Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Maja – poniedziałek 16 page

- Przy pierwszym przesłuchaniu Poloczek powiedział, że nie był sam. Zrzucił całą winę na wspólnika, niejakie­go Zygmunta Królikowskiego, ksywa Król. Był młodszy od Poloczka o siedem lat. Drobny włamywacz, wychowa­nek domu dziecka w Rudzie Śląskiej. Według Poloczka to 29-letni Król był mózgiem i to on zaplanował napad, a potem oszukał go i zwiał z łupem. Faktycznie, ślad po Zygmuncie Królikowskim zaginął. Kobieta, od której wynajmował po­kój, zeznała, że widziała go ostatni raz w sylwestrowe po­południe. Nie płacił jej czynszu od miesięcy. Zanim zawia­domiła policję, przeszukała jego rzeczy i omal nie zemdlała. W puszce po zagranicznej wódce Królikowski trzymał go­tówkę. Musiał ją długo odkładać, bo kobieta znalazła tam 44 928 700 złotych - Szerszeń odczytał tę kwotę ze starej notatki służbowej z akt podręcznych policji. Potem wziął kartkę i zaczął zapisywać cyfry i oddzielił przecinkiem czte­ry ostatnie. - 4,5 tysiąca złotych. A wtedy średnie rocz­ne zarobki w Polsce kształtowały się w granicach 3,5 tysiąca. Królikowski trzymał więc w swoim pokoju kupę forsy. Nigdy po nią nie wrócił.

W pokoju zapadła cisza.

- Lup z mieszkania Troplowitza musiał być zdecydowa­nie większy, skoro facet nie wrócił po takie pieniądze - za­stanowił się na głos Meyer. - Jeśli oczywiście założymy, że wersja Poloczka jest prawdą.

- Ponoć robiono na Królikowskiego różne zasadz­ki. Obserwowano mieszkanie, znajomych. Nikt nigdy go więcej nie widział. Jakby się zapadł pod ziemię - dodał Szerszeń.

- To właśnie jego szukał mój ojciec? - Weronika była blada jak ściana.

- Tak - odparł Szerszeń. - Chodziło o Króla.

- Dlaczego nikt o tym wtedy nie mówił? - pytała da­lej prokuratorka. - Dlaczego mówiono tylko o jednym za­bójcy?

- Bo chcieli szybko zamknąć sprawę, a mieli już spraw­cę. Były inne czasy. Palono akta, to było ważne. Nie jakiś Gybis, choćby i bogaty. A zresztą oprócz zeznania Poloczka na Króla nie było zupełnie nic. Sąsiadka widziała tylko jedną uciekającą postać. Kwadrans później jacyś świętujący z okna dostrzegli podejrzanego typa. Kręcił się w kółko, rozglądał na boki, a wreszcie zaczął uciekać. Nie widzieli jego twarzy. Zresztą byli pijani. Ich zeznania nie zostały włączone na­wet do akt sądowych. Jeśli jednak Królikowski faktycznie tam był, musiał być bardzo ostrożny i sprytny. Nie zosta­wił żadnego śladu na miejscu zdarzenia. Oficjalnie podano więc, że sprawca zabójstwa został złapany i tyle. Do prasy nie przedostała się ani jedna informacja o drugim sprawcy. To była wiedza operacyjna. Najpierw trzymano to w tajem­nicy, żeby Króla nie spłoszyć, a potem ktoś z góry zdecy­dował, żeby to przemilczeć i zamknąć sprawę, skoro mają pewniaka, czyli Poloczka. Sąd, skazując Poloczka, stwier­dził, że mógł dokonać zbrodni z nieustaloną osobą, lecz równie dobrze można jego zeznaniom nie dać wiary, bo to jego nieudolna linia obrony. I tak to się zakończyło. Ale po za­mknięciu sprawy twój ojciec wpadł na trop Króla. Nie bar­dzo wiadomo, co to było. Rudi pracował sam, prowadził ja­kieś zapiski. Ale nie ma ich w aktach. Werka, a może w jego domu coś znajdziesz.



- Nie sądzę - mruknęła prokuratorka. - Jego żona szybko sprzedała mieszkanie i pozbyła się rzeczy. Jeśli co­kolwiek było, trafiło na śmietnik.

