Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Monolog o księżycowym pejzażu

Nagle zacząłem wątpić, co lepsze: pamiętać czy zapomnieć? Rozpytywałem znajomych. Jedni zapomnieli, drudzy nie chcą wspominać, bo nic nie możemy zmienić, nawet stąd wyjechać.

Co zapamiętałem? W pierwszych dniach po awarii w bibliotekach znikły książki o radiacji, o Hiroszimie i Nagasaki, nawet o Röntgenie. Chodziły słuchy, że to nakaz kierownictwa, żeby uniknąć paniki. Był nawet żart, że jeśliby Czarnobyl wybuchł u Papuasów, cały świat by się przestraszył oprócz samych Papuasów. Żadnych medycznych rozpoznań, żadnych informacji. Kto mógł, zdobywał tabletki jodowe (w aptekach naszego miasta nie było ich w sprzedaży, dostawali po wielkich znajomościach). Bywało, że zjadali garść tych tabletek i zapijali kieliszkiem spirytusu. Pogotowie ratunkowe przyjeżdżało.

Potem pojawiły się oznaki, które śledzili wszyscy: dopóki w mieście lub we wsi są wróble i gołębie, tam może żyć i człowiek. Jechałem taksówką, kierowca nie pojmował, czemu ptaki, jak ślepe, padają na szyby, rozbijają się. Jak nienormalne, wyglądało to na jakieś samobójstwo.

Zapamiętałem, jak wracałem z delegacji. Prawdziwy pejzaż księżycowy. Po obu stronach drogi po sam horyzont ciągnęły się zasypane białym dolomitem pola. Wierzchnia, skażona warstwa ziemi zdjęta i zasypana, a w to miejsce nasypano piasku dolomitowego. Jak nieziemia. Długo męczyłem się tym widokiem i próbowałem napisać opowiadanie. Wyobrażałem sobie, co tu nastąpi za sto lat: człowiek, czy jeszcze będzie skakać na czworakach, wyrzucając długie zadnie nogi kolanami do tyłu, nocą będzie widział wszystko potrójnym okiem, a jedyne ucho na makówce usłyszy nawet bieg mrówki. Przetrwały tylko mrówki, wszystko pozostałe na ziemi i niebie zginęło.

Wysłałem opowiadanie do gazety. Przysłali odpowiedź, że to nie wyobraźnia literacka, lecz strach. Oczywiście, nie starczyło mi talentu. Ale jest, podejrzewam, jeszcze inny powód. Dlaczego o Czarnobylu milczą, niewiele piszą nasi literaci? Wolą pisać o wojnie, o łagrach, a o tym milczą. Przypadek? Gdybyśmy zwyciężyli Czarnobyl, mówiono by i pisano więcej. Albo gdybyśmy go pojęli. Nie wiemy, jak wydobyć ze strachu sens. Nie jesteśmy przygotowani. Nie sposób go porównać ani do naszego doświadczenia, ani do naszego czasu.

Cóż więc lepsze: pamiętać czy zapomnieć?



Jewgienij Aleksandrowicz Browkin,
wykładowca Homelskiego Uniwersytetu Państwowego

Monolog świadka, co go bolał ząb, kiedy zobaczył, jak upadł Chrystus i zaczął krzyczeć

Wtedy myślałem o czymś innym, co wyda się dziwne. W tym czasie rozwodziłem się z żoną.

