Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Saszeńka. Dworzec 6 page

W moim świecie mają znaczenie tylko dwie osoby: Ichneumon i Piętaszek. Ale pierwszy wciąż prowadzi swoje oblężenie, a dru­giego tu nie ma.

Przestaję zwracać uwagę na kobiety i cierpliwie czekam na Piętaszka.

Dopóki się do mnie nie przyplątał, ja, ofiara katastrofy statku, mieszkałam na mojej wyspie zupełnie samotnie. Całkiem jak Ro­binson Crusoe, tyle że bez psa, kota i papugi, która by krzyczała „Biedny Robin!”. Ród ludzki był reprezentowany tylko przez skry­wającego się kanibala Ichneumona. Potem znaleźliśmy się nawza­jem z Piętaszkiem i moje sieroctwo się skończyło. Odtąd mogłam rozmawiać nie tylko sama z sobą.

Mój towarzysz jest takim samym dzikusem jak postać z po­wieści Defoe, może nawet bardziej dzikim. Długo uczyliśmy się komunikować między sobą, a i tak osiągnęliśmy tylko częściowe porozumienie. Nie bardzo lubi przezwisko Piętaszek. Ludzie z au­tyzmem nie są dzikusami, bardziej przypominają istoty z innej planety. Porozumiewają się ze światem na innych falach. Nie ro­zumieją tego, co jest dla wszystkich oczywiste, za to zauważają rzeczy, których nikt nie widzi. Mój Piętaszek, w odróżnieniu od dyplomowanych medyków, jakimś sposobem od razu się domyślił, że nie jestem „warzywem”.

To było dwanaście lat temu. Dyżurująca pielęgniarka odezwała się do kogoś, kto wszedł do pokoju. Najpierw myślałam, że do dzie­cka. Po chwili zrozumiałam, że to człowiek z ciężkim niedorozwo­jem umysłowym, w dodatku niemowa. Na pytania siostry nie od­powiadał. Moje bioreceptory były jeszcze wtedy słabo rozwinięte, inaczej wychwyciłabym jego niezwykłą aurę, której nie sposób pomylić z emanacją zwyczajnego człowieka. Kiedy siostra wyszła z pokoju, rzekomy niemowa usiadł przy łóżku i położył mi dłoń na oczach. Mięśnie powiek to jedyna część ciała, nad którą zachowa­łam kontrolę. W stanie podobnym do mojego motoryczne funkcje powiek i wzrok zazwyczaj zostają zachowane. Ale ja już wtedy za­traciłam zdolność widzenia, a wysiłki, żeby zwrócić uwagę otocze­nia mruganiem, dawno porzuciłam. Sama nie wiem, dlaczego na ten nieoczekiwany dotyk zareagowałam trzepotem rzęs – pewnie odruchowo. I nagle usłyszałam: „Rybko, porozmawiaj z Emenem. Czego chce rybka?”.

Znacznie później z rozmowy pielęgniarek dowiedziałam się, że na parterze w holu stoi duże akwarium (za moich czasów go nie było) i Piętaszek godzinami przygląda się rybkom. Najwyraźniej drganie moich rzęs skojarzyło mu się z ruchem płetw.



Minęło dużo czasu, zanim wypracowaliśmy język powiek. Z po­czątku były to najprostsze rzeczy. Trzy szybkie ruchy lewą powieką mówią „zimno mi”. Ruch prawą, lewą i znowu prawą oznacza słowo „mucha” – nie straciłam czucia w skórze na głowie i wędrujący po niej owad jest dla mnie źródłem prawdziwej męki. Umiałam wy­razić kilka takich elementarnych próśb. Potem Piętaszek wpadł na pomysł, żeby wykorzystać alfabet sylabowy. Monotonnie, ledwie słyszalnie mamrocze: ka, mo, re, na, de..., a ja mrugam, kiedy do­chodzi do właściwej. Taka rozmowa zajmuje mnóstwo czasu, ale my z Piętaszkiem moglibyśmy zostać mistrzami świata w cierpliwości. Oboje się donikąd nie spieszymy. W dodatku on ma jakiś szcze­gólny dar, albo zdążyliśmy się już na tyle zbliżyć do siebie, że czę­sto z pierwszej sylaby domyśla się całego słowa i je wymawia, a ja potwierdzam wybór powolnym ruchem powiek.

Autyzm to tajemnica natury, jeden z wielu fascynujących tema­tów badań, na które zabrakło mi czasu. Pół wieku poświęciłam na jedną jedyną zagadkę ludzkiego funkcjonowania, a i tej nie rozwią­załam do końca. Tak długo żyłam i tak niewiele zdążyłam zrobić...

Bez mojego rozmówcy już dawno bym oszalała – tak jak Ro­binson postradałby zmysły bez Piętaszka. Pierwsze trzy lata izola­cji przed jego pojawieniem się były nieznośnie trudne. Sny zaczęły mieszać się z rzeczywistością i stopniowo zajmować jej miejsce. Myślę, że jeszcze kilka miesięcy, a mój mózg zatraciłby zdolność racjonalnego myślenia. Ale od chwili, kiedy ludzka ręka spoczęła na mojej twarzy, wszystko się zmieniło. Uchyliło się wieko na głu­cho zatrzaśniętej trumny. Owionął mnie podmuch świeżego po­wietrza, ujrzałam światło – światło nadziei. Może nie na wylecze­nie, ale na uwolnienie.

 

Wyleczenie w moim stanie nie jest możliwe – znam się na tym. Przydarzyło mi się najgorsze, co może spotkać człowieka. W dzie­ciństwie z przerażeniem czytałam o staruszku Noirtier, któremu pozostało porozumiewanie się z ludźmi za pomocą mrugania. Nie zdawałam sobie sprawy, jak mu się poszczęściło. Ludzie wiedzieli, że jest przytomny. Jeśli chory reaguje na bodźce z otoczenia, nie jest to najgorsza forma paraliżu całego ciała. Przy całkowitej śpiączce popada się w stan wegetatywny i świadomość przestaje funkcjo­nować, ale jeśli przestaje działać tylko rdzeń i dolna część mózgu, a funkcje górnej zostają zachowane, człowiek traci zdolność poru­szania się, ale zachowuje funkcje myślowe i emocjonalne. Ten stan nazywa się „zespołem zamknięcia”, co jest dosłownym tłumacze­niem używanego w medycynie światowej angielskiego terminu „locked-in syndrome'. Jednak istotę rzeczy najlepiej oddaje określe­nie francuskie: „maladie de Uemmuré vivant. [8]

Kiedy wybudziłam się ze stanu utraty świadomości i spróbowałam przeprowadzić samodiagnozę, najpierw doszłam do wniosku, że udar był rezultatem zatoru tętnicy podstawnej – miałam tam niewielkiego tętniaka, który nie stanowił szczególnego zagrożenia. Istniała jedna szansa na milion, żeby przy moim znakomitym krążeniu mógł pęk­nąć albo spowodować powstanie zakrzepu. A jednak, sądząc po ob­jawach, zakrzep powstał. Najczęstszą przyczyną zespołu zamknięcia jest właśnie tętniak tętnicy podstawnej. Żywa część mózgu, gdzie rodzą się myśli i uczucia, czyli właściwie ludzka osobowość, zostaje otoczona przez obumarłą, pozbawioną ukrwienia tkankę.

O ile dobrze pamiętam, dziewięćdziesiąt procent „pogrzebanych za życia” umiera w ciągu pierwszych czterech miesięcy śpiączki. Osiemdziesiąt procent pozostałych – w ciągu roku do półtora. Ale ci, którzy obdarzeni są zdrowym sercem i płucami, mogą przy dobrej opiece przeżyć bardzo długo. Moje piętnaście lat wcale nie stanowi rekordu. Jest jeszcze coś, co warunkuje utrzymanie się przy życiu: w żadnym wypadku nie wolno litować się nad sobą, inaczej spowo­duje się rozpad osobowości. Jednak sztuki traktowania swoich nie­szczęść bez sentymentów nauczyłam się dawno temu.