- Szkoda. Resztę już pamiętasz. Potem był nożownik, a potem wyrzucili go z policji - dokończył Szerszeń.

- Bardzo to przeżył - szepnęła Weronika i poderwała się z krzesła. Dalszej części opowieści słuchała, chodząc w tę i z powrotem po niewielkiej przestrzeni pokoju Szerszenia. Widać było, że jest bardzo zdenerwowana.

- Wiem, ale najgorsze było to, że Rudiemu nikt nie wie­rzył. Józek mówił, że traktowali jego raporty śledcze jak bajki o żelaznym wilku. Niektórzy nawet uważali, że zbzikował i za­miast pracować nad następnymi sprawami, wciąż grzebie przy Gybisie. Dostał na tym tle prawdziwej obsesji. Przykro mi, Wera, ale i ja tak myślałem. Byłem wtedy młody, głupi...

- Mów dalej - zmarszczyła brwi i na chwilę zatrzy­mała się w miejscu. - Wolę znać najgorszą prawdę, niż być oszukiwana - dodała, dumnie podnosząc głowę i zaciska­jąc usta, a Szerszeń pomyślał, że w tej chwili jest bardzo po­dobna do swojego ojca.

- Ale wiesz... Teraz sobie myślę, że wywalili go z robo­ty nie za alkohol, tylko za tę sprawę. Za to, że tak się w nią zaangażował - dodał podinspektor. Nabrał powietrza, by ciągnąć wątek Rudiego, kiedy przerwał mu profiler:

- Nadal nie rozumiem, jaki to ma związek ze sprawą Schmidta. Wiem, że to wszystko dla pani prokurator trud­ne wspomnienia, ale...

- Właśnie! - krzyknął Szerszeń. - I o to właśnie cho­dzi. Poloczek siedzi już 17. rok. Nabył nawet prawo do zwolnienia warunkowego. W czasie odbywania kary wczasował się na warszawskiej Białołęce, we Wronkach, w Hajnówce, Wierzchowie i wreszcie ostatnie siedem lat w Raciborzu. Rok temu, ze względu na przeludnienie, do Raciborza na oddział dla skazanych trafiali tymczasowo aresztowani. Wtedy do celi Poloczka dokwaterowali koleżkę - niejakie­go Mirosława Masajło, straszną gnidę. Facet twierdził, że ma na sumieniu napad na bank, a tak naprawdę brał udział w gwałcie zbiorowym. To było kolejne jego przestępstwo seksualne. Recydywa oznaczała, że może posiedzieć długie lata. Zeby więc uciąć ze swojej kary kilka wiosen, sprzedał prokuratorowi pewną informację. Usiądź, Werka - wska­zał prokuratorce krzesło.

Kobieta zatrzymała się, lecz nie usiadła. Meyer zaś wy­ostrzył słuch i czekał, aż Szerszeń przedstawi im relację gwałciciela.

- Była połowa stycznia tego roku, niedziela. W telewizji nadawano relację z Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Licytowano najróżniejsze przedmioty: koszulki piłkarzy, pióro prezydenta, samochód i tak dalej. Masajło ponoć pa­trzył jednym okiem, nie słuchał. Nagle Poloczek miał ze­rwać się z pryczy i strasznie drzeć. Po prostu wpadł w szał. Chciał nawet rozbić telewizor. Wtedy Masajło zaintereso­wał się programem. Twierdzi, że pokazywali stary naszyj­nik ze szmaragdami. Podano nazwisko małżeństwa, które wystawiło go na aukcję charytatywną. Gwałciciel zapamię­tał je. Brzmiało Schmidt.

- Schmidt? - upewniła się Weronika. - Jak nasz Johann Schmidt?

Szerszeń pokiwał głową:

- Tak. Ponoć po emisji licytacji tego naszyjnika Poloczek był w takich nerwach, że zwierzył się koledze spod celi, że to cacko należało kiedyś do niego. Masajło nie uwierzył w opowieści zabójcy. Sam przecież kłamał, że siedzi za napad na bank. Tego samego wieczoru wyciągnął jednak Poloczka na zwierzenia. Ponoć ten miał mu opowiedzieć o zabójstwie starego Troplowitza z Katowic. Kolia z tele­wizji miała być jednym z łupów tego skoku. Poloczek skar­żył się, że poszedł kiblować za Żyda, bo jego wspólnik go okradł i wydymał.

