Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Maja – poniedziałek 17 page

Nie miał wątpliwości, że prokuratorka jest niezwykle ko­bieca. To jednak nie oznaczało, że jest także dobrym kie­rowcą. Zwłaszcza po tym, co widział na rondzie przed od­prawą u Szerszenia. „Czy to, że siedzę na miejscu pasaże­ra obok tej kobiety, nie jest błędem? ”, rozmyślał. Owszem, on sam uważał, że auto służy właścicielowi, nie odwrotnie. Jednak stan, do jakiego prokuratorka doprowadziła swoją li­muzynę, przechodził ludzkie pojęcie. Wtedy za siedzeniem dostrzegł piłkę w czarne sześciany. „Piłka do nogi dla dzie­ciaka? ”, zamyślił się. Czyżby prokurator Rudy miała syna? Nie spodziewał się, że Weronika jest matką.

- Na co pan czeka? Proszę zapiąć pas. Boi się pan, że się pobrudzi? - zakpiła z niego.

Meyer poczuł, jak wzbiera w nim irytacja. Nie rozu­miał, dlaczego jest wobec niego tak nieprzyjemna. I dlacze­go nie zadba o ten samochód tak, jak dba o te swoje pie­przone buciki.

- Na szczęście nie pracuję w sanepidzie - odciął się. Ruszyła spod komendy tyłem, znów zbyt gwałtownie. Meyer, przerażony, zastanawiał się, jak na tak wąskiej alejce zamie­rza obrócić auto. Ale Rudy nie zamierzała jechać przodem. Rozwijała prędkość, wciąż jadąc na wstecznym i posługu­jąc się jedynie lusterkiem wewnątrz auta. Kiedy zbliżyli się do szlabanu od ulicy Lompy, jego stopy docisnęły podłoże, jakby wciskał hamulec. Chwycił rączkę przy suficie. Miał ochotę zamknąć oczy, lecz nie mógł pozwolić sobie na ten luksus. Ale ochroniarz, chyba znając zwyczaje prokurator Rudy, zdążył podnieść szlaban na czas i Meyer nie docze­kał się spodziewanego huku. Oniemiały patrzył, jak pro- kuratorka sprawnie pokonuje ulicę Lompy, zawraca na jed­nym z podjazdów do posesji i płynnie włącza się do ruchu. Musiał przyznać, że mimo brawurowych pomysłów kobieta nieźle panowała nad swoim wozem, lecz podejrzliwość wciąż go nie opuszczała. Czekał na jakiś błąd, który dowiedzie, że jest jednak kobietą za kierownicą, lecz taki się nie pojawiał. Werka rozparła się nonszalancko w fotelu, lewe kolano opar­ła o drzwi. Prowadziła prawą ręka, lewą zaś położyła na kra­wędzi otwartego okna, na tzw. zimny łokieć. Meyer wciąż kurczowo trzymał rączkę u sufitu. Nagle dostrzegł, że ko­bieta lewą ręką zdejmuje okulary i kładzie je na półce, pra­wą zaś zaczyna po omacku szukać czegoś na tylnym siedze­niu. Chciał chwycić kierownicę, ale pomyślał, że lepiej bę­dzie, jak szybko poda jej torebkę. Kobieta, nie zmniejszając prędkości i wciąż patrząc przed siebie, znalazła w niej etui, wyjęła z niego okulary przeciwsłoneczne i założyła je. Miał nadzieję, że szkła w nich są optyczne. Nie wiedział przecież, ile prokuratorka widzi bez korekcji. Werka dokonała tej ope­racji obojętnie, potem podała Meyerowi torebkę, by odłożył ją na miejsce. Odetchnął z ulgą i uświadomił sobie, że choć chwila grozy minęła, są dopiero na początku drogi.



- Może chciałaby pani, bym poprowadził? - spytał najdelikatniejszym tonem, na jaki potrafił się zdobyć, by jej nie rozdrażnić.