Nigdy szczególnie nie zajmowałam się problemem śpiączki, a te­raz wiem o zespole zamknięcia znacznie więcej niż na początku...

o mało nie powiedziałam „mojej drogi krzyżowej”, ale nie, żad­nego użalania się – więcej niż na początku mojej choroby. Rzecz w tym, że Piętaszek czyta mi od deski do deski czasopisma z dzie­dziny neurobiologii, neurofizjologii i neurochirurgii. Chyba wcale nie dlatego, że go kiedyś o to poprosiłam (ach, gdyby tak spełniał wszystkie moje prośby!). Po prostu czytanie artykułów medycznych z jakiegoś powodu sprawia mu przyjemność.

Gdyby to nieszczęście spotkało mnie kilka lat później, miałabym więcej szans dostukać się z mojej trumny do ludzi. W 1997 roku re­daktor „Elle” Jean-Dominique Bauby wydał książkę, będąc w stanie takim jak mój – dyktował ją za pomocą mrugania powieką. Opowie­dział w niej o doświadczeniach ofiary zespołu zamknięcia. Książka wywołała zainteresowanie tematem, o którym wcześniej nikt nie słyszał z wyjątkiem specjalistów – ostatecznie przypadki zespołu za­mknięcia są niezwykle rzadkie. Zaczęto badać pacjentów w śpiączce i okazało się, że wielu z nich zachowało świadomość, przy braku moż­liwości komunikacji. Jeden przeżył jako warzywo siedem lat, inny – czternaście. Według najnowszych szacunków w samej Francji żyje czterystu pacjentów z zespołem zamknięcia. Nawiązuje się z nimi kontakt, umożliwiono rozmowy z rodziną i przyjaciółmi – czyli ob­darzono wszystkimi przywilejami pana Noirtier. Niedawno Pięta­szek czytał mi artykuł o cudownym urządzeniu NeuroSwitch, które przetransponowuje ruchy powiek na tekst pojawiający się na ekra­nie komputera. O Boże, gdyby u mnie pojawiła się taka możliwość...

Nie, wcale nie chcę wyzdrowieć. Nie chcę wrócić do życia. Chcę umrzeć, mając świadomość, że osiągnęłam to, po co żyłam. Wszyst­kie moje nadzieje na wyzwolenie pokładam w Piętaszku. Prosi­łam go o pomoc niezliczoną ilość razy, ale dla niego moje prośby są pozbawione sensu. Pochłania go fenomen rybki, rozmawiającej z nim za pomocą ruchów „płetw”. Podoba mu się sam proces tłu­maczenia trzepotu rzęs na słowa, a znaczenie tych słów już go nie obchodzi. Przez wiele lat błagałam go: „Powiedz im, że ja żyję”. „NeuroSwitch, NeuroSwitch – wbijam mu do głowy przez ostat­nie miesiące – chcę, chcę”. Monotonnie powtarza po mnie krót­kie frazy, uśmiecha się z zadowoleniem: rybka znowu przemówiła, dzieje się coś ciekawego. I jak zwykle czyta na głos albo po prostu siedzi, z lekka się kiwając. Nigdy nie wiem, którą z moich próśb spełni. Nawet te najprostsze – żeby zgonił muchę, otarł ściekającą ślinę albo poprawił poduszkę – spełnia albo i nie. Nigdy nie wezwie pielęgniarki ani lekarza, takie zachcianki już dawno porzuciłam. Za to wystarczy, żebym mrugnęła mu sylabę „czy” i Piętaszek już sięga po jakieś czasopismo, na przykład „Przegląd Neurogenetyki”, i za­czyna czytać tam, gdzie przerwał poprzednim razem. Możliwe, że ulega czarowi brzmienia niezrozumiałych słów, mądrych terminów medycznych. Angielski albo niemiecki tekst czyta, stosując zasady wymowy francuskiej, ale dawno się do tego przyzwyczaiłam i ro­zumiem prawie każde słowo.

W naszej relacji sytuacja Piętaszka jest dokładnie przeciwna mo­jej. Ja zostałam odgrodzona od otoczenia, a on zamknął cały świat za szklaną ścianą i obserwuje go bez obaw, jak ufoludek, spogląda­jący zza iluminatora latającego talerza.

Nie, to nie jest trafna metafora. Dla Piętaszka ludzie są rybkami za szybą akwarium, bezmyślnie poruszającymi wargami, płetwami i ogonami. Jedna z rybek z jakiegoś powodu zwróciła uwagę obser­watora. Jestem jego ulubienicą. Dlatego sypie mi okruszki, ostroż­nie dotyka palcem płetw, bawią go moje zachcianki. Bardzo się boję, że pewnego dnia zniknie, bo jego ciekawość się wyczerpie. Z kursu psychiatrii pamiętam: ludzie autystyczni nigdy się nie nudzą działa­niami i przyzwyczajeniami, które weszły do rytuału. Ale czy tak wiele trzeba? Nagle mój jedyny przyjaciel znajdzie sobie ciekawszą rybkę albo przeniosą go do innego zakładu. Będzie to najgorszy cios, jaki los mógłby mi zgotować. To tak, jakby odebrać nędzarzowi ostatni grosz.

Tak więc moją jedyną nadzieją na wybawienie jest istota poza­ziemska, która nikogo nie potrzebuje i pewnie w ogóle nie rozumie sensu słowa „nadzieja”.

 

Zręczne silne ręce pielęgniarki unoszą mnie i przewracają z boku na bok. Niektóre dotknięcia czuję, innych nie. Masaż antyodleżynowy odbieram jako lekkie, ledwie zauważalne poszczypywanie. Skóra pleców zupełnie straciła wrażliwość na dotyk, nogi ją częś­ciowo zachowały.

– Smacznego, Madame – mówi Marina Wasiliewna przed pod­łączeniem kroplówki.

W żyle ciurka łaskoczący strumyczek odżywczego roztworu. Czekam, aż łaskotanie minie, żeby zrobić cykl ćwiczeń na prze­pływ krwi we wszystkich odcinkach układu krążenia, nad którymi zachowałam kontrolę. To zajęcie wymaga pełnej koncentracji woli. Nie słucham rozmowy. Urywki fraz i pojedyncze słowa przebijają się do mnie z mroku nieproszone.

Moja domniemana krewna ma miły tembr głosu, przeciągły mo­skiewski akcent, którego już bardzo dawno nie słyszałam.

Gdzieś tam daleko jak dawniej istnieje Moskwa, jak dawniej żyją ludzie, którzy swojsko akają i połykają samogłoski.

– Jakaś demonstracja – mówi dziewczyna, najwyraźniej ogląda­jąc zdjęcie z marszu poparcia dla Zgromadzenia Ustawodawczego. – Nie rozumiem. Wygląda na Petersburg... Zobaczmy, co napisano na transparencie? „Pozdrawiamy wybrańców narodu!” Zima, śnieg, czapki, chustki. Dlaczego Madame to tutaj powiesiła?

Dlatego, moja moskiewska dziewczynko, że jestem gdzieś na tej fotografii, pomiędzy czapkami i chustkami. Wszyscy inni lu­dzie zmarli. Z tysięcy ludzi, którzy wyszli na ulicę zamanifestować poparcie dla wybranego przez cały kraj parlamentu, tego samego dnia rozwiązanego przez bolszewików, na świecie zostałam tylko ja.

 

Nagle włącza się kinowy projektor pamięci ejdetycznej. Sam z siebie, bez uprzedzenia, prezentując pełnię barw, dźwięku i tego, czego nie potrafi oddać żaden film – zestawu zapachów, ciepła i zimna, ostrych doznań mijającej chwili.

Dawno przywykłam do pojawiania się obrazów przeszłości – tych wywołanych siłą woli i tych zaskakujących. Wspomnienia napełniają moje dni sensem, energią, emocjami. Bez ich pomocy wieloletnia egzystencja w ciemnej i ciasnej trumnie bezsilnego ciała byłaby nieznośna, niemożliwa.

Wraz z hiperosmią, czyli zwiększoną wrażliwością na zapachy, i hiperakuzją (wyostrzonym słuchem), a także nasilonymi zdolnoś­ciami biorecepcyjnymi, dostałam od życia jeszcze jedną kompensa­cję za bezruch – być może najcenniejszą: hipermnezję.

Dobrze znam się na sztuczkach pamięci. Ten temat wchodził w zakres moich badań. Dlatego mechanizm fenomenalnego wy­ostrzenia i restrukturyzacji pamięci w mózgu, który zatracił szereg swoich funkcji, jest mi dobrze znany.

Ludzka pamięć ikoniczna składa się z oddzielnych ikonek - jak w komputerze. Ten zbiornik można porównać także do ogrom­nego archiwum, gdzie regały ściśle wypełnione są masą potrzeb­nych i niepotrzebnych dokumentów. W normalnie funkcjonują­cym mózgu „dokumenty” niepotrzebne na co dzień pokrywa kurz zapomnienia, ale nadal tam są. Nic, co kiedykolwiek widzieliśmy, słyszeli, powąchali, czego dotknęliśmy i posmakowali, nie znika.

Czasami dostęp do dawno niepotrzebnego „dokumentu” ot­wiera się w sytuacji stresowej. Na przykład po urazie głowy czło­wiek potrafi nagle przypomnieć sobie z niezwykłą dokładnością jakąś scenę albo szczegół z dalekiej przeszłości: jasno, namacalnie i precyzyjnie. Wtedy właśnie włącza się pamięć ejdetyczna, którą wszyscy dysponują zaraz po urodzeniu. Potem jest ona stopniowo zastępowana przez pamięć werbalno-logiczną.

Zaburzenie w moim układzie krwionośnym zmusiło mój mózg do odsłonięcia dawno zarośniętych ścieżek, zniosło blokadę z zako­panych głęboko warstw pamięci, znajdujących się w podziemiach ośrodków podkorowych, znacznie poniżej poziomu świadomości. Nie od razu, krok po kroku, stanęły przede mną otworem na głu­cho zamknięte pokoje, galerie i zakątki ogromnego budynku mo­jego długiego życia.

Wspomnienia w moim przypadku to słowo zbyt ogólnikowe i blade, żeby oddać efekt powtórnego przeżywania wydarzeń, które już zaistniały. Jestem tutaj, w pokoju, i jednocześnie tam, w przeszłości. Zmartwychwstaje we mnie wszystko, co widziałam i odczuwałam w minionej chwili, łącznie z biciem serca, ulotnymi zapachami, pełzającymi cieniami czy przygłuszonymi dźwiękami.

Moja obecna egzystencja najbardziej przypomina życie w sali bibliotecznej. Zdejmuję z regałów książkę za książką. Wszystkie już czytałam, ale nie pamiętam szczegółów. Czasami książka sama spada z półki, wtedy podnoszę ją, zerkam na przypadkowo otwartą stronę i już nie mogę się oderwać.

Mogę myśleć o tym swobodnie, na nowo (w końcu wiem, co będzie dalej), ale uczucia powracają te same, których doznawałam przy pierwszej lekturze. Zmienić niczego w losach głównej boha­terki i innych postaci nie jestem w stanie. To istotnie przypomina ponowne czytanie znanej powieści. Wyobraźcie sobie, że otwiera­cie Wojnę i pokój na bitwie pod Borodino, wiecie, że na następnej stronie odłamek bomby roztrzaska Bołkońskiemu biodro, kurczycie się ze strachu, ale ocalenie księcia Andrzeja nie leży w waszej mocy, możecie co najwyżej zamknąć książkę i już do niej nie wracać. Albo czytacie scenę, w której Anna Karenina dłużej, niż to konieczne, patrzy na ołowiane koła parowozu – i nie możecie jej ostrzec. Po­dobnie w czarnym dniu swojego życia wciąż od nowa, słysząc dzwo­nek tramwaju, biegnę za róg i za nic się nie zatrzymam, nawet nie obejrzę się za siebie. Co się stało, to się nie odstanie.

Moskiewska dziewczyna wspomniała o zimie, czapkach i chust­kach. Z półki spadła książka, rozwarły się pożółkłe kartki. Zaglądam do nich i zamieram. Ale nie widzę styczniowego pochodu, który za kilka minut zostanie ostrzelany ze strzelb i karabinów maszy­nowych. Stoję na Placu Znamieńskim, przed Dworcem Moskiew­skim. Zdyszałam się i chciwie łapię powietrze. Pachnie topniejącym śniegiem, zimnym słońcem, wilgotnym wiatrem, nawozem i ben­zyną – piotrogrodzką wiosną.


Saszeńka. Dworzec

 

Staję na palcach, jestem za niska. Nie mogę w tłumie stracić Dawida z oczu.

Tłum jest szary, pospolity, krzykliwy. Drobni handlarze z wor­kami, rozchełstani żołnierze, piszczące baby, mnóstwo chłopów ze wsi – dawniej prawie nie było ich w stolicy. W ciągu ostatniego roku Piotrogród jakby przeniósł się z Europy do Azji, z dwudziestego wieku do czasów przed panowaniem Piotra Pierwszego. Wszystko się pomieszało, stanęło na głowie. Miasto stało się głośne, brudne i bezwstydne. Jak upadły bohater Dostojewskiego, który napawa się swoim upadkiem i stara się wydawać bardziej nikczemny, niż jest. Witryny sklepów, nawet te, które ocalały, zabite są starymi de­skami i plecionką z łyka. Trotuary toną w śmieciach. Przyzwoici ludzie celowo ubierają się w łachmany. Nie słychać rozmów, tylko krzyki i wyzwiska.

Kiedy się tak kręcę w jednym miejscu i wyciągam szyję, kilka razy mnie popychają i obrzucają ciężkim słowem, ale prawie tego nie zauważam.

– Siedem rubli na Bolszoj Prospekt? – oburza się przyjezdna dama, zupełnie nieprzekonująco okutana wiejską chustką. – Zawsze kosztowało pięćdziesiąt kopiejek! Bój się Boga, panie!

– Boga już nie ma – odpowiada jej woźnica z kozła. – A „pa­nowie” siedzą w CzeKa. Chcesz, to wsiadaj, nie chcesz – idź do...

Dama wzdycha:

– Boże, co za czasy!

Ktoś łapie ją za rękaw:

– Komu tu się czasy nie podobają?

(Jest koniec marca osiemnastego roku. Po wielu latach zdam sobie sprawę, że najgorsze dopiero nadejdzie: w podziemiach CzeKa jeszcze nie rozstrzełiwują, siedem rubli to nadal pieniądze i nawet woźnice dotąd nie zniknęli. Ale na razie mam lat trzynaście i wydaje mi się, że nadszedł koniec świata, ostatni anioł odtrąbił swoje obwieszczenie i zaraz, za kilka minut, na ziemię spłynie wieczny mrok. Rosja umarła, miasto umarło, a jak Dawid odjedzie, to i ja umrę).

Dopóki obok niego stoi ojciec, nie mam odwagi podejść, pożeg­nać się. Ośmielam się tylko zbliżyć na dziesięć kroków i schować za słupem, oblepionym dekretami i odezwami.

Słyszę, jak ojciec mówi:

– Dowiem się, skąd odjeżdża specjalny. A ty nie spuszczaj oka z taczki!

– Komu potrzebna ta twoja celuloza – uśmiecha się Dawid.

Ma rację. Szłam za nimi od samego domu. Widziałam, jak na rogu Newskiego zatrzymał ich patrol. Marynarz w oficerskiej be­kieszy pogrzebał w taczce i nic nie przykuło jego uwagi: nie było tam złota, soli ani słoniny, tylko stare książki zapisane dziwnym alfabetem.

I oto ojciec się oddala, Dawid zostaje sam. Cud, prawdziwy cud!

Od razu podchodzę. Nie ma czasu do stracenia. Ile go zostało – trzy minuty, pięć?

– To ja – mówię.

I uśmiecham się. Świat się kończy, ja umieram, ale z jakiegoś powodu nie chcę, żeby Dawid się tego domyślił.

Przewyższa mnie o pół głowy. Ma niebiesko-zielone oczy. Za każdym razem, kiedy go widzę, dziwię się, że człowiek może mieć oczy takiego koloru.

Jest zaskoczony, ale nie bardzo.

– Cześć. Piotrogród zapamiętam jako małe miasteczko, gdzie na każdym kroku spotykałem Saszeńkę Kaznaczejewą. Co tu robisz?

– Przyszłam się z tobą pożegnać – mówię.

Dotychczas w takich sytuacjach udawałam zdumienie: co za spotkanie! Ale teraz nie chcę psuć tragicznej chwili kłamstwem.