- O kurwa - zagwizdał Meyer. - To pewne?

- Na ile można wierzyć takiemu gnidzie - odparł pod­inspektor.

- Ale co? - Weronika zmarszczyła brwi, wyjęła papie­rosa i ze złością spojrzała na kartkę na drzwiach podinspek­tora. Podeszła do okna. Chwilę obserwowała policyjny par­king i nagle krzyknęła: -Ach, rozumiem! O Boże!

- Ach... Boże - przedrzeźniał ją Szerszeń. - Załapałaś wreszcie, kobieto?

- To niemożliwe! - kręciła głową. - Z tego wynika... Ale nie, to jest zupełnie niemożliwe! Nie wierzę w to!

- W co? - spytał Szerszeń.

- W to, że Zygmunt Królikowski i Johann Schmidt to ta sama osoba.

- A dlaczego nie? - rozłożył ręce Szerszeń.

- Bo wtedy śmieciowy baron byłby mordercą! - pod­niosła głos Rudy. - Wspólnikiem zabójstwa Troplowitza. Człowiekiem, który uniknął odpowiedzialności. To jakiś ab­surd. Ten gwałciciel kłamie!

- A skąd to wiesz? - zdenerwował się Szerszeń. - I co tak bronisz tego Schmidta?

- Wybacz, ale dawać wiarę gwałcicielowi w takiej spra­wie... - machnęła ręką. I nagle, jakby doznała olśnienia.

- A poza tym to nic nie znaczy. Może Schmidt ten naszyj­nik kupił w Niemczech z drugiej, trzeciej, czy nawet czwar­tej ręki. Wszystko legalnie. Wystawił go na aukcji i nie ma nic wspólnego z Poloczkiem, Troplowiztem i... moim ojcem. Cała ta historia kupy się nie trzyma.

- Tak? A kiedy Schmidt wyjechał za granicę? - zaata­kował Szerszeń.

Weronika zamyśliła się. - Na początku lat dziewięć­dziesiątych?

Szerszeń wyciągnął kartkę ze stosu na biurku i odczy­tał. - W grudniu 1994 na śmieciowisku w Bern pracowało 13 Polaków. Edwin Schmidt, ich pracodawca, poręczył za nich i zwrócił się w ich imieniu o pozwolenie na stały po­byt i legalną pracę na terenie Niemiec. Napisał wyraźnie: od trzech lat wykazują się rzetelną pracą. A kiedy dokona­no zbrodni na Troplowiztu? - zapytał z chytrym uśmiesz­kiem. - Sylwester 1990!

- Ale to absurd - uniosła się znów prokuratorka.

- Naginasz fakty. To mógł być każdy. Ile osób tam praco­wało? Nie ma tu ani słowa, że chodzi o Johanna Schmidta - upierała się.

- A to, że Schmidt w wywiadach prasowych twier­dził, że nie ma rodziny? Królikowski był sierotą. A to, że Schmidt nigdy nie mówił o swojej przeszłości, zanim stał się Niemcem?

- Miał coś do ukrycia - odparowała prokuratorka.

- Na przykład udział w zbrodni - wtrącił zadowolony Szerszeń. - Dlatego ukrył się za nowym nazwiskiem. A to, że tak ochoczo wspierał domy dziecka? Królikowski pocho­dził z domu dziecka!

- To wszystko poszlaki.

- No dobrze, może to cię przekona. Poloczek powie­dział jeszcze gwałcicielowi, że Zygmunt Królikowski, kiedy podrywał dziewczyny, używał niemieckojęzycznej ksywki Koenig, bo lepiej brzmiała.

- I co? Może przedstawiał się jako Król, czyli Koenig?

- Tak, właśnie tak! - krzyknął radośnie podinspektor.

- A jak się nazywa jego firma? No jak?

Weronika otworzyła usta ze zdziwienia. Usiadła na krze­śle.

- Waldek, jesteś szalony... - szepnęła. - Uczepiłeś się tego, choć nie ma to sensu. Nie ma sensu, rozumiesz?

