Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Maja – poniedziałek 1 page

 

 

Strumień światła przenikał przez szparę między aksamitny­mi kotarami, niczym cienka wskazówka, której końcówka dotykała blatu stołu i topiła się w filiżance. Barczysty męż­czyzna siedział w dziwnej pozie na krześle, tyłem do drzwi, Jakby zasnął, wpatrując się w okno. Głowę miał przekrzywio­ną na lewy bok. Na stole obok stały filiżanki na spodkach. Wyglądało, jakby najpierw wypił kawę, a potem niechluj­nie rozchlapał fusy na obrus. Może przed zaśnięciem zamy­ślił się i czegoś oczekiwał? Ale przecież nie mógł wpatrywać się w drobinki kurzu, wirujące w blasku majowego poranka, i widzieć, że w tym jedynym momencie do złudzenia przy­pominają drogocenny pył. Kiedy podinspektor Waldemar Szerszeń rozsunął kotary, spostrzegł, że mężczyzna zacho­wuje prostą pozycję, ponieważ jest przytwierdzony do krze­sła taśmą pakową. Twarz siedzącego była sina od uderzeń. Usta miał zakneblowane. Szyję denata rozdzierała rozległa rana Podinspektor był prawie pewien, że to poderżnięcie gardła było przyczyną zgonu i głównym powodem wykrwa­wienia się denata. Jajecznica na boczku i parówki po wie- deńsku, które policjant zjadł rano, podeszły mu do gardła.

Pracował w tej branży od 23 lat, mimo to odwrócił wzrok od ciała mężczyzny i próbował opanować odruch wymiot­ny. Było to trudne, zważywszy, że powodował go nie widok zwłok, lecz unoszący się w pokoju zapach rozkładającego się ludzkiego ciała.

 

 

Promienie słońca, które po odsłonięciu welurowych za­słon zalały pomieszczenie światłem, zdemaskowały też fusy z kawy. Okazało się, że to zakrzepła krew. Była nie tylko na obrusie, ale też na podłodze, ścianach, dywanie, książ­kach i papierach, które walały się wszędzie. Sprawca zabój­stwa nie próbował zacierać śladów walki.

Podinspektor Szerszeń poprawił lateksowe rękawiczki, zerknął na ciało zwalistego mężczyzny, który siedział wy­prostowany na stylowym krześle z wysokim oparciem, i po­myślał, że tak kończą ci, którzy zadali się z nieodpowied­nimi ludźmi. Przeszedł się po pokoju urządzonym w stylu kolonialnym, po czym dal znak technikowi, że może wyko­nywać swoją pracę. Kiedy ten w skupieniu nakładał prepara­ty i zbierał ślady, jeszcze raz podszedł do łukowatego okna. Obok stała zabytkowa lampa z abażurem, która mimo po­ranka wciąż była zapalona. Podinspektor wyjrzał przez duże balkonowe okno i przyjrzał się ludziom śpieszącym do pra­cy po majowym weekendzie.



- Można już otworzyć - powiedział Jacek, specjalista zabezpieczający linie papilarne. - Nic na nich nie znala­złem.

Szerszeń szybko przekręcił klamkę, rozłożył podwójne łukowate skrzydła i głęboko zaczerpnął świeżego powietrza. Wiedział, że jeszcze przez wiele godzin będzie czuł ten trupi smród. Przy wejściu do mieszkania, już zabezpieczonym, je­den z policjantów przesłuchiwał właśnie Elfrydę Hasiukową, jedyną lokatorkę kamienicy, która nie zdecydowała się na przeprowadzkę do bloku, choć miasto oferowało jej więk­sze mieszkanie. Kobieta wciąż zajmowała dawną kwaterę na pierwszym piętrze. Miała grubo po sześćdziesiątce, wyglą­dała na gadatliwą, wścibską i chętnie współpracującą z or­ganami ścigania. Szerszeń widział ją tylko przez chwilę, lecz był pewien, że powie więcej niż naprawdę wie, włącznie ze swoimi domysłami, garścią plotek, a potem jeszcze będzie to powtarzać przed kamerami telewizyjnymi i pozować fo­toreporterom codziennych gazet, którzy za niespełna godzi­nę się tu pojawią.

