Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rue Vauborel numer 4

M a r i e - L a u r e z w i j a s i ę pod łóżkiem w kłębek, z kamieniem w lewej ręce i domkiem w prawej. W belkach trzeszczą i stękają gwoździe. Na podłogę spadają kawałki gipsu i cegieł; lądują na modelu miasta i na materacu nad głową Marie-Laure.

– Tato, tato, tato, tato… – powtarza.

Ma wrażenie, że jej głos oddzielił się od ciała; słowa brzmią melancholijnie, wydają się docierać z wielkiej odległości. Przychodzi jej do głowy, że ziemię pod Saint-Malo wiązały korzenie olbrzymiego drzewa rosnącego w środku miasta, na placu, gdzie nikt nigdy jej nie zaprowadził, po czym ogromne drzewo zostało wyrwane ręką Boga, a wraz z nim granit – bryły i odłamki głazów unoszą się wraz z pniem i kępą grubych korzeni. Czy doktor Geffard nie opisałby tego jako deszczu głazów oderwanych od korzeni drzewa odwróconego do góry nogami? Walą się mury obronne, znikają ulice, ogromne domy przewracają się jak zabawki.

Na szczęście świat powoli się uspokaja. Z zewnątrz dochodzi lekki brzęk, może to kawałki szkła spadające na ulicę? Brzmi to pięknie i dziwnie, jakby z nieba sypał się deszcz klejnotów.

Czy stryjeczny dziadek, gdziekolwiek jest, mógł to przeżyć?

Czy ktoś mógł przeżyć?

Czy Marie-Laure przeżyła?

Kamienica skrzypi, osiada, jęczy. Później pojawia się dźwięk podobny do szumu wiatru w wysokiej trawie, tylko głośniejszy. Wicher szarpie zasłony, razi delikatne części ludzkich uszu.

Marie-Laure czuje dym i wie. Ogień. W oknie sypialni pękła szyba i dziewczyna słyszy, że za okiennicami coś płonie. Coś ogromnego. Sąsiednie kamienice. Całe miasto.

Ściana, podłoga, spodnia część łóżka są zimne. Dom jeszcze się nie pali. Ale jak długo to potrwa?

Uspokój się, myśli. Skup się na wciąganiu powietrza w płuca, wdechach i wydechach

– Ce n’est pas la réalité – szepce.

 

Dom Pszczół

C o p a m i ę t a W e r n e r ? Widział, jak technik Bernd zamyka drzwi piwnicy i siada na schodach. Widział, że ogromny Frank Volkheimer zajmuje miejsce w złotym fotelu i strzepuje ze spodni jakiś pyłek. Później zgasła żarówka na suficie, Volkheimer włączył latarkę i rozległ się straszliwy huk, tak potężny, że wydawał się rodzajem śmiercionośnej broni – pochłonął wszystko, wprawiając w drżenie skorupę ziemską, i przez chwilę Werner widział latarkę Volkheimera drżącą jak przestraszony żuk.



Coś targnęło Wernerem i cisnęło go na ziemię. Przez ułamek sekundy, godzinę lub dzień – kto potrafiłby zgadnąć jak długo? – Werner znowu znajdował się w Zollverein i stał na skraju pola nad grobem wykopanym przez górnika dla dwóch mułów. Była zima, miał zaledwie pięć lat, skóra mułów stała się prawie przezroczysta i niewyraźnie prześwitywały przez nią kości. Małe grudki ziemi przylepiły się do otwartych oczu zwierząt, a wygłodzony Werner zastanawiał się, czy zostało w nich coś nadającego się do zjedzenia.

Usłyszał ostrze łopaty uderzające w kamyki.

Usłyszał oddech siostry.

Później, jakby napięty sznur osiągnął granice wytrzymałości, coś przeniosło go z powrotem do piwnicy pod Domem Pszczół.

Podłoga przestała dygotać, ale huk się nie zmniejszył. Werner przyciska dłoń do prawego ucha. Ryk trwa, przypomina brzęczenie tysiąca pszczół, jest bardzo blisko.

– Co to za hałas? – pyta Werner, lecz nie słyszy własnego pytania. Lewa strona jego twarzy jest wilgotna. Znikły słuchawki, które miał na głowie. Gdzie jest warsztat, gdzie radio, co go przygniata do ziemi?

Zdejmuje gorące odłamki kamieni i drewna ze swoich barków, piersi, wyciąga z włosów. Znajdź latarkę, sprawdź, co z pozostałymi, sprawdź radio. Sprawdź wyjście z piwnicy. Ustal, dlaczego nic nie słyszysz. To racjonalny sposób postępowania. Werner próbuje usiąść, ale uderza głową w opuszczony sufit.