Naginasz rzeczywistość, by sam siebie przekonać. To niemoż­liwe! - powiedziała stanowczo. - Zupełnie nieprawdopo­dobne jest, by prymitywny zabójca przeistoczył się w pre­zesa korporacji. Nie wierzę. A nawet jeśli tak było, nigdy by się nie ujawnił. Miał zbyt wiele do stracenia!

- A może właśnie dzięki zrabowanym pieniądzom od Troplowitza stał się śmieciowym baronem? - uśmiechnął się tajemniczo podinspektor.

- Fantazja cię ponosi... - fuknęła prokuratorka. - Czy wtedy musiałby przez lata pracować jako cieć na wysypisku, żenić się ze starą babą? Czekać, aż jej mąż umrze i zostawi mu majątek. Zastanów się!

- Sam już nie wiem... Może masz rację - pokręcił głową Szerszeń i nerwowo skubał wąsa. - Bo faktycznie to wszyst­ko mogą być brednie. Hubert, a co ty o tym sądzisz? - pod­inspektor dopiero zorientował się, że profiler od dłuższego czasu milczy. Nie włączył się do jego dyskusji z prokurator- ką. Nie rzucił nawet słowa komentarza.

Meyer jeszcze chwilę siedział w skupieniu, po czym pod­niósł głowę i zaczął mówić:

- Jest jeszcze coś, o czym mówiła Borecka. Wcześniej tego nie powiedziałem, bo nie przywiązywałem do tego ta­kiej wagi. Teraz jednak sytuacja się zmieniła. W obliczu tej informacji... Jak by to powiedzieć... Wydaje się kluczowa.

- Co? Mów! To znaczy, niech pan wreszcie powie! - pośpieszyła go prokuratorka.

- Księgowa twierdzi, że włamanie do domu Schmidta miało związek z kolią i monetą, które wystawił na aukcji Wielkiej Orkiestry... To wtedy zaczęły się te anonimowe telefony, dziwni ludzie w firmie, groźby i szantaż... Wtedy Schmidt zaczął zamykać niektóre sprawy przedsiębior­stwa... Bał się.

- Czy wyście wszyscy poszaleli? - Weronika chwyciła się za głowę i wpatrywała w Meyera, który mówił dalej ze spokojem. Konkretnie i bez emocji.

- Księgowa twierdzi, że ten naszyjnik był dość cenny. Sygnowany przez dom aukcyjny- 18-karatowe złoto i cztery szmaragdy wielkości dużych rodzynków. Określony na aukcji jako własność małżeństwa Schmidtów, choć Klaudia ponoć ni­gdy tego cacka nie miała w ręku. Mogła je jedynie oglądać w sej­fie lub na zdjęciu. Zresztą z tego, co mówią zarówno Borecka, jak i Poniatowska, ona niewiele mogła. Oprócz naszyjnika na tej samej aukcji Schmidt wystawił też 20-markówkę z 1890 roku, której cenę wywoławczą oszacowano na 500 złotych.

- To nie może być zbieg okoliczności - szepnął Szerszeń i wsadził do ust wykałaczkę. - Księgowa nie mo­gła nic wiedzieć o Poloczku, ani tym bardziej o historii z Królikowskim.

- Jeśli więc założymy, że to prawda, że gwałciciel mówi prawdę - odezwała się cichym głosem prokuratorka - to może oznaczać, że Johann Schmidt to naprawdę Zygmunt Królikowski.

- Trzeba to sprawdzić - przerwał im Meyer.

- Ale jak? - kręciła głową, wciąż nie mogąc wyjść z osłu­pienia. - Mój ojciec nie żyje, jego dawny partner nie trzeź­wieje. W aktach nie ma słowa o złotej kolii. Nawet nie wiemy, czy ten naszyjnik faktycznie zrabowano z domu Troplowitza. Nie wiemy, czy gwałciciel mówi prawdę ani czy Poloczek nie kłamie i nie wpuszcza nas w maliny.

- Ale księgowa raczej mówi prawdę - westchnął Meyer.

- Opowiedziała mi to tylko po to, by pokazać, że Klaudia, żona Schmidta, w tym związku była jedynie papierową fi­gurą. Tylko po to. Proponuję zacząć od Poloczka. To na ra­zie nasz jedyny trop.