- Jest prokurator - powiadomił go Marek, policyjny fotograf, po czym wrócił do składania sprzętu. Jedną ręką wkładał aparat fotograficzny do torby, a w drugiej trzymał chustkę, którą zasłaniał sobie usta i nos, chroniąc się w ten sposób przed upiornym smrodem. To był czwarty miesiąc pracy Marka. Chłopak jeszcze nie zdecydował, czy prze­nieść się do drogówki czy zostać na wikcie pionu kryminal­nego. Bardziej skłaniał się ku drogówce - tam też potrze­bują zdjęć. I choć roboty jest zdecydowanie więcej, można dorobić, zawiadamiając „hieny”, czyli telewizję i tabloidy. A jeśli nie zdążą przyjechać, zawsze jakieś fotki można im sprzedać. Tych tutaj nie - ząraz by stracił robotę. Poza tym współpraca z takimi typami jak Szerszeń nie była prosta ani przyjemna. Hardy młodzieniec czuł się jak popychadło, cze­go po latach szkoły nie miał ochoty znosić.

- A nagranie? - huknął na niego Szerszeń i wyciągnął z kieszeni kolejną wykałaczkę, którą wsadził między zęby. Miesiąc temu, pod naciskiem żony i zaprzyjaźnionego kar­diologa, przestał palić. Odtąd był podenerwowany, wciąż mu­siał trzymać coś w rękach lub cokolwiek przeżuwać.

- Bateria się wyczerpała - rozłożył bezradnie ręce fo­tograf i wykrzywił twarz w odruchu obrzydzenia, bo fetor wbijał mu się w nozdrza. Liczył, że Szerszeń pozwoli mu odejść.

- To idź do kiosku. Albo weź, kurwa, z tego pilota, bo chyba się już nie przyda - podinspektor wskazał na wrak telewizora leżący na podłodze. - Chcę mieć z tego film, jasne? Dokumentacja to twoja działka. Jak to zrobisz, two­ja rzecz.

Marek wzniósł oczy do sufitu. Mrucząc pod nosem prze­kleństwa, wyszedł szukać sklepu elektronicznego. Kiedy był już pewien, że Szerszeń go nie usłyszy, dodał na głos: - Takie paluszki to możesz sobie wkręcić w dupę, starusz­ku. Albo do kolejki swojego wnuka - zaśmiał się na głos.

- Na pewno nie do mojego sprzętu...

- Ja ci dam w dupę, szczeniaku - huknął mu za uchem Szerszeń i po ojcowsku wytargał go za ucho. - Aż ci bań­ka nosem pójdzie...

Marek zbiegł po schodach jak pershing.

 

 

- Miętusa? - dźwięk damskiego głosu nieco zasko­czył podinspektora. Odwrócił głowę i uśmiechnął się sze­roko na widok kobiety, która bezgłośnie pojawiła się obok niego, niczym złodziej. Towarzyszył jej delikatny zapach mięty. Miedziane włosy miała ściągnięte gładko do tyłu. Szylkretowe okulary godne przemądrzałej nauczycielki i wy­prostowana jak struna sylwetka sprawiały, że mimo atrak­cyjności fizycznej wydawała się dość wredna.

- Cześć Wera, znowu się spóźniłaś - odpowiedział z wyrzutem Szerszeń.

- Jakie znowu? Ostatnio ty się spóźniłeś - odburknęła prokurator Weronika Rudy. - Byłam rano w Załężu. Spróbuj przebić się Gliwicką do centrum. Korek jak na Manhattanie. Czy wszyscy po weekendzie przypomnieli sobie, że mają sa­mochody? Musiałam jeszcze wziąć dokumenty z prokuratu­ry - podniosła do góry nowiutką teczkę z tektury. - Trochę zeszło. A zresztą ten tutaj raczej nie ucieknie...

- A co tam trafiłaś?

- Eee, ubój gospodarczy.

Szerszeń pokiwał głową ze zrozumieniem. Ta kolokwial­na nazwa określała najczęściej spotykane zabójstwo, z jakim policjanci i prokuratorzy mieli do czynienia. Wynik przemocy domowej, kiedy to maltretowana żona zabija swojego wieloletniego oprawcę nożem do chleba, lub jatkę w melinie. Wykrycie winnego takiej zbrodni nie było trudne, ale we­dług polskiego prawa prokurator musi uczestniczyć w każ­dych oględzinach zwłok, jeśli istnieje podejrzenie, że śmierć nastąpiła przy udziale osób trzecich.

- Ofiara miała półtora promila we krwi - dodała mimo­chodem. - A domniemany sprawca niewiele mniej...

- Dobra, wybaczam ci - uśmiechnął się pobłażliwie podinspektor. Już rozumiał, że to dlatego Werka ma pod­krążone oczy, a na twarzy ani śladu makijażu. Wstała dziś bardzo wcześnie. Jak zwykle oszacował jej sylwetkę. Była w dopasowanych dżinsach, czarnych czółenkach na słupku i zamszowej marynarce, szytej po męsku i zdecydowanie za ciepłej, bo znów zapowiadał się prawdziwy upał. W tym roku właściwie nie było wiosny, niemal z dnia na dzień na­deszło lato.

„Dlaczego w dzisiejszych czasach takie urocze dziewczę­ta trafiają do tej branży?”, zastanawiał się za każdym razem, kiedy się spotykali na miejscu zdarzenia. Trzydziestopięcio­letnia Weronika Rudy była młodym narybkiem śląskiej pro­kuratury, ale już zyskała opinię jednej z najbardziej obiecu­jących oskarżycielek. W ciągu niespełna dwóch lat pracy awansowała do „okręgówki[1]” i teraz zajmowała się śledz­twami najcięższego kalibru. Choć podinspektora Szerszenia i Werkę dzieliła różnica wieku szesnastu lat, założyciel pierwszej sekcji Archiwum X[2]w Polsce i jeden z najlepszych psów gończych katowickich organów ścigania, w jej obecno­ści wcale nie czuł się jak kandydat na emeryta. Przeciwnie. Zdecydowanie wolałby mieć z młodą prokuratorką relacje trochę inne niż ojcowskie. Tym bardziej że Werka nigdy nie dała po sobie poznać, że dzieciństwo spędzali w zupeł­nie innych czasach i bez skrupułów prowadziła z nim potyczki słowne, flirtowała, a kiedy trzeba było - potrafiła porządnie opieprzyć.

- Po co wyżywasz się na tym biednym Marku? - rzu­ciła. Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Chyba rze­czywiście nie liczyła na odpowiedź, bo zaraz odeszła w kie­runku denata i z zainteresowaniem godnym anatomopatologa[3]przyjrzała się jego ranie na szyi.

- Nie jego wina, że śmierdzi tu jak w trupiarni - doda­ła, odruchowo zasłaniając twarz.

- Teraz to nic. Ale jak tu wszedłem po ósmej, aż mi się cofnęło śniadanie mistrzów... - mruknął Szerszeń.

- Co? - Rudy nie zrozumiała. Dopiero po chwili skrzy­wiła się. - Aha, rozumiem.

Podinspektor jednak bardzo chciał ten wątek kontynu­ować.

- Śniadanie mistrzów. Kiełbasa z całego województwa. Najlepsze żydowskie lekarstwo na kaca: żarcie - wyjaśnił.

- Ale leczenie dzisiaj na marne, wszystko na nic - zasmu­cił się.

- Czyli dręczysz chłopaka, bo masz kaca i musiałeś przy­jechać rano do roboty? - Weronika pokręciła głową z nie­dowierzaniem. - Rozumiem, że wy w policji macie falowe podejście do sprawy? - dodała z niesmakiem

- O nie - pokiwał jej palcem Szerszeń. - Co to, to nie! Ja mściwy nie jestem, moja panno. Tylko nie lubię pra­cować z idiotami.