Weronika spojrzała wymownie na umiejscowienie jego ręki. - Proszę się nie bać, automatyczna skrzynia biegów pozwala prowadzić auto bez posiadania wybitnego mózgu. Zresztą wbrew pozorom jestem niezłym kierowcą. Mimo iż kobietą.

- Co do tego drugiego nie mam wątpliwości-westchnął i po raz kolejny przeklął dzień, w którym rozwalił swój wóz na fabryce wafli. Gdyby nie to, jechaliby teraz jego passatem i nie musiałby przeżywać takiego stresu. Wciąż jej nie ufał, choć wiedział, że gdyby była mężczyzną tak prowadzącym auto, dawno temu czułby się bezpiecznie. Szybko reagowała, miała podzielną uwagę, znała skróty, którymi błyskawicz­nie omijali korki. Sam nie poradziłby sobie lepiej. Poczuł się głupio, że tak źle ją ocenił.

W aucie panowała cisza. Siedzieli oboje naburmuszeni, nie rozumiejąc właściwie, dlaczego działają sobie na nerwy. Atmosferę mogłoby nieco rozładować radio, niestety, z miej­sca, gdzie powinno być, wystawały kable. Profiler postano­wił wykorzystać czas podróży na przemyślenie tego, czego dowiedział się dzisiejszego ranka i przygotowanie taktyki przesłuchania Poloczka.

Godzinę później ich oczom ukazała się ciężka bryła za­kładu karnego w Raciborzu. Dwa kolosalne skrzydła okalały parking. Już na nich czekano. Weronika zaparkowała z dala od szlabanu strażniczego. Kiedy tylko wyłączyła silnik, na jej twarzy pojawił się uśmiech. Z lubością przeciągnęła się jak kot. Meyer zaś obserwował miejsce, w którym się znaleźli. Znał ten zakład doskonale i nie miał wątpliwości, dlaczego w gwarze więziennej był nazywany po prostu „zamkiem”. Budynek przypominał średniowieczne budowle zbrojnych książąt, cały z czerwonej cegły, z wieżyczkami strzelniczy­mi i maleńkimi okienkami jak w basztach. W centralnym miejscu znajdowała się ogromna brama. Było to jedyne wej­ście i wyjście z tego przybytku. Więzienie w Raciborzu to jeden z większych zakładów w Polsce. Pracuje tutaj prawie trzysta osób: strażników, wychowawców, psychologów i ob­sługa techniczno-gastronomiczna. Może pomieścić do tysiąca osadzonych. Od lat nie zarejestrowano tutaj ani jednej pró­by ucieczki, choć był to zakład dla recydywistów, z oddzia­łem dla tych najgroźniejszych - z zaburzeniami psychicz­nymi lub upośledzonych umysłowo. Słowem miejsce, gdzie trafiały najgorsze indywidua. Swoisty czyściec.

W więziennej poczekalni było tłoczno. Zapach potu mie­szał się z nieprzetrawionym alkoholem i tanimi perfumami. Kobiety z dziećmi, starsze osoby, dziewczęta wystrojone, jak­by wybierały się na dyskotekę, choć dopiero minęło połu­dnie. Meyer westchnął ciężko. Trafili na porę widzeń. Znał ten widok doskonale. Zanim został policjantem i profilerem, przez kilka lat pracował jako więzienny psycholog. To wtedy rozpoczął swoje pierwsze badania morderców. Przychodzili do jego pokoju z nudów, po radę, a czasem, by załatwić do­datkowy talon na paczkę czy „miękkie widzenie” z narze­czoną osadzoną w przeciwległym skrzydle zakładu karne­go. Przyjmował ich wszystkich. Początkowo był po prostu ciekaw - jacy są. Potem zauważył, że sprawcy po wyroku mają dużą potrzebę rozmowy i wręcz chcą opowiedzieć ko­muś o zbrodni oraz o tym, jak do niej doszło. Postanowił ich chęci wykorzystać, by zgłębić tajniki zbrodniczego umysłu. Dowiedział się wtedy więcej o psychice sprawców niż z nie­jednej książki psychologicznej.