Niespodziewanie przychodzą, wręczają wezwanie i mówią, że na dole już czeka samochód. Taki specjalny „woronok”[35], jak w trzydziestym siódmym roku[36]. Po nocach zabierali, z ciepłej pościeli. Potem ten schemat przestał działać: żony nie otwierały drzwi albo łgały, że mężowie na delegacji, w sanatorium, na wsi u rodziców. Chcieli im wręczać wezwania, ale one nie brały. Zaczęli więc chwytać ludzi w pracy, na ulicy, w czasie przerwy obiadowej w zakładowych stołówkach. Jak w trzydziestym siódmym. Byłem wtedy bliski szaleństwa. Żona mnie zdradziła, a cała reszta wydawała się niczym. Wsiadłem do tego „woronoka”. Prowadziło mnie dwóch w cywilu, ale z wojskową odznaką, szli po obu stronach, widocznie obawiali się, żebym nie uciekł. Kiedy wsiadłem do samochodu, nie wiedzieć czemu przypomniałem sobie amerykańskich kosmonautów, którzy lecieli na Księżyc, jeden z nich potem został duchownym, a drugi podobno postradał zmysły. Czytałem, że się okazało, iż tam podobno są miasta, jakieś ślady ludzkie. Mignęły w pamięci wycinki z gazet: nasze elektrownie atomowe są absolutnie bezpieczne, można je budować na placu Czerwonym. Bezpieczne niczym samowary. Ale żona odeszła ode mnie. Mogłem myśleć tylko o tym. Niejeden raz chciałem skończyć ze sobą. Do jednego przedszkola chodziliśmy, w jednej szkole się uczyliśmy, w jednej uczelni... (Milczy. Zapala papierosa).

Uprzedzałem, nic heroicznego dla literackiego pióra. Nachodziły myśli, że niby nie jest czas wojny, dlaczego więc muszę ryzykować, kiedy ktoś będzie spać z moją żoną. Dlaczego znów ja, a nie on? Prawdę mówiąc, nie widziałem tam bohaterów. Widziałem wariatów, którym napluć na własne życie i marność starczało sił, ale imperatywu w nich nie było. Mam także dyplomy i podziękowania. Dlatego że nie miałem strachu przed śmiercią. Pluć na to! To nawet było wyjście. Pochowaliby z honorami. I na koszt państwa.

Tam się od razu wpadało w nierealność, koniec świata łączył się z epoką kamienną. Wszystko we mnie było wyostrzone, obnażone. Mieszkaliśmy w lesie, w namiotach, dwadzieścia kilometrów od reaktora. Miano nas za „partyzantów”. „Partyzanci” to ci, których biorą na szkoleniowe ćwiczenia wojskowe. Wiek, od dwudziestu pięciu do czterdziestu lat, wielu z wyższym wykształceniem specjalistycznym. Ja, powiedzmy, nauczyciel historii. Zamiast automatów dali nam łopaty. Przekopywaliśmy zwały śmieci, ogrody. Kobiety we wsiach patrzyły i żegnały się. My w rękawicach, maskach. Słońce pali. Zjawiamy się w ich ogrodach, jak czarty. Nie pojmowały, czemu przekopujemy grządki, wyrywamy czosnek, kapustę, gdy czosnek jak czosnek, kapusta jak kapusta. Babcie żegnają się i pytają: „Żołnierzyki, cóż to – koniec świata?”.

W chacie w piecu się pali, słonina skwierczy. Przystawisz dozymetr: nie piec, a mały reaktor.

– Siadajcie, chłopcy, do stołu – proszą.

Odmawiamy.

– Sto gramów znajdziemy. Siadajcie. Opowiedzcie.

A cóż opowiadać? Na samym reaktorze strażacy deptali miękkie paliwo, świeciło się, a oni nie wiedzieli, cóż to takiego. Skądże więc my mamy wiedzieć?

Idziemy oddziałem. Na wszystkich – jeden dozymetr. A w różnych miejscach – różny poziom: jedni z nas pracują, gdzie dwa rentgeny, a drudzy tam, gdzie dziesięć. Z jednej strony bezprawie jak u zeków[37], z drugiej – strach. Ale ja się nie bałem. Patrzyłem na wszystko od strony...

Śmigłowcem przyleciała grupa uczonych. W gumowej odzieży specjalnej, wysokich butach, okularach ochronnych. Jak na Księżyc. Podchodzi do jednego z nich babcia.