Weronika milczała, lecz wyraz jej twarzy mówił: „Dobrze, dobrze, ja i tak wiem swoje”.

Werka milczała chwilę, nie wiedząc, jak zareagować. Wreszcie roześmiała się, ukazując białe, równe zęby z prze­rwą między jedynkami. Jej twarz natychmiast nabrała in­nego wyrazu. Była tak urocza, że Szerszeń aż pokraśniał z zadowolenia.

- A jednak wolałam, jak paliłeś - westchnęła prokura- torka i wyciągnęła w jego kierunku pudełko z cukierkami.

Szerszeń wygrzebał kilka miętusów i natychmiast zała­dował je do ust.

- Nie przeszadżaj sz tym szmrodem. I czak krótko le­żał.

- Siedział - poprawiła go Werka.

- Sziedżał - powtórzył Szerszeń i głośno rozchrupał cu­kierki. Po chwili dodał: - Ze dwa dni. Tylko ten upał...

Rozejrzał się po pokoju. Większość ekipy kręciła się przed wejściem do mieszkania.

- Co to jest? Święto policji? - krzyknął do nich pod­inspektor. W pomieszczeniu natychmiast zaroiło się od po­licjantów.

- Ale bajzel - Weronika rozejrzała się wokół. Tylko po­czekalnia dla pacjentów, kuchnia i osobisty gabinet lekarki nie nosiły śladów walki. Salon i odgrodzony od niego ścia­ną z kartongipsu przedpokój były niemal doszczętnie zde­molowane. Na ścianach brakowało obrazów, szuflady komód wraz z zawartością leżały na podłodze odwrócone dnem do góry, książki pozrzucane z półek, z niewielkiej sofy w salo­nie wyciągnięto pościel. Kiedy Werka podeszła do inkrusto­wanej gabloty z wiśniowego drewna, pod stopami usłyszała chrzęst. Spojrzała na dół i już wiedziała, co znajdowało się w gablocie. Na podłodze wokół mebla utworzył się dywanik z porcelanowych skorupek. Zerknęła na szklane drzwiczki szafki, które nie nosiły żadnych śladów uszkodzeń, i pomy­ślała, że intruz pewnie stał w tym samym miejscu co ona te­raz i po prostu tłukł kolejne filiżanki, dzbanuszki, talerzyki. Dla samego faktu zniszczenia, tylko po to, by przestały ist­nieć. W tej kupce porcelanowej drobnicy dostrzegła ocalałą filiżankę Rosenthala w różany wzór. Zerknęła na denko - 1896 rok. Obejrzała ją pod słońce. Porcelana była cienka ni­czym papier. Poczuła złość na prymitywów, którzy bezcere­monialnie wytłukli takie cacka.

- Masz fajki? - spytała Marka, który właśnie pojawił się obok niej. Fotograf, głośno sapiąc, odpakowywał z folii baterie, które udało mu się kupić dopiero w centrum han­dlowym, kilka przecznic od kamienicy.

Nie spieszył się. Spokojnie odstał swoje w kolejce do kasy, potem cierpliwie poczekał na wystawienie faktury. W tym czasie skoczył na hamburgera i frytki, a wreszcie spacer­kiem, paląc papierosa, wrócił do kamienicy. Schody poko­nywał jednak biegiem, by nie zmiażdżył go gniew podin­spektora, gdyby ten zorientował się, że chłopak zrobił sobie samowolną przerwę.

- Poczęstujesz mnie? - zapytała Weronika, a kiedy nie reagował, dodała: - Widziałam, że paliłeś na ulicy.

Stanęła tak blisko niego, że fotograf ledwie łapał oddech. Speszony zdemaskowaniem, że tak naprawdę wcale się nie śpieszył, drżącymi dłońmi zaczął sprawdzać zawartość kie­szeni. W końcu stwierdził, że zgubił całą paczkę papierosów i złotą zapalniczkę zippo. Wtedy poczuł, jak kobieta powoli wyciąga mu je z górnej kieszeni dżinsowej kurtki.