Kiedy zaczął zgłębiać tę wiedzę, w literaturze nauko­wej natrafił na profilowanie - dziedzinę, którą zajmowa­li się głównie agenci FBI. Nazywano ich profilerami, ponie­waż tworzyli profile - portrety psychologiczne nieznanych sprawców- indywidualne charakterystyki osobowości, które pomagały organom ścigania zawęzić grono podejrzanych.

Po rozmowach z przestępcami Meyer zaczął sporządzać szczegółowe notatki. Z czasem stworzył własny kwestiona­riusz, w którym kategoryzował indywidualne cechy spraw­ców przestępstw. Nie miał pojęcia, że w tym samym czasie - w 1993 roku, w Stanach Zjednoczonych w Quantico naj­słynniejsi profilerzy Robert Ressler[20]i John Douglas[21]zrobili dokładnie to samo. Tyle że oni tworzyli taki kwestionariusz na zlecenie rządu USA, mieli na to nieograniczone fundusze, a przedmiotem ich badań byli tacy zabójcy jak Ted Bundy, Charles Manson, David Berkowitz czy Arthur Bremer. Ich kwestionariusz stał się podstawą profilowania w Ameryce Północnej. Potem powstał z tego system komputerowy, który funkcjonuje do dziś i ułatwia pracę szeregowym policjantom. Wrzucali na przykład w wyszukiwarkę: wiąże ofiary sznur­kiem, zostawia listy do policji, kaleczy zwłoki lub gwałci po śmierci. System wyszukiwał potencjalnych kandydatów, któ­rzy wykazywali wcześniej podobne zachowania.

Meyer zrobił to samo w Polsce. Niestety, w swojej bazie miał tylko tych, których sam zbadał, bo polska baza beha­wioralna[22]sprawców nie istniała i do dziś nie istnieje. A przy­dałaby się zwłaszcza w przypadku zabójców, gwałcicieli i pe­dofilów, którzy najczęściej działają seryjnie. Pierwszy swój profil Meyer napisał na kartce w kratkę. Ekspertyza liczyła 20 zdań. Dzięki jego wskazówkom udało się zatrzymać za­bójcę dróżniczki z jednej z kopalń w Rudzie Śląskiej. Meyer wskazał, że mężczyzna dobrze znał ofiarę oraz terytorium, na którym działał, ponieważ ukrył zwłoki w miejscu, które mógł znać tylko pracownik kopalni. Doradził, by sprawdzo­no tylko osoby, które miały związek z elektrycznością w ko­palni, ale tego dnia nie pracowały. Z ponad trzech tysięcy ludzi wyłoniono pięciu podejrzanych, z czego trzech miało tej nocy wolne. I właśnie jeden z nich okazał się mordercą. Był to szkolny kolega zamordowanej dziewczyny. Policjanci poszukiwali go przez ostatnie kilka miesięcy. Dopiero po­moc nieznanego nikomu psychologa więziennego naprowa­dziła ich na trop. Od tej chwili regularnie zwracali się do niego o pomoc.

Meyer podszedł do dyżurki. Nacisnął dzwonek przy okienku. Wyjął legitymację policyjną. Tłumek momental­nie się odsunął, kilka twarzy wykrzywił pogardliwy grymas. Okienko nie od razu się uchyliło. Profiler dostrzegł jedynie otok czapki i pagon ze stopniem.

- Nadkomisarz Meyer i prokurator Rudy - przedstawił się i podał oficerowi stosowne dokumenty. Funkcjonariusz zanotował ich dane w książce odwiedzających więzienie.

- Za chwilę osadzony zostanie doprowadzony do poko­ju widzeń. Dziś nie jest najlepszy dzień, brakuje pomiesz­czeń. Ale niedługo jedno się zwolni. Musicie państwo za­czekać - wyjaśnił.

- Dobrze, byle nie za długo. Mamy mało czasu - rzuci­ła do strażnika prokuratorka. Meyer widział jej odbicie w lu­strze weneckim. W pierwszej chwili jej nie poznał. Znów ścią­gnęła włosy w ciasny kok, usta miała zaciśnięte, a na białą bluzkę mimo upału nałożyła ciemną marynarkę ze stójką ciasno zapiętą pod szyją.