Gorąco. Coraz większe. Zastanawia się: Jesteśmy zamknięci w skrzyni, którą wrzucono do wulkanu.

Mijają sekundy. Może minuty. Werner klęczy. Światło. Później Bernd i Volkheimer. Później wyjście. Później uszy. Żołnierze Luftwaffe z górnych pięter prawdopodobnie przedzierają się już przez gruzy, by pomóc uwięzionym w piwnicy. Ale Werner nie może znaleźć latarki. Nie może nawet wstać.

W kompletnej ciemności widzi tysiące czerwonych i niebieskich ogników. Płomieni? Fantomów? Biegną po podłodze, wspinają się na sufit, w dziwny, spokojny sposób stają się coraz jaśniejsze.

– Nie żyjemy? – krzyczy w mrok. – Umarliśmy?

 

Pięć pięter w dół

L e d w o u c i c h ł r y k b o m b o w c ó w, nad domem przelatuje ze świstem pocisk artyleryjski, który eksploduje niedaleko z głuchym łoskotem. W dach uderzają jakieś przedmioty – odłamki? kawałki płonącego drewna? – i Marie-Laure mówi na głos: „Jesteś za wysoko”, po czym wypełza spod łóżka. Już i tak zbyt długo zwleka. Wkłada kamień z powrotem do modelu domu, umieszcza na właściwych miejscach drewniane deseczki tworzące dach, przekręca komin o dziewięćdziesiąt stopni i chowa całość do kieszeni sukienki.

Gdzie są buty? Czołga się w koło, ale jej palce natrafiają tylko na kawałki drewna i odłamki szyb. Odnajduje białą laskę, wychodzi w pończochach z pokoju i rusza korytarzem. Zapach dymu staje się silniejszy. Podłoga jest ciągle zimna, ściany ciągle zimne. Załatwia się w toalecie na piątym piętrze i nie spuszcza wody, wiedząc, że rezerwuar już się nie napełni. Zanim rusza w dalszą drogę, dokładnie sprawdza temperaturę powietrza, by mieć pewność, że nie idzie w stronę pożaru.

Sześć kroków do klatki schodowej. W górze przelatuje z upiornym wyciem następny pocisk, który eksploduje nad ujściem rzeki. Marie-Laure krzyczy, nad jej głową brzęczy żyrandol.

Deszcz odłamków cegieł, kamyków, powolne opadanie płatów kopciu. Osiem łukowatych stopni w dół, drugi i piąty skrzypi. Obrót wokół tralki balustrady, osiem kolejnych stopni. Trzecie piętro. Drugie. Marie-Laure sprawdza alarm zainstalowany pod stolikiem telefonicznym w korytarzu. Dzwonek wisi na swoim miejscu, a napięty drut biegnie pionowo przez otwór wywiercony w ścianie. Nikt tędy nie przechodził.

Osiem kroków korytarzem do łazienki na drugim piętrze. Wanna jest pełna wody. Coś w niej pływa, może kawałki tynku ze ścian. Marie-Laure czuje, że podłoga pod jej kolanami jest pokryta pyłem, lecz przykłada wargi do powierzchni wody i pije do syta. Ile tylko może.

Z powrotem do schodów i na pierwsze piętro. Później parter: winorośl wyrzeźbiona na poręczy. Przewrócony wieszak na płaszcze. Na podłodze przedpokoju ostre odłamki – Marie-Laure dochodzi do wniosku, że to porcelana z serwantki w jadalni – i ostrożnie pokonuje to miejsce.

Tu, na dole, eksplozje również wybiły okna: czuje coraz silniejszy zapach dymu. W przedpokoju wisi wełniany płaszcz stryjecznego dziadka; wkłada go. Żadnego śladu jej własnych butów – co z nimi zrobiła? Na podłodze kuchni walają się półki i rondle, które spadły ze ścian. Natrafia na książkę kucharską leżącą grzbietem do góry jak zastrzelony ptak. Znajduje w kredensie pół bochenka chleba, pozostałość z poprzedniego dnia.

Pośrodku podłogi znajduje się klapa z żelaznym kółkiem – wejście do piwnicy. Marie-Laure odsuwa niewielki stół i unosi klapę.