- Mogę? - spytała, trzymając paczkę w ręku, i przecią­gnęła językiem po wydatnych wargach.

Fotograf oblał się sztubackim rumieńcem i skinął gło­wą. Spojrzał przepraszająco na Szerszenia, który ubawio­ny sytuacją, nawet nie zbeształ go, że zbyt długo tych ba­terii szukał.

Na widok marki Cristal Weronika skrzywiła się, lecz wy­jęła dwa papierosy - jednego zapaliła, a drugiego schowała do futerału na okulary. Nie wysiliła się na uprzejme „dzię­kuję”, kiwnęła tylko młodzieńcowi i odeszła do reszty eki­py. Zamieniła z policjantami kilka zdań, lakonicznie skwi­towała kilka faktów i zmarszczyła brwi, kiedy podawali jej wyniki swoich działań. Szerszeń obserwował, jak wskazu­je odbarwione prostokąty na ścianach, które jeszcze kilka dni temu niewątpliwie zdobiły obrazy. Lekarz sądowy pod­sunął jej do podpisania protokół. Weronika zamaszyście zożyła swój autograf, po czym wróciła do podinspektora. Teoretycznie powinna czuwać nad odpowiednim zabezpie­czeniem wszelkich śladów i decydować, jakie czynności na­leży wykonać na miejscu zdarzenia, lecz znała Szerszenia i wiedziała, że tak doświadczony śledczy jak on, wie lepiej, co należy robić. Nietaktem byłoby wymądrzać się na jego terenie. Spokojna o stronę formalną, mogła zająć się tym, co lubiła najbardziej - analizą.

- Myślisz o tym samym co ja? - zapytała, wskazując puste miejsca po obrazach. Niedbałym gestem zdjęła mary­narkę. Pod spodem miała białą bluzkę ze stójką, zapiętą po ostatni guzik. W trakcie ich rozmowy lewe ramiączko biu­stonosza uparcie opadało i Weronika wciąż je poprawiała. Na dodatek materiał bluzki był tak cienki, że prześwitywa­ła przezeń koronka biustonosza. Szerszeń z łatwością wy­obraził sobie objętość jej biustu.

- Teraz prawdopodobnie o czymś zupełnie innym... - odchrząknął. - No, ale powiedzmy, że myślę o tym czymś, co tli ci się w ręku.

- Palenie zabija, a ponieważ cię lubię, to cię nie po­częstuję. Poza tym nie mogę ryzykować gniewu twojej małżonki - uśmiechnęła się szeroko. Szerszeń przeniósł wzrok z jej biustu na twarz i przyjrzał się złotej mapie pie­gów na policzkach, półprzeźroczystym zielonym oczom i powiedział:

- Widzę, że wredne rude koty łażą w tej okolicy nie tyl­ko nocą. No cóż, mały kotek też drapie.

- Ja natomiast myślałam o tym - ciągnęła Weronika - jak to się stało, że Johann Schmidt, potentat recyklingu, Niemiec polskiego pochodzenia, pojawił się niezauważony w kamienicy należącej do znawczyni seksualnych dewiacji Elwiry Marii Poniatowskiej-Douglas.

Wszystkie imiona i nazwiska pieczołowicie odczytała z protokołu, jakby była na sali sądowej i zamiast półprze­zroczystej bluzki miała na sobie togę oskarżyciela.

- I to akurat w momencie, kiedy ktoś postanowił ob­robić gabinet lekarki ze wszystkich cennych rzeczy - do­kończyła.

- Mnie bardziej interesują te niedopałki, paluchy, któ­re ma Jacek, i czy z tej juchy da się wycisnąć DNA klien­ta, który załatwił naszego szacownego śpiocha - odburk­nął Szerszeń. - Myślówkę zostawiam sobie na potem. Ale znajdziemy odpowiedzi na twoje pytania. Wszystko w swo­im czasie. Zresztą rozwiązanie tej zagadki może być zaska­kująco oczywiste. Może byli kochankami? To się przecież zdarza. Nie było między nimi tak dużej różnicy wieku - zawiesił głos.