Wzruszył ramionami. Na szczęście tym razem to nie jemu się dostało. Zresztą ten ton pasował do miejsca, w którym się znajdowali. Stanęli przy kracie, ponieważ wszystkie miejsca siedzące były już zajęte. Meyer myślał nad taktyką przesłu­chania Poloczka. To on za chwilę będzie musiał wziąć na sie­bie cały ciężar rozmowy z zabójcą. Prokuratorka miała biernie uczestniczyć w przesłuchaniu, choć wiedział, że jechała na tę rozmowę dobrze przygotowana. Było to dla profilera czymś zupełnie nowym, ponieważ niewielu oskarżycieli tak anga­żowało się w swoją pracę. Zwykle, a dotyczyło to zwłaszcza młodych prokuratorów, do których i ją zaliczył, borykał się z kompletnym ignoranctwem, a czasem i ostentacyjnym zanie­dbywaniem swoich obowiązków. Ona była inna. Wyczuwał, że jest tak samo jak on oddana swojej pracy. Tym bardziej cie­kawiła go ta dziecięca zabawka w aucie. Jeśli oczywiście nale­żała do jej syna. Zastanawiał się, kim jest jej mąż. Ale nie byli jeszcze w takiej relacji, by miał prawo o to zapytać.

Krata co chwila była otwierana i kolejno wchodziły przez nią matki, żony i kochanki pensjonariuszy zakładu. Weronika oparła się o ścianę, zdjęła okulary, które schowała do kieszeni, i na chwilę przymknęła oczy. Meyer wpatrywał się w nią jak urzeczony. Na jej twarzy była łagodność dziec­ka, a przecież potrafiła być tak nieprzyjemna. Zastanawiał się, jaka jest naprawdę. Dlaczego wciąż dąży do konfronta­cji. Widział jej długie rzęsy, wyraźnie zarysowane kości po­liczkowe obsypane złotymi piegami. Rozchyliła nieznacznie usta, a po chwili powoli podniosła powieki. Ich spojrzenia się spotkały. W jej jasnozielonych oczach dostrzegł teraz ła­godność. Przez chwilę była kobietą, a nie cyborgiem, jakiego udawała. To trwało może sekundę, dwie. Werka zaraz odwró­ciła wzrok. Jakby się zawstydziła. Uśmiechnął się w duchu, bo widział, że jest onieśmielona. Nadal nie spuszczał z niej wzroku. Teraz jego spojrzenie ujawniało ciekawość.

- Co? - spytała wreszcie i założyła te okropne oku­lary.

- Nic - odparł z uśmiechem. Mierzyli się wzrokiem. Weronika podejrzliwie zmrużyła oczy, jak kot. Wtedy do­dał: - Ma pani piegi.

- Jak jedna trzecia populacji - odparła i pochyliła gło­wę. Udawała, że patrzy w jakiś nieokreślony punkt na pod­łodze.

- W Malezji piegi są uważane za formę pocałunku anio­ła Smiley - dodał.

Zmarszczyła groźnie brwi. Skąd miała wiedzieć, że pro­filer ma słabość do piegowatych kobiet. Wszystkie, które ko­chał, je miały - nawet Anka, jego była żona.

Ich rozmowę przerwało kolejne szczęknięcie kraty i głos strażnika zapraszający ich do środka. Hubert puścił proku- ratorkę przodem.

- Broń, gaz, telefony komórkowe? - wskazał plastikową skrzynkę. Wrzucili tam najpierw swoje wyłączone komór­ki. Potem Meyer odpiął kaburę ze służbowym Waltherem P-99 i delikatnie położył na dnie pudełka. Jakież było jego zdziwienie, kiedy prokurator Rudy złożyła w skrzyn­ce glocka, który w przeciwieństwie do jej auta był wypole­rowany na błysk. Kiedy szli za strażnikiem na spotkanie z Alojzym Poloczkiem, profiler wsłuchiwał się w odgłos szpi­lek Weroniki, rytmicznie stukających o posadzkę, i zasta­nawiał się, dlaczego ta kobieta nosi broń.

 

 

Na spotkanie wyszedł im wychowawca z oddziału, na którym osadzono Poloczka.

- Muszę państwa ostrzec - zaczął konfidencjonalnie.

- Osadzony od jakiegoś czasu popadł w pewną przesadę w zachowaniu, powiedziałbym obsesję. Naszemu księdzu wydaje się to nieco dziwne. Może dlatego, że to nie wiara katolicka tak utemperowała osadzonego, tylko protestanc­ka. Ale zdaniem kapelana, Alojzy Poloczek po prostu wstą­pił do sekty.

- Fobia religijna? - zainteresował się Meyer.

Okazało się, że trzy miesiące temu do więzienia przyje­chał pastor z Kościoła protestanckiego „Spichlerz”. W dzisiej­szych czasach dopuszczalne są naprawdę niekonwencjonal­ne sposoby resocjalizowania więźniów. W wielu zakładach niebezpieczni osadzeni mają zajęcia z jogi, ufologii, tera­pie dźwiękiem czy choćby kryształami TOGAR. Wszystko po to, by ograniczyć liczbę prób samobójczych wśród więź­niów i zapobiec wzajemnej agresji. Wizyta osoby duchownej, choćby był to przedstawiciel Kościoła zielonoświątkowego, nikogo już nie dziwiła. Na jedno z takich spotkań z pasto­rem przyszedł także Poloczek. Psycholog więzienny uznał, że może uczestniczyć w nabożeństwie.

- Ale to nie były tylko msze. To były show! - opowiadał z emfazą w głosie wychowawca. - Tańce, śpiewy, wykrzyki­wania: „Pocałuj mnie, Jezu” i takie tam. Tylko że większość osadzonych przychodziła na te nabożeństwa, by się roze­rwać, po prostu dobrze bawić, a Poloczek uwierzył naprawdę. Nawiązał nić sympatii z pastorem, który przed laty też siedział, i otwarcie opowiadał o tym „wiernym”. Zapewniał, że Bóg go nawrócił, więc teraz musi spłacić swój dług. To dla­tego jeździ po polskich więzieniach i naucza. Na tych spo­tkaniach padały takie zdania: „Bóg pierdoli, jak zjebałeś so­bie życie. Gówno go jara, co zrobiłeś do tej pory. Udowodnij, że nie jesteś jebanym złamasem” Alojz Poloczek w ciągu dwóch miesięcy zmienił się nie do poznania. Wyspokojniał i wiecie państwo, zatrudnił się nawet w kuchni. Całkiem dobrze gotuje. Nie chciałbym, żeby znów zaczęły się te jego depresje. Ma za sobą kilka poważnych głodówek. O poły­kach i innych numerach nie wspomnę. Teraz mamy z nim spokój. Z naszego punktu widzenia - mówię o służbie wię­ziennej - ta jego fobia jest zupełnie niegroźna. I nagle po­jawiacie się wy... Odgrzebywanie starych spraw może nam tylko popsuć...

- To bardzo ciekawe - przerwała mu prokurator Rudy.

- Ale nie przyjechaliśmy tu, żeby terapeutyzować zabójcę, tylko rozwikłać zagadkę pewnej zbrodni. Panie nadkomisa­rzu, już dość chyba wiemy - zwróciła się do Meyera.

Wychowawca wprowadził ich do pomieszczenia, gdzie miało się odbyć przesłuchanie.

- Kawy, herbaty? - zaproponował. Podziękowali, więc wyszedł bez słowa.

Zanim Meyer zdążył wypalić papierosa, w drzwiach sta­nął funkcjonariusz wraz z osadzonym. Poloczek nie przypo­minał tego mężczyzny, którego zdjęcie Rudy i Meyer widzieli w aktach dziś rano. Mocno przytył i wyłysiał. Zapuścił bo­kobrody i wąsy, które upodabniały go do ukraińskiego wo­jaka. Splótł ręce w ciasny koszyczek i przybrał wyraz twa­rzy godny świętego Franciszka litującego się nad każdym ży­wym stworzeniem. W oczach przestępcy profiler dostrzegł błysk szaleństwa. Nie był teraz pewien, czy wszystko, co powie ten człowiek, będzie można uznać za wiarygodne. Przedstawił siebie i panią prokurator, lecz Poloczek nawet na nią nie spojrzał. Meyer wskazał mu miejsce przy stoliku. Uprzedził, że rozmowa nie będzie rejestrowana i poczęsto­wał papierosem. Mężczyzna odmówił.

- Interesuje nas pana dawny znajomy - zaczął profiler.

- Niejaki Zygmunt Królikowski.

- Nie znom takigo - odparł Poloczek.

- A Johann Schmidt?

- Tysz nie.

- Siedemnaście lat temu twierdził pan, że to Królikowski zaplanował napad na Ottona Troplowitza.

- Gybisa. Stawowa 13. Kojarzy pan? - odezwała się po­irytowana prokuratorka.

Poloczek odparł Meyerowi, jakby kobiety nie było w po­mieszczeniu.

- Panie, jo jes teros cołkim inny czowiek. Skończyłech z tamtym życiem. I nie chcą do niego wracać. To, co kędyś godolech, tego ni ma. Szkoda waszygo czasu.

Meyer milczał, z uwagą przypatrywał się więźniowi.

- Wierzycie w Boga? - zapytał go Poloczek.

- Tak, wierzę - odpowiedział profiler, choć powinien raczej użyć czasu przeszłego.

- A w jakigo Boga wierzycie?

- W miłościwego i dobrego, który wybacza grzeszni­kom ich winy. Nie karze, lecz uczy i nagradza - wyrecy­tował Meyer, patrząc rozmówcy głęboko w oczy. Starał się, by jego twarz nie zdradzała zdenerwowania, choć czuł, że narastało.

- Zmiłuj się nady mną, Boże, w swojej łaskawości, w ogromie swego miłosierdzia wymaż moja nieprawość! Obmyj mie zupełnie z mojej winy i oczyść mie z grzechu mojego! Uznaja bowiem moja nieprawość, a grzech mój za­wsze jest przede mną - odrzekł Poloczek.

- Księga Psalmów 51 - odpowiedział mu profiler, a za­bójca, całkowicie zbity z tropu, aż otworzył usta ze zdziwie­nia. Także Rudy wyglądała na zaintrygowaną. Chciwie zaciągała się papierosem. Była poważna, lecz gdzieś w kąciku ust błąkał się już kpiarski uśmieszek.

- Jesteście farorzem? - spytał Poloczek. - A może by­liście?

- Kiedyś studiowałem Pismo Święte. Jak widać, coś jesz­cze pamiętam - odparł Meyer. I szybko dodał: - W odpo­wiedzi rzekł do niego Jezus: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam ci, jeśli się ktoś nie narodzi powtórnie, nie może ujrzeć kró­lestwa Bożego. Ewangelia Jana. To chyba o panu?

- Może i tak... Wyznom wom coś - pochylił się w stro­nę Meyera i niemal dotykając jego czoła nosem, szepnął, jak­by zdradzał ogromną tajemnicę: - Jo liczą na zbawienie. Ze ujrzą królestwo Boże.

Meyer chrząknął. Bardzo ciekawy przypadek, pomyślał. Zerknął na Weronikę, która dała mu znak oczami, że nic nie umknęło jej uwagi.

- Królestwo Boże... - powtórzył ostatnią frazę Meyer.

- Czy nie po to pojawiomy sie na tym ziymskim pado­le? - Poloczek odparł głośniej, jak na gust profilera zbyt gło­śno, wręcz teatralnie. Rozplótł koszyczek z rąk i znów pochy­lił się w kierunku profilera, ale tym razem Meyer nie pozwo­lił na tak jawne przekraczanie granic intymności. Zmrużył oczy i zacisnął usta. Dał w ten sposób do zrozumienia, że dokładnie słucha, lecz jest sceptyczny. Poloczek odczytał przekaz i odezwał się po raz pierwszy na temat.