Piwnica pachnie myszami, wilgocią i skorupiakami wyrzuconymi na brzeg przez morze, jakby kilkadziesiąt dziesięcioleci wcześniej zalał ją ogromny sztorm i woda cofała się przez wiele lat. Marie-Laure waha się nad otwartą klapą; czuje woń pożarów szalejących na zewnątrz i wilgotny, skrajnie różny zapach bijący z dna piwnicy. Dym: stryjeczny dziadek mówi, że są to molekuły zawieszone w powietrzu, miliardy molekuł węgla płynące z wiatrem. Części salonów, kawiarni, drzew. Ludzi.

Ze wschodu nadlatuje z wyciem trzeci pocisk artyleryjski. Marie-Laure znów dotyka modelu domu w kieszeni sukienki. Chwyta chleb i laskę, po czym schodzi po drabinie i zatrzaskuje klapę.

 

W pułapce

P o j a w i a s i ę ś w i a t ł o, żółtawy promień błądzący wśród pyłu, i Werner modli się, by nie okazał się tylko tworem jego wyobraźni. Porusza się tu i tam po gruzowisku, pada na zwalony fragment muru, na połamane półki. Wydobywa z mroku dwie metalowe szafki, zmiażdżone i poskręcane, jakby chwycił je olbrzym i rozdarł na pół. Przesuwa się po narzędziach, które wysypały się ze skrzynek, strzaskanych drewnianych płytach z haczykami i sześciu nietkniętych słojach pełnych śrub i gwoździ.

Volkheimer. Ma latarkę i oświetla odległy kąt piwnicy – hałdy sprasowanych kamieni, cementu i odłamków drewna. Werner zdaje sobie po chwili sprawę, że to schody.

To, co zostało ze schodów.

Cały narożnik piwnicy zniknął. Snop światła latarki pada na to miejsce jeszcze przez chwilę, jakby chciał dać Wernerowi czas na zrozumienie sytuacji, po czym przesuwa się w stronę czegoś znajdującego się w pobliżu. Werner widzi w chmurach kurzu ogromną sylwetkę Volkheimera, który z pochyloną głową przeciska się między prętami zbrojeniowymi i rurami wystającymi z sufitu. W końcu światło nieruchomieje. Volkheimer trzyma w zębach latarkę i pracuje w półmroku, otoczony kłębami pyłu; unosi kawałki cegieł, zaprawy murarskiej i gipsu, połamane deski i płyty sztukaterii – Werner spostrzega, że pod nimi coś jest, że ciężkie bryły przysypały ludzką postać, która powoli nabiera kształtu.

Technik. Bernd.

Bernd ma twarz pokrytą białym pyłem, puste oczy i otwarte usta. Chociaż krzyczy, Werner nie jest w stanie go usłyszeć z powodu głośnego szumu w uszach. Volkheimer podnosi Bernda – starszy mężczyzna wygląda jak dziecko na rękach sierżanta sztabowego, który trzyma latarkę w zębach i niesie go przez zrujnowaną piwnicę, pochylając głowę pod opadłym sufitem. Później umieszcza go w złotym fotelu, który ciągle stoi prosto w kącie, teraz przysypany białym pyłem.

Volkheimer kładzie wielką rękę na szczęce Bernda i zamyka mu usta. Werner, znajdujący się tylko metr dalej, nie wyczuwa żadnej zmiany w otoczeniu. Mury piwnicy znowu dygocą i wszędzie spadają kaskady gorącego pyłu.

Po chwili Volkheimer oświetla latarką szczątki sufitu. Trzy ogromne drewniane belki pękły, ale żadna się nie złamała. Sztukateria pomiędzy nimi jest pokryta pajęczyną pęknięć, w dwóch miejscach sterczą rury. Snop światła skręca za plecy Wernera i pada na przewrócony warsztat, zmiażdżoną obudowę radia. W końcu oświetla Wernera, który zasłania dłonią oczy.

Volkheimer zbliża się, jego wielka twarz ma zmartwiony wyraz. Szeroko rozstawione, znajome, głęboko osadzone oczy pod okapem hełmu. Wysokie kości policzkowe i długi nos, rozdwojony na końcu jak główka kości udowej. Podbródek jak kontynent. Volkheimer powoli, ostrożnie dotyka policzka Wernera. Czubki jego palców zabarwiają się na czerwono.

– Musimy wyjść – mówi Werner. – Musimy znaleźć inne wyjście.

– Wyjście? – szepce Volkheimer samymi wargami. Kręci głową. – Nie ma drugiego wyjścia.

 

Trzy

Czerwiec 1940

 

Château

D w a d n i p o u c i e c z c e z P a r y ż a Marie-Laure i jej ojciec docierają do miasta Évreux. Restauracje są albo zabