu sra kasą i udaje w telewizji mecenasa uciśnionych, to gul by ci nie skoczył? Nie wkurwiłbyś się?
Meyer musiał się zgodzić ze sposobem rozumowania policjanta.
- Ja na ten przykład wkurwiony byłbym jak cholera - ciągnął Szerszeń. -Więc pytam się ciebie, mistrzu psychologów, co byś na takiej przepustce robił? Poszedł na dziwki, upił się z żałości czy...
- Poszukałbym kolegów i dał zlecenie - dokończył profiler. - Gdybym mial na to pieniądze.
- A gdybyś nie miał?
- To dałbym cynk, że jest kasa do wyjęcia, żeby koledzy zorganizowali sobie robotę, a mi odpalili działkę.
- I ja tak bym zrobił, gdybym był tym frajerem. Sprawdź więc, czy nie ponosi nas fantazja. I czy włamanie na śniadanie, tydzień przed zabójstwem, nie ma związku z Poloczkiem - odpowiedział Szerszeń.
Meyer natychmiast pomyślał o gabinecie Schmidta i pustym biurku Poniatowskiej. Czego szukali sprawcy? Może tajemniczej skrytki? A może danych do otwarcia skrytki w banku szwajcarskim? A może głupcy sądzili, że Schmidt - jak stary Troplowitz - trzyma majątek w żeliwnym sejfie? Nie zdążył jednak podzielić się tą refleksją z podinspektorem, bo w tym momencie znów rozdzwonił się telefon i jak na zawołanie ktoś zapukał do drzwi.
- Żałuję, że sam nie mogę pojechać do Raciborza, ale widzisz, co się dzieje. Zaraz mam ponowne przesłuchanie tego miękkiego jak plastelina mężusia lekarki. Nie możemy odpuścić i tej wersji śledczej. Czy ty wiesz, że ten pojeb chodzi w białych butach? Znasz jakiegoś faceta, co nosi białe buty na słoninie?
- Chyba go nie polubiłeś? - zaśmiał się Meyer.
- Zdecydowanie, ale dziś go przycisnę. Aha, Werka prowadzi jak pirat. Uważajcie.
Kiedy Meyer wyszedł z komendy, Weronika siedziała już w aucie, które zaparkowała tuż przy schodach do komendy. Silnik Mitsubishi pracował jednostajnie. Opuściła szybę i uśmiechnęła się szeroko na widok Huberta. Profiler gotów był jej wybaczyć wszystkie nieeleganckie odzywki. Zrozumiał też, dlaczego podinspektor Szerszeń ma do niej taką słabość. Nawet w tych okularach Mary Poppins wydała mu się uosobieniem kobiecości. Oczywiście do czasu, zanim się odezwała.
- Czeka pan na zaproszenie? - rzuciła kpiąco i tym samym zniszczyła zalążek sympatii, jaką do niej poczuł.
Nie gasząc silnika, wysiadła energicznie z samochodu i pomaszerowała w kierunku tylnej części limuzyny, by otworzyć mu przestronny bagażnik. Wrzucając do niego marynarkę i teczkę z dokumentami, kątem oka oceniał jej sylwetkę w dopasowanych dżinsach, wąską talię i ładnie zarysowane biodra. Zastanawiał się, jak na tak wysokich obcasach można prowadzić auto.
Weronika zatrzasnęła klapę bagażnika. I stanęła przy drzwiach pasażera.
- Zapraszam - zwróciła się do niego obcesowo.
- Przykro mi, ale nie otwieram mężczyznom. Meyer przeniósł wzrok z Weroniki na jej auto i wymownie się skrzywił. Diamante był w opłakanym stanie. Tylny zderzak nosił ślady licznych wgnieceń, karoseria była w wielu miejscach porysowana i przerdzewiała. Klamka tylnych drzwi ledwo się trzymała. Kobieta podążyła za spojrzeniem profilera, zerknęła na zwisającą klamkę, podeszła do niej i jednym ruchem wcisnęła ją na miejsce. Ta chwilę się trzymała, ale po chwili zachrobotało i klamka znów wisiała smętnie w powietrzu. Właścicielka auta nie przejęła się tym zbytnio. Brudne ręce wytarła o nogawki dżinsów i wskoczyła kocim ruchem za kierownicę. Meyer zmusił się, by zająć miejsce pasażera. Na welurowej tapicerce w kolorze kości słoniowej było pełno psiej sierści oraz nieokreślonych plam we wszystkich kolorach tęczy. Wszędzie sterty papierów. Nie chciał wiedzieć, od jak dawna piętrzy się ta góra śmieci. Spojrzał na czarne smugi na błękitnych dżinsach prokuratoria i pomyślał, że auto od dawna nie widziało myjni. Weronika poprawiła lusterko wsteczne. Meyer odruchowo spojrzał w boczne od strony kierowcy - było pęknięte w połowie. Meyer nie rozumiał, jak ta kobieta może poruszać się po mieście.