Prokurator Rudy jakby nie dosłyszała.

- Ślady to jedno - kontynuowała. - Jacek na pewno coś ci wyłuska. Ja cię pytam teraz o hipotezy śledcze, a ty mi jak zwykle o seksie.

- Skoro mowa o seksie, to właścicielka tej hacjendy świetnie się na tym znała - odrzekł i podszedł do gabloty stojącej pomiędzy dużymi, stylowymi oknami. Wyciągnął dłoń, by chwycić jeden z ustawionych tam eksponatów, lecz zaraz ją cofnął.

- Czy to jest potrzebne do leczenia? - skrzywił się. Regał składał się z małych półeczek, na których umieszczo­no imponującą kolekcję różnej wielkości i kształtu penisów oraz figurek indyjskich, przedstawiających różnorakie pozy­cje z Kamasutry. Eksponaty były wykonane z różnych ma­teriałów: drewna, alabastru, metalu, plastiku. Niektóre spo­śród nich wyglądały na rzeźby bądź figurki o antykwarycz­nej wartości, ale większość prawdopodobnie pochodziła z sex shopu.

- Może to jest sztuka, Waldek...? - wzruszyła ramio­nami prokuratorka. - A zresztą, kto mógł być pacjentem seksuologa? Ludzie, którzy mieli problemy z tą sferą.

- A kto z nas ich nie ma - żachnął się podinspektor i zdecydował się wziąć do ręki jeden z kolosalnych członków wyrzeźbiony z drewna. Podniósł, obejrzał dokładnie i wymierzając go w Werkę, dodał: - Na mój gust ktoś, kto zbiera takie rzeczy, sam musi mieć nierówno pod sufitem. Znasz ten dowcip o facecie, który poszedł po masło? - za­pytał z szerokim uśmiechem.

- Nie teraz, Waldek... - ziewnęła Weronika, przeczu­wając, że podinspektor znów chce opowiedzieć jej jakiś pie­przny dowcip. Zawsze to robił, kiedy się spotykali na miej­scu zdarzenia. Gdyby zaczęła je spisywać, mogłaby wydać mały tomik. Teraz zupełnie nie miała nastroju na słucha­nie kawałów. - I odłóż to... - jęknęła, widząc, że Szerszeń za pomocą drewnianego penisa podnosi do góry orientalną kapę, którą sprawcy zabójstwa zrzucili z sofy podczas plą­drowania mieszkania.

- Na przykład jeszcze myślałam o tym - nie dawa­ła się zbić z tropu - dlaczego przedwczoraj i wczoraj był tu mąż Poniatowskiej. Nie wszedł do gabinetu na górę, za to dziś rano pojawił się zapłakany na policji, by zgłosić, że żona mu zniknęła.

- A był tu? - zainteresował się Szerszeń. Wreszcie odłożył eksponat na miejsce. - Podobno odwoził dziecko na obóz do Ochab, został tam całą noc i wrócił dopiero dziś rano. Tak, to on zawiadomił nas o świetle w jednym z po­koi. A potem zgarnęła go drogówka, bo jeździł bez prawa jazdy. Dzięki temu możemy go przyskrzynić na 48 godzin.

Weronika wskazała palcem podłogę. - Elfryda Hasiukowa mieszkająca piętro niżej ponoć widziała jego auto pod ka­mienicą. Trzy razy.

- Trzy razy podziel przez dziesięć. Wiesz dobrze, o czym mówię - podinspektor włożył między zęby kolejną wyka­łaczkę, jakby miała mu pomóc w rozważeniu stopnia wiary­godności tej informacji, po czym skrzywił się z dezaproba­tą. - Nie cierpię takich świadków. Więcej zawracania gło­wy niż realnych danych. Ale niech ci będzie. Sprawdzę to. Mnie bardziej ciekawi, gdzie jest teraz gwiazda seksuologii?