– Kim jesteś? – pyta.

– Ja – uczony.

– Uczony, patrzcie go, jak się ubrał, zamaskował. A my?

I z pałką na niego. Nieraz mi świtało, że kiedyś będą uczonych pławić, jak w średniowieczu łapali lekarzy i topili.

Widziałem człowieka, który patrzył, jak zasypywano jego dom. (Zastanawia się). Zasypywali chaty, studnie, wsie. Zasypywali ziemię. Rżnęli i spychali ją wielkimi kawałami. Uprzedzałem, nic bohaterskiego.

Wracamy późnym wieczorem, bo pracowaliśmy po dwanaście godzin na dobę. Bez przerwy. Na odpoczynek tylko noc. Znaczy, jedziemy amfibią. Przez pustą wieś idzie człowiek. Dokładniej: młody chłopak z kufrem na plecach. Nieopodal żiguli. Hamujemy. Bagażnik napełniony telewizorami i odciętymi telefonami. Amfibia rozpędza się i taranem: z żiguli harmonijka, jak puszka do konserw. Nikt słowa nie pisnął.

Zasypywaliśmy las. Drzewa ścinaliśmy na półtora metra, pakowaliśmy w celofan i spychaliśmy do jamy. Nie mogłem zasnąć nocą. Zamknę oczy: coś czarnego porusza się, przewraca. Jak żywe. Żywe kawałki ziemi. Z żukami, pająkami, robakami. Żadnego z nich nie znałem, nie wiedziałem, jak się nazywają. Po prostu żuki, pająki, mrówki. A one małe i wielkie, żółte i czarne. Takie różnobarwne. U któregoś z poetów czytałem, że zwierzęta to odrębny naród. Zabijałem je dziesiątkami, setkami, tysiącami, nie wiedząc nawet, jak je nazywają. Naruszyłem ich siedliska. Ich tajnie. Zasypywałem. Zasypywałem.

U Leonida Andriejewa[38], którego bardzo lubię, jest przypowieść o Łazarzu, który zajrzał za granicę zabronionego. Już jest obcy, już nigdy nie będzie swoim dla innych ludzi, chociaż go Chrystus wskrzesił.

Może starczy? Jesteście, jak rozumiem, ciekawi; ci, co tam nie przebywali, zawsze ciekawi. A to był taki sam świat człowieczy. Nie można przez cały czas żyć w strachu, człowiek nie potrafi, minie trochę czasu i zaczyna się zwyczajne ludzkie życie. (Ożywia się i ciągnie dalej). Mężczyźni pili wódkę. W karty grali. Uganiali się za kobietami. Płodzili dzieci. Wiele mówili o pieniądzach. Ale nie za pieniądze tam robili. Mało kto tylko za nie.

Robili, bo trzeba było. Powiedzieli – robić. I nie zadawali pytań. Marzyli o podwyżce po służbie. Kombinowali, kradli. Mieli nadzieję na obiecane ulgi: dostać mieszkanie poza kolejnością i wyjechać z baraku, wystroić dziecko do przedszkola, kupić auto. Jeden u nas truchlał, bał się wychodzić z namiotu, spał w gumowym kostiumie. Tchórz! Wykluczyli go z partii. Krzyczał:

– Ja chcę żyć! Wszyscyście pomyleni.

Spotykałem tam kobiety, które przyjechały dobrowolnie. Rwały się. Odradzali im, wyjaśniali, że trzeba szoferów, ślusarzy, strażaków, a one przyjechały. Pomieszanie. Tysiące ochotników i specjalny „woronok” po nocach pilnował rezerwowych. Oddziały studenckie, pieniężne przekazy na fundacje poszkodowanych. Setki ludzi, bezinteresownie oferujących krew i szpik kostny. I w tym momencie wszystko tam można było kupić za butelkę wódki. Dyplom, wyróżnienie, przepustkę do domu. Jeden przewodniczący kołchozu przewozi do oddziału dozymetrystów skrzynkę wódki, żeby jego wsi nie wpisali do spisu na ewakuację, inny daje takąż skrzynkę, żeby jego kołchoz wysiedlić. Jemu już trzypokojowe mieszkanie w Mińsku obiecali. Pomiarom radiacyjnym nikt nie dowierzał. Zwyczajny ruski chaos. Tak żyjemy. Coś tam spisywali, przekazywali. Z jednej strony uczciwie, z drugiej – idźcie wszyscy do czorta!