- Mamy uwierzyć zabójcy? Na tym chcecie opierać śledz­two? Na słowie takiego człowieka? Nigdy się na to nie zgo­dzę ! - pokrzykiwała Weronika.

Szerszeń uspokoił ją ruchem ręki. - Poczekaj, Wera. Jedźcie tam. Posłuchajcie, co Lojzik ma do powiedzenia. Jak wrócicie, to się zastanowimy.

Prokuratorka włożyła marynarkę, chwyciła torbę i po chwili była już gotowa do wyjścia. Meyer nie ruszał się z miej­sca. Być może rozważał, czy to możliwe, by przestępca uciekł z kraju, zmienił nazwisko i rozkręcił interes jako król recy­klingu. Bajka dla dorosłych? Trudno uwierzyć. Czasem jed­nak rzeczywistość przerasta fikcję.

- Może za pierwszy milion trzeba zabić - powiedział wreszcie. Szerszeń wpatrywał się w profilera w niemym ocze­kiwaniu. - Nadal jednak nie rozumiem, dlaczego nikt ni­gdy nie skojarzył go z tą zbrodnią? - kontynuował Meyer.

- I dlaczego ujawnił naszyjnik. Po co? Przecież to było sa­mobójstwo. Przyznaj, Waldek.

- Nie wiem, może stracił czujność. Każdy popełnia błę­dy. Najlepsi gracze też - skwitował Szerszeń.

- Chyba że mu na tym zależało. Może chciał kogoś sprowokować?

- Hubert, spróbuj się dowiedzieć, ile kłamstwa jest w rewelacjach Poloczka. Zrób mi ocenę stopnia wiarygod­ności jego wyjaśnień. Tak jak w przypadku tego pedofila, pamiętasz. Sprawdźcie, może klient ma nierówno pod su­fitem. To też możliwe. Może Lojzik to wymyślił? Trudny rebus. Ale od czego mam ciebie? - uśmiechnął się pod wą­sem podinspektor.

- Może jednak pogadać z tym Zefkiem? - przerwał mu Meyer. - Może coś sobie przypomni.

- Ciężka sprawa - machnął ręką Szerszeń.

- Dobra, jak będzie trzeba, to go odszukamy - dodał profiler.

-Jak chcesz-wzruszył ramionami Szerszeń.-To wszyst­ko wygląda mi na misterną koronkę. Jeden fałszywy ruch, a zrobi się supeł nie do rozplątania.

Profiler uśmiechnął się, słysząc te słowa, bo figury sty­listyczne Szerszenia były czasem za bardzo finezyjne.

- Ciekawe, czy w domu Schmidta nie ma jakiejś dokumen­tacji na temat ewentualnych kosztowności, biżuterii. Może Magda, córka Klaudii, wie coś o naszyjniku. Warto by było spytać też o inne precjoza i monety, które są w ich posiada­niu - zastanawiał się na głos Meyer.

- Masz rację, podeślę tam kogoś. O takich rzeczach jak kolia ze szmaragdami, którą wystawiono na publiczną au­kcję, nie mogła nie wiedzieć. To nie błyskotka, lecz dzieło sztuki. Kiedy ją przesłuchiwano na okoliczność włamania, mówiła dzielnicowemu, że większość takich cacek jest trzy­mana w bankowej skrytce, w Genewie. Mam tu gdzieś adres i nazwisko tego szwajcarskiego urzędnika, osobistego sekre­tarza, który opiekował się kontem Schmidta.

- Księgowa powiedziała, że ten naszyjnik ze szmaragda­mi poszedł na aukcji Orkiestry za 75 tysięcy złotych-wtrą- cił profiler. - Magda musi coś na ten temat powiedzieć.

Podinspektor Szerszeń wyciągnął z paczki Meyera pa­pierosa i zgniatał go nerwowo, jakby miał zaraz zapalić. Po chwili włożył go do pudełka.

- Ciekawe... - mruknął. - Przecież gdyby Schmidt wiedział, skąd pochodzi ten naszyjnik, nie wystawiałby go na aukcji, tylko sprzedał pokątnie... Ciekawe...

- Ciekawe to są dopiero wnioski księgowej - dodał pro­filer. - Mówiłem, że po licytacji naszyjnika zaczęły się kło­poty naszego Schmidta. Telefony, dziwni jegomoście w fir­mie, w końcu włamanie. Księgowa dostała polecenie wyczysz­czenia kilku kont, zredukowania pełnomocnictw, a przede wszystkim ograniczenia władzy żony w firmie. Powstał też nowy testament, który ostatecznie nie został potwierdzony notarialnie. Jest jednak ważny, bo był ostatnim dokumen­tem przed śmiercią Schmidta. Aha, jeszcze powstała dziw­na umowa podpisana własnoręcznie przez Klaudię, że zrze­ka się wszystkiego, oprócz domu, w którym mieszka, i jego wyposażenia. Pod jednym warunkiem - córka Magda bę­dzie jej pełnomocnikiem i nie będzie możliwości wymeldo­wania jej do 37. roku życia.

- Czyli matka miała być zakładniczką córki?

- Mniej więcej.

- Podpisała?

- Na dokumencie jest jej podpis.

- To chyba o tym mówiła ta kelnerka - Szerszeń jak­by coś sobie przypomniał.

- Kto? O czym? - zmarszczył brwi profiler.

- Niejaka Robska. Pracuje w szpitalnym bufecie. Osobiście przyszła donieść na wdowę. Ze niby Klaudia zle­ciła zabójstwo.

- Rozmawiałeś z nią?

- Chwilę, bo nie chciała zeznawać. Wolała nieofi­cjalnie - ostatnie słowo Szerszeń przeliterował z po­gardą.

- Dobra. To ja nieoficjalnie sprawdzę ją po po­wrocie - oświadczył Meyer.

- Idziemy? - spytała zniecierpliwiona Weronika, zer­kając nerwowo na zegarek.

- Jeszcze jedno - podniósł rękę Meyer. Weronika fuk­nęła, że wobec tego idzie do toalety, i wyszła z pokoju.

- Głupio mi pytać, Waldek - psycholog zwrócił się do Szerszenia. -Anie sprawdziłeś przypadkiem, czy Poloczek nie wyszedł w długi weekend na przepustkę? Może sprawa jest banalnie prosta...

- Jasne, że sprawdziłem - podinspektor roześmiał się szczerze. - Zaraz zastanie nas południe, a ja w robocie je­stem od szóstej. Niestety, na czas zbrodni ma alibi. Żelazne alibi, najlepsze, jakie może być - kratki.

- Ale bierzesz go pod uwagę?

- Miał czas, by obmyślić zemstę - uśmiechnął się pod wąsem podinspektor. - Siedzi 17. rok. W takim czasie każ­dy może opracować jakiś plan. Choćby był i półmózgiem.

Szerszeń zawiesił głos i Meyer był pewien, że stary wyga ma coś jeszcze w zanadrzu.

- Zwłaszcza że za dobre zachowanie w marcu wypuścili go na całe 30 godzin. Jakbyś był na jego miejscu, czyli zrobił napad swego życia i z tego „złotego strzału” nie dostał ani grosza, a po odsiadce kilkunastu lat dowiedział się, że twój wspólnik ma się świetnie, ba... po prostu sra kasą i udaje w telewizji mecenasa uciśnionych, to gul by ci nie skoczył? Nie wkurwiłbyś się?

Meyer musiał się zgodzić ze sposobem rozumowania po­licjanta.

- Ja na ten przykład wkurwiony byłbym jak cholera - ciągnął Szerszeń. -Więc pytam się ciebie, mistrzu psycho­logów, co byś na takiej przepustce robił? Poszedł na dziwki, upił się z żałości czy...

- Poszukałbym kolegów i dał zlecenie - dokończył pro­filer. - Gdybym mial na to pieniądze.

- A gdybyś nie miał?

- To dałbym cynk, że jest kasa do wyjęcia, żeby koledzy zorganizowali sobie robotę, a mi odpalili działkę.

- I ja tak bym zrobił, gdybym był tym frajerem. Sprawdź więc, czy nie ponosi nas fantazja. I czy włamanie na śniadanie, tydzień przed zabójstwem, nie ma związku z Poloczkiem - odpowiedział Szerszeń.