Wyraźnie widzę, że moje pojawienie się nie ma dla Dawida wielkiego znaczenia. Jest przejęty czekającą go podróżą. Patrzę na niego, nie odrywając wzroku, a on co rusz odwraca głowę, spraw­dzając, czy nie nadchodzi ojciec.

– Przecież już się pożegnaliśmy. Wczoraj.

To prawda. Przyszedł do mnie do domu, powiedział, że wszystko się wyjaśniło, pan Dudka dotrzymał słowa, zdobył przepustkę i ju­tro z „tatkiem” wyjeżdżają do Moskwy, a stamtąd do Penzy, gdzie mieści się czechosłowacki sztab. Słysząc to, tak zesztywniałam, że nie mogłam wykrztusić ani słowa. Pamiętam tylko, że niemrawo odpowiedziałam Dawidowi na uścisk dłoni, zanim wyszedł.

– Zapomniałam ci coś dać. Na pamiątkę.

Wyjmuję spod płaszcza kopertę. Jest ciepła, bo leżała na sercu.

– O rety! – Dawid ogląda zdjęcie. – Demonstracja 5 stycznia. Skąd masz? Za taki obrazek teraz mogą wsadzić.

– Znalazłam u jednego fotografa. Chciał to spalić, a ja odku­piłam. Dla ciebie na pamiątkę – o Piotrogrodzie, o tamtym dniu... i w ogóle.

Nie mam odwagi powiedzieć „i o mnie”. Fotograf bardzo się bał, ale go uprosiłam, żeby zrobił dwie odbitki. Pomyślałam, że je­śli podaruję Dawidowi jakieś moje zdjęcie, pewnie zgubi je albo wyrzuci, a to przechowa.

Gdzieś tam, w morzu głów, jesteśmy my. Wspólnego zdjęcia nie mam i już nie będę mieć.

– Ach, tak – przypomina sobie. – Wtedy się poznaliśmy. Nie­dawno, a przecież w innej epoce. Demonstracja poparcia dla Kon­stytuanty. – Dawid kręci głową, jakby nie wierzył. – Ile czasu mi­nęło od tamtej pory?

Fotografię niedbale chowa do kieszeni swojego znoszonego, ale wciąż eleganckiego palta i nagle jasno pojmuję: dla niego to nic cennego.

– Siedemdziesiąt siedem dni – odpowiadam.

(Głuptaska się zdradziła. Piastowała w pamięci – dokładnie tak to nazywała – każdy z tych dni, poczynając od pierwszego. Ale chłopiec tak mało dbał o głuptaskę, że nawet nie zwrócił uwagi na jej potknięcie).

 

* * *

 

5 stycznia 1918 roku postanowiliśmy wziąć udział w ulicznym marszu całym naszym ugrupowaniem, Lena Grzebina obiecała na­wet przygotować transparent, Aleksandrowskie Gimnazjum popiera demokratyczną ojczyznę!”, ale ostatecznie na Pole Marsowe, gdzie zbierali się stronnicy Zgromadzenia Ustawodawczego, z całej klasy przyszłam tylko ja. Innych dziewczyn nie puścili rodzice, a ja swo­ich i tak bym nie posłuchała.

Wiedziałam, że mam twardy charakter, i byłam z tego dumna. Dopiero niedawno dorosłam. Jeszcze rok wcześniej, może nawet mniej, byłam zwyczajną uczennicą, córeczką rodziców. Przepisy­wałam do sztambucha wiersze Balmonta i Mirry Łochwickiej, po­chlipywałam nad książkami Czarskiej i byłam zakochana w aktorze Osipie Runiczu. Drżałam ze strachu, kiedy tata marszczył brwi nad moim sposobem życia, chowałam przed mamą powieść Anny Mar Kobieta na krzyżu, bałam się zaglądać do pokoju babci. Po pierwsze, tam okropnie cuchnęło, a po drugie, pewnego razu babcia wczepiła się chudą, oplecioną liliowymi żyłami ręką w moje włosy i zaczęła krzyczeć, że jestem „obrzydliwą intrygantką”. Wzięła mnie za ko­goś ze swojej przeszłości. Straciła rozum, nikogo nie poznawała.


Date: 2015-12-18; view: 5533


<== previous page | next page ==>
Saszeńka. Dworzec 5 page | Saszeńka. Dworzec 7 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)