Przysyłano studentów. Wyrywali na polach lebiodę. Grabili siano. Były młode pary. Mąż i żona. Jeszcze chodzili, trzymając się za ręce. Nie sposób było na to patrzeć.

Każdego dnia przywożono gazety. Czytałem tylko tytuły: „Czarnobyl – miejsce bohaterskiego czynu”, „Reaktor pokonany”, „A życie trwa nadal”. Byli też politrucy, odbywały się rozmowy polityczne. Mówiono nam, że powinniśmy zwyciężyć. Kogo? Atom? Fizykę? Kosmos? Zwycięstwo to u nas nie wydarzenie, a proces. Życie – wojną. Przezwyciężaniem. Stąd ta miłość do powodzi, pożarów, żywiołów. Występuje zamiast działania, żeby „przejawić męstwo i heroizm”. I zatknąć sztandar. Politruk czytał notatki w gazetach o „wysokiej świadomości i rzetelnym zorganizowaniu”, o tym, że niewiele dni po katastrofie nad czwartym reaktorem już łopotała czerwona flaga. Za miesiąc zżarła ją wysoka radiacja. Podnieśli znowu. Za miesiąc znowu. Chciałem pokazać, jak ci żołnierze podciągali się na dach. Straceńcy. Powiecie: słownictwo sowieckie, całopalenie. Ale chodzi o to, iż gdyby dali mi teraz do ręki sztandar, także bym tam polazł. Dlaczego? Nie wiem. Wtedy niestraszno było umierać. Żona nawet listu nie przysłała. W ciągu pół roku ani jednego listu. (Zastanawia się).

Chcecie anegdoty? Uciekał więzień z więzienia. Znalazł się w trzydziestokilometrowej zonie. Złapali. Zawieźli do dozymetrystów. Tak „się świecił”, że go ani do więzienia, ani do szpitala, ani do ludzi. Czemu się nie śmiejecie? (Śmieje się).

Przybyłem tam, kiedy ptaki siedziały w gniazdach, wyjeżdżałem – jabłka leżały na śniegu. Nie wszystko zdążyliśmy zasypać. Zakopywaliśmy ziemię w ziemię. Z owadami, pająkami, kokonami. Z całym tym życiem. Światem. Ich dotyczy moje najbardziej dojmujące wrażenie stamtąd.

Niczego nie opowiedziałem. Urywki. U tegoż Leonida Andriejewa jest opowieść: pewien mieszkaniec Jerozolimy, koło którego domu wiedli Chrystusa, wszystko widział i wszystko słyszał, ale w tym czasie bolał go ząb. Na jego oczach Chrystus upadł, kiedy niósł krzyż, padł i zaczął krzyczeć, on to wszystko widział, ale bolał go ząb i nie wybiegł na ulicę. Po trzech dniach, kiedy ząb przestał go boleć i powiedzieli mu, że Chrystus zmartwychwstał, pomyślał: Cóż, mogłem być tego świadkiem, ale bolał mnie ząb.

Czyżby tak było od zawsze? Ojciec mój bronił Moskwy w czterdziestym drugim. To, że uczestniczył w wielkim wydarzeniu, zrozumiał po dziesiątkach lat. Z książek, z filmów. A sam wspominał:

– Siedziałem w okopie. Strzelałem. Zasypało po wybuchu. Półżywego wywlekli sanitariusze.

I tyle.

A mnie wtedy rzuciła żona.