Meyer natychmiast pomyślał o gabinecie Schmidta i pu­stym biurku Poniatowskiej. Czego szukali sprawcy? Może tajemniczej skrytki? A może danych do otwarcia skrytki w banku szwajcarskim? A może głupcy sądzili, że Schmidt - jak stary Troplowitz - trzyma majątek w żeliwnym sejfie? Nie zdążył jednak podzielić się tą refleksją z podinspekto­rem, bo w tym momencie znów rozdzwonił się telefon i jak na zawołanie ktoś zapukał do drzwi.

- Żałuję, że sam nie mogę pojechać do Raciborza, ale widzisz, co się dzieje. Zaraz mam ponowne przesłuchanie tego miękkiego jak plastelina mężusia lekarki. Nie może­my odpuścić i tej wersji śledczej. Czy ty wiesz, że ten pojeb chodzi w białych butach? Znasz jakiegoś faceta, co nosi bia­łe buty na słoninie?

- Chyba go nie polubiłeś? - zaśmiał się Meyer.

- Zdecydowanie, ale dziś go przycisnę. Aha, Werka pro­wadzi jak pirat. Uważajcie.

 

 

Kiedy Meyer wyszedł z komendy, Weronika siedziała już w aucie, które zaparkowała tuż przy schodach do ko­mendy. Silnik Mitsubishi pracował jednostajnie. Opuściła szybę i uśmiechnęła się szeroko na widok Huberta. Profiler gotów był jej wybaczyć wszystkie nieeleganckie odzywki. Zrozumiał też, dlaczego podinspektor Szerszeń ma do niej taką słabość. Nawet w tych okularach Mary Poppins wyda­ła mu się uosobieniem kobiecości. Oczywiście do czasu, za­nim się odezwała.

- Czeka pan na zaproszenie? - rzuciła kpiąco i tym sa­mym zniszczyła zalążek sympatii, jaką do niej poczuł.

Nie gasząc silnika, wysiadła energicznie z samochodu i pomaszerowała w kierunku tylnej części limuzyny, by otwo­rzyć mu przestronny bagażnik. Wrzucając do niego mary­narkę i teczkę z dokumentami, kątem oka oceniał jej sylwet­kę w dopasowanych dżinsach, wąską talię i ładnie zaryso­wane biodra. Zastanawiał się, jak na tak wysokich obcasach można prowadzić auto.

Weronika zatrzasnęła klapę bagażnika. I stanęła przy drzwiach pasażera.

- Zapraszam - zwróciła się do niego obcesowo.

- Przykro mi, ale nie otwieram mężczyznom. Meyer prze­niósł wzrok z Weroniki na jej auto i wymownie się skrzywił. Diamante był w opłakanym stanie. Tylny zderzak nosił śla­dy licznych wgnieceń, karoseria była w wielu miejscach po­rysowana i przerdzewiała. Klamka tylnych drzwi ledwo się trzymała. Kobieta podążyła za spojrzeniem profilera, zer­knęła na zwisającą klamkę, podeszła do niej i jednym ru­chem wcisnęła ją na miejsce. Ta chwilę się trzymała, ale po chwili zachrobotało i klamka znów wisiała smętnie w powie­trzu. Właścicielka auta nie przejęła się tym zbytnio. Brudne ręce wytarła o nogawki dżinsów i wskoczyła kocim ruchem za kierownicę. Meyer zmusił się, by zająć miejsce pasażera. Na welurowej tapicerce w kolorze kości słoniowej było peł­no psiej sierści oraz nieokreślonych plam we wszystkich ko­lorach tęczy. Wszędzie sterty papierów. Nie chciał wiedzieć, od jak dawna piętrzy się ta góra śmieci. Spojrzał na czar­ne smugi na błękitnych dżinsach prokuratoria i pomyślał, że auto od dawna nie widziało myjni. Weronika poprawiła lusterko wsteczne. Meyer odruchowo spojrzał w boczne od strony kierowcy - było pęknięte w połowie. Meyer nie ro­zumiał, jak ta kobieta może poruszać się po mieście.


Date: 2016-01-05; view: 512


<== previous page | next page ==>
Maja – poniedziałek 15 page | Maja – poniedziałek 17 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)