Długi weekend skończył się wczoraj, za chwilę zastanie nas tu południe. Kilku pacjentów odesłałem już z kwitkiem.

- Czyżbyśmy mieli podejrzaną?

- Formalnie to wciąż zaginiona.

- Jak sądzisz, dlaczego tak go zostawili? - wskazała na ciało Schmidta przytwierdzonego do krzesła. - Nie wystar­czyło, że zginął? A co z narzędziem zbrodni?

- Pewnie zabrali ze sobą. Zadajesz za dużo pytań. Jak zwykle zresztą... Pogadaj z tamtym gościem - zerknął na mężczyznę w drugim pokoju, oddzielonym od salonu i miej­sca przyjęć pacjentów rozsuwanymi drzwiami z mlecznej szyby. - On wie wszystko o układaniu trupów. 1 o moty­wach działania wszelkiej maści dewiantów. Zobacz, wszy­scy spierdolili na korytarz, a ten pracuje.

 

 

Weronika dopiero teraz go dostrzegła. Wysoki, żylasty bru­net o rzymskim profilu i brwiach łączących się niemal w jed­ną kreskę stał obok blatu zajmującego całą szerokość ściany z oknami. To niekonwencjonalne biurko było załadowane do­kumentami. W tym pomieszczeniu- prywatnym gabinecie lekarki - praktycznie nie było śladów walki. Wazon ze zwię­dłymi białymi liliami był w stanie nienaruszonym. Za pleca­mi mężczyzna miał bibliotekę wykonaną na wymiar i w cało­ści wypełnioną książkami. Przemieścił się w kierunku małego stolika kawowego, obok którego stał fotel obity amarantową tkaniną w złote esy-floresy, wykonany w stylu Ludwika XVI. Prokuratorka na chwilę straciła bruneta z oczu. Kiedy znów się pojawił, trzymał w ręku ramkę ze zdjęciem i wpatrywał się w nią niczym hipnotyzer. Czarne polo opinało jego szerokie plecy i było wpuszczone w eleganckie grafitowe spodnie od garnituru. Marynarkę od kompletu miał przewieszoną przez ramię, zaś z jej kieszeni zwisał krawat w szaro-czarne pasy - dość rzadko spotykana część garderoby u policjantów z wy­działu zabójstw, z którymi prokurator Rudy miała do czynie­nia na co dzień. Krawat wyglądał na drogi, niemniej właściciel traktował go dość nonszalancko, przydeptując co chwilę lakierkiem. Napięta żyła na skroni wskazywała, że mężczy­zna intensywnie się nad czymś zastanawia.

- Kto to? - szepnęła zaintrygowana.

- Nie znasz? To nadkomisarz Hubert Meyer, najbardziej uparty gliniarz, jakiego znam. Mój ulubiony psycholog poli­cyjny i profiler[4]padła odpowiedź.

- To on? - Weronika aż otworzyła usta ze zdziwienia.

- Myślałam, że on nie istnieje, że to wymysł scenarzystów... To jest prawdziwy bohater Sprawy Niny Frank?

Mężczyzna ze zdjęciem w ręku nie mógł usłyszeć tego pytania, stał zbyt daleko. Ale wyczuł jej spojrzenie i na moment oderwał wzrok od fotografii. Poczuła się nieswojo, kiedy skierował na nią stalowe tęczówki głęboko osadzo­nych oczu. Wydało jej się, że na chwilę się zwęziły niczym u skupionego wilka. Przemknęło jej przez głowę, że Meyer ma twarz upadłego anioła, który zgubił gdzieś swoją duszę. Chciała skomentować jego niestosowny strój - w końcu to miejsce zbrodni, a nie filharmonia - ale z wrażenia nie mo­gła wydobyć z siebie głosu.


Date: 2016-01-05; view: 630


<== previous page | next page ==>
Lat później... | Maja – poniedziałek 2 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)