Arkadij Filin, likwidator

Trzy monologi o „prochu chodzącym „i „ziemi mówiącej”

Przedstawiciel Chojnickiego Ochotniczego Stowarzyszenia Myśliwych i Wędkarzy, Wiktor Josifowicz Wierżykowskij, i dwóch myśliwych – Andriej i Władimir, nie chcących podać nazwisk.

Pierwszy raz zabiłem lisa w dzieciństwie. Drugi raz klempę. Przyrzekłem sobie łosi nie zabijać. Mają takie wyraziste oczy.

– My, ludzie, coś rozumiemy, a zwierzę zwyczajnie żyje. I ptaki.

– Jesienią sarna jest bardzo czujna. Jeśli jeszcze wiatr od człowieka wieje, nie podejdziesz. A lis przebiegły.

– Tu włóczył się taki jeden, jak wypił, wykłady wszystkim recytował. Studiował na wydziale filozoficznym, potem siedział w więzieniu. W zonie spotkasz człowieka, co prawdy o sobie nie powie. A jeśli, to rzadko. To był rozumny chłop.

– Czarnobyl – mówił – stał się dlatego, żeby dać filozofów.

Zwierzynę nazywał „prochem chodzącym”, a człowieka – „ziemią mówiącą”. „Ziemią mówiącą” dlatego, że jemy ziemię, znaczy z ziemi powstajemy i z tego, co da, żyjemy.

– Zona ciągnie. Przyciąga, mówię wam. Każdego, kto tam pobył, będzie ciągnąć.

– Ale po kolei, chłopcy.

– No, to mów, przewodniczący, a my popalimy.

– Znaczy, było tak. Wzywają mnie do rajpołkoma[39]: – Słuchaj, główny myśliwy, w zonie zostało wiele domowych zwierząt – koty, psy, w obawie przed epidemią trzeba je odstrzelić. Do dzieła!

Na następny dzień wezwałem wszystkich myśliwych. Wyjaśniam, o co chodzi. Nikt nie chce jechać, bo nie wydali żadnych środków ochronnych. Zwracam się do obrony cywilnej – u nich nie ma nic. Żadnych masek. Przychodzi mi jechać do zakładu cementowego i stamtąd brać maski. Takie cienkie folie od pyłu cementowego. Pochłaniaczy nie dali.

– Spotkaliśmy tam żołnierzy w maskach, w rękawiczkach, na transporterach do broni ciężkiej, a my w koszulach, z podwiązką na nosie. Potem w tych koszulach i butach wracaliśmy do domu. Do rodzin.

– Skleciłem dwie brygady, po dwudziestu ludzi. Do każdej przydzieliłem weterynarza i człowieka ze stacji sanitarno-epidemiologicznej. Był jeszcze traktor z czerpakiem i spychacz. Przykre, ale środków ochronnych nie dali, o ludziach nie pomyśleli.

– Za to premie dawali po trzydzieści rubli. Butelka wódki w tym czasie kosztowała trzy ruble. Odkażaliśmy się. Odtąd pojawiły się recepty: porcję gęsiego ścierwa na butelkę wódki. Po tym dwa dni można było pić. Żeby to wszystko, no, po męsku przetrawić. Były przyśpiewki, pamiętacie? Choćby: „Nie samochód – zaporożec, Ukrainiec – nie chędożec, jakbyś ojcem zechciał stać się, najpierw w ołów jaja wsadź se”[40]oryginale: Zaporożec – nie maszina, Ukrainiec – nie mużczina. Jeśli choczesz byt’ otcom, objeri jajco swincom.]. Cha, cha.