- Był czas, że bych błogosławił dzień, w którym Bóg by mi wos przysłoł. Morzyłech o tym. Wziąłbych wreszcie od­wet na Królu za te wszyskie lata: „Oko za oko, ząb za ząb”. Ale chyba już nie chcą zemsta.

- Czyli jednak zna pan Królikowskiego?

Poloczek chwilę wpatrywał się w psychologa, po czym skinął głową.

- Znołech go kupa lat tymu.

- To z nim był pan na Stawowej? - drążył Meyer. Wiedział, że musi poprowadzić rozmowę w innym kierunku. Na pamięć znał jeszcze kilka psalmów, ale niekoniecznie mogą pasować do treści prowadzonej rozmowy. - Odwet już pan wziął. Ten człowiek przecież nie żyje - zablefował.

Poloczek jakby nie usłyszał. Jakby ta informacja nie zro­biła na nim żadnego wrażenia. Profiler postanowił zagrać va banque.

- A Johanna Schmidta pan kojarzy?

Weronika zamarła w oczekiwaniu na odpowiedź.

- Nigdy nie widziołech żadnego Schmidta! - zdener­wował się Poloczek. - Ale wim, że to jedna i ta sama oso­ba. Co wy fanzolicie?

W pomieszczeniu zapadła cisza. Meyer wiedział już, że musi wydobyć z zabójcy więcej. Czuł, że on trzyma w ręku brakujący element układanki. Było to jednak bardzo trud­ne. Rozmowa przypominała dialog z osobą niespełna rozu­mu. Profiler nie miał też pewności, na ile wiarygodna jest wersja wydarzeń mordercy.

- Skąd pan wie, że Zygmunt Królikowski i Johann Schmidt to ten sam człowiek? - naciskał.

- Panie, już mówiłech. Próbują żyć inaczyj, odpokuto­wać swoje winy. Niech Bóg rozliczo tych, co zasłużyli, jo tego robić nie byda. Jo już odpuścił wszyskim ich winy i nie chcą teroz nikogo osądzać. Jo żech przejrzoł na oczy.

- Panie Poloczek, pana wspólnik nie żyje - odparł Meyer. - Ktoś go zamordował. Wie pan, kto mógł chcieć jego śmierci?

- Wiela ludzi by się znalazło. Nawet som Bóg - od­parł osadzony. Rozmowa z nim powoli stawała się męcząca. Meyer jednak nie zwykł tak szybko składać broni.

- Skoro pan się odciął od tego wszystkiego, co było, od tego starego życia, to jak pan zamierza odkupić winę? Należy wyznać grzechy. „Bóg jest dla nas ucieczką i mocą: łatwo znaleźć u Niego pomoc w trudnościach. Przeto się nie boimy, choćby waliła się ziemia i góry zapadały w otchłań morza”. Czego pan się boi? - zawiesił głos i kątem oka zerknął na prokurator Rudy, która wpatrywała się w niego jak zaczarowana. Poloczek długo milczał. Widać wiele dało mu do myślenia ostatnie zdanie Meyera.

- Panie, czego ody mnie chcecie? - odezwał się wresz­cie, a może skończyły mu się dyżurne cytaty.

- Proszę dokładnie opowiedzieć, jak to było z napadem na Troplowitza. Zwłaszcza jaką rolę odegrał w tym Król. Powiedział pan, że to ta sama osoba, co Johann Schmidt. Ma pan na to jakiś dowód?

- Kusicie mnie, a kto doznaje pokusy, niech nie mówi, że Bóg go kusi. Bóg bowiem ani nie podlega pokusie ku złe­mu, ani też nikogo nie kusi.

- To własna pożądliwość wystawia każdego na poku­sę i nęci - odpowiedział mu Meyer. - Następnie pożądli­wość, gdy pocznie, rodzi śmierć.


Date: 2016-01-05; view: 576


<== previous page | next page ==>
Maja – poniedziałek 16 page | Maja – poniedziałek 18 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)