– Jeździliśmy po zonie dwa miesiące, w naszym rejonie połowę wsi ewakuowali. Dziesiątki: Babczyn, Tulgowicze. Pierwszy raz przyjechaliśmy, psy biegają wokół domów, stróżują, na ludzi czekają. Ucieszyły się, biegną na głos człowieka. Strzelaliśmy w domu, w saraju, w ogrodzie. Wyciągaliśmy na drogę i wrzucaliśmy pod spychacze. Było to nieprzyjemne. Nie mogły pojąć, czemu je zabijamy. Najłatwiej było zabijać zwierzęta domowe. Nie czuły strachu. Biegły na głos człowieka.

– Pełza żółw, Boże, naprzeciw pustego domu. Akwaria z rybkami stały po mieszkaniach.

– Żółwi nie zabijaliśmy. Przednim kołem łazika najeżdżasz, po pijanemu, oczywiście, pancerz wytrzymuje, nie kruszy się. W podwórkach klatki na oścież. Króliki kicają. Nutrie były zamknięte, wypuszczaliśmy je i jeśli w pobliżu była jakaś woda: jezioro, rzeka, odpływały. Wszystko porzucono w pośpiechu. Chwilowo.

– Był rozkaz: „Na trzy dni”. Małe dzieci oszukiwali: „Jedziemy do cyrku”. Płakały. Powiem wprost, sytuacja wojenna. Koty patrzyły w oczy, psy wyły, rwały się do autobusów. Stróże podwórzowi, owczarki, żołnierze je odganiali. Długo biegły za samochodami.

– Znaczy, było tak. Kiedyś u Japończyków była Hiroszima, a teraz oni przed wszystkimi. Na pierwszym miejscu w świecie, znaczy.

– Jest możliwość strzelać do jeszcze żywych. Instynkt. Hazard. Piliśmy i jeździliśmy. W pracy zaliczali roboczy dzień. Naliczali premię. Mogli, oczywiście, za taką pracę nadliczyć. Premia – trzydzieści rubli. Na te pieniądze, no, na te, co za komunistów.

– Znaczy, było tak. Początkowo domy były zaplombowane. Plomb nie zrywaliśmy. Za oknem siedzi sobie kot, jakże go dostać? Nie wydostawaliśmy. Aż przyleźli szabrownicy – drzwi powybijali, rozbili okna, furtki. Wszystko rozgrabili. Przede wszystkim znikły magnetofony, telewizory, wyroby futrzane. A potem oczyścili ze wszystkiego. Walały się na podłodze tylko łyżki aluminiowe. I zbiegłe psy przeniosły się do domów. Wchodzisz, pies rzuca się na ciebie. Przestały wierzyć ludziom. Zachodzisz, suka na środku pokoju leży i wokół szczenięta. Żałośnie? Tak, nieprzyjemnie. Porównywałem. Rzeczywiście, jak w czasie wojny, działaliśmy jak ludzie z ekspedycji karnej. Według takiego schematu. Przyjeżdżamy, okrążamy wieś. Psy, jak usłyszą pierwszy wystrzał, uciekają do lasu. Koty są cwańsze, im łatwiej się ukryć. Wlezie do glinianego garnka, wytrząsaj go stamtąd. Spod pieca wyciągaliśmy. Nieprzyjemne uczucie. Wchodzisz do domu, a kot między butami jak kłębek, biegasz za nim z bronią. Szczupłe to, groźne. Chwytasz, zostaje kłak sierści. W pierwszym okresie było wiele jaj, kury pozostawiały. Psy i koty jadły jajka, skończyły się jajka, zjadły kury. I lisy kury jadły, lisy żyły już we wsi razem z psami. Znaczy, kur zabrakło, psy zjadły kwoki. Zdarzały się wypadki, że znajdowaliśmy świnie w chlewikach. Wypuszczaliśmy. W piwnicach – ogórki, pomidory. Otwieramy i wrzucamy im w koryto. Świń nie zabijaliśmy.

– Staruszka we wsi zamknęła się w chacie: ma pięć kotów i trzy psy. Nie pozwala, klnie. Siłą odebraliśmy. Jednego kota i psa zostawiliśmy. Klęła. Wyzywała: „Bandyci! Ciemiężcy!”.

– Puste wsie. Tylko piece stoją. Chatyń. W środku Chatynia siedzą dwie staruszki. Im nic niestraszne. Inny odszedłby od zmysłów!

– Cha, cha! „Wspina się pod górę traktor, a na górze lśni reaktor, gdyby nie mówili Szwedzi, to do dziś nikt by nie wiedział”. Cha, cha!

– Znaczy, było tak. Zapachy. Nie mogłem pojąć, skąd taki zapach we wsi. Sześć kilometrów od reaktora. Wieś Masały. W kabinie rentgena czuć było jodem. Jakimś takim kisielem. Strzelasz, a tu suka leży na środku pokoju i szczenięta wokół. Rzuciła się na mnie – kula w łeb. Szczenięta liżą po rękach, łaszą się, ogłupiałe. Strzelasz, jak należy, w szczenię czarniutkiego pudelka. Do dziś mi go żal. Powrzucali je pod spychacz, wystawały. Zawozimy na mogilnik[41]. Prawdę mówiąc, zwyczajna głęboka jama, choć polecono kopać tak, żeby nie drążyć do wód gruntowych, i wyściełać dno celofanem. Znaleźć wysokie miejsce. Chodzi o to, rozumiecie, że polecenia te nie zostały wykonane jak należy: celofanu nie było, miejsca zbyt długo nie szukaliśmy. Zwierzęta, jeśli nie dobite, a tylko ranione, skowyczą, płaczą po swojemu. Wysypujemy je ze spychacza w jamę, a ten pudelek karaska się, wyłazi. A tu nikomu nie został nabój. Niczym dobić. Znowu go zepchnęli do jamy i tak zasypali. Do tej pory żal.

– Kotów było o wiele mniej niż psów. Może uciekły za ludźmi? Albo pochowały się? Pudelek domowy bał się.

– Zabijać lepiej z daleka, żeby nie patrzeć w oczy.

– Musisz więc celnie strzelać, żeby potem nie dobijać.

– To my, ludzie, coś rozumiemy, a one tylko żyją. „Proch chodzący”.

– Nieprawda, że u zwierzyny nie ma rozeznania i zwierzęta nie myślą. Ranna sarna, kiedy leży, chce, iżby jej pożałowali, a ty dobijasz. W pierwszej chwili pełne rozeznanie, a potem ludzkie spojrzenie. Ona cię nienawidzi. Albo żądza: także chcę żyć! Chcę żyć!

– Musisz! Powiem, dobijać bardziej nieprzyjemnie, niż zabijać. Dobrowolnie – to sport, wizja sportu. Dlaczego nikt nie ruga rybaków, a na myśliwych klną wszyscy? Niesprawiedliwość!

– Wojna – główne zajęcie dla mężczyzny. Dla prawdziwego mężczyzny.

– Nie mogłem przyznać się synowi. Dziecku. Gdzie byłem? Co robiłem? Do dziś wie, że tato czegoś tam bronił. Był na wojskowym posterunku! W telewizji pokazywali: technika wojskowa, żołnierze, wielu żołnierzy. Syn pyta: „Tato, byłeś jak żołnierz?”.

– Pojechał z nami operator z telewizji. Pamiętacie? Z kamerą. Płakał. Odważny, a płakał. Wszyscy chcieli zobaczyć trzygłowego tucznika.

– Cha, cha! Lis patrzy: toczy się po lesie Kłębek. – Kłębku, dokąd ty się tak toczysz? – Nie jestem Kłębkiem, jestem czarnobylskim jeżem. Cha, cha! Jak powiadali, pokojowego atomu w każdym domu!

– Człowiek, powiem wam, umiera jak zwierzę. Wiele razy widziałem w Afganie. Raniono mnie w brzuch, leżę na słońcu. Żar nieznośny. Pić! „No, myślę, zdechnę jak zwierzę”. Powiadam wam, i krew ciecze jak u nich. I boli.

– Milicjant, co z nami był, postradał rozum. Syjamskich kotów żałował. Drogie na bazarze, mówi. Piękne.

– Idzie krowa z cielakiem. Nie strzelaliśmy. I do koni nie strzelaliśmy. Wilków się bały, nie człowieka. Ale koń jeszcze może się obronić. Najpierw wilki zagryzły krowy. Według prawa buszu.

– Brali zwierzęta z Białorusi i sprzedawali w Rosji. Cielaki z leukozą. Dlatego zbywali je tanio.

– Nade wszystko żal staruszków. Jeden z nich podchodzi do naszych aut: „Popatrz no tam, chłopcze, na moją chatę”. Klucz wsuwa ci do ręki: „Zabierz ubranie, czapkę”. Pieniądze wsuwają, „Jak tam mój pies?”. A pies zastrzelony, dom rozgrabiony. Oni nigdy tam nie wrócą. Jak by powiedzieć? Kluczy nie brałem. Nie chciałem oszukiwać. Inni brali. „Gdzie schowaliście samogon?”. Dziadek mówi. Znajdowali całe kany, wielkie banie od mleka.

– Poprosili, żeby na wesele ubić dziką świnie. Zakaz! Pieczeń rozchodzi się w rękach. Wszystko jedno – zamawiają. Na wesele, na chrzciny.

– Strzelamy i dla nauki. Raz na kwartał: dwa zające, dwa lisy, dwie sarny. Wszystkie skażone. A i sobie bijemy, jemy. Z początku baliśmy się, ale teraz się przyzwyczailiśmy. Cóż robić, na Księżyc wszyscy się nie wyniesiemy. Na inną planetę też nie.

– Ktoś czapkę z lisa kupił na bazarze – wyłysiał. Ormianin kupił tanio automat z cmentarzyska – zmarł. Oszukiwali jedni drugich.

– A u mnie nic ani w duszy, ani w głowie nie zaszło. Mruczki i Szariki. Strzelałem. Taka praca.

– Rozmawiałem z kierowcą, który wywoził stąd do domu. Wywożą. Choć to wszak nie szkoła, nie dom i nie przedszkole, lecz numerowane obiekty dezaktywacji. Wywożą! Spotkaliśmy się z nim a to w łaźni, a to przy budce z piwem. Nie pamiętam dobrze. Tak oto opowiadał: podjeżdża kamazem, w trzy godziny dom rozbierają, a pod miastem już ich przechwytują i rozdzielają. Zonę rozkupili na dacze. Dadzą pieniądze i jeszcze ich nakarmią, i napoją.

– Wśród naszego bractwa są drapieżniki. Myśliwi-drapieżnicy. A inni znowu lubią sobie pochodzić po lesie. Na małego zwierza. Na ptactwo.

– Znaczy, było tak. Tylu ludzi poszkodowanych, a nikt za to nie odpowiedział. Posadzili dyrektora elektrowni atomowej i szybko wypuścili[42]. Kto w tym systemie był winien? – trudno powiedzieć. Jeśli wam przykazali z góry, cóż powinniście czynić? O coś tam rozpytywali. Czytałem w gazetach, że wojskowi pluton nadrabiali. Dla bomb atomowych. Dlatego i gruchnęło. Jeśli grubo, to pytanie brzmi: dlaczego Czarnobyl? Dlaczego u nas? A nie u Francuzów albo Niemców?

– Zaczopowało się w mózgu. Znaczy, tak. Żal, że nikomu nie został wtedy ani jeden nabój, nie było czym dobić. Tego pudelka. Dwudziestu ludzi i żadnego naboju pod koniec dnia. Żadnego naboju.


Date: 2016-01-05; view: 544


<== previous page | next page ==>
Monolog o starych proroctwach | Monolog o tym, że nie umiemy żyć bez Czechowa i Tołstoja
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.015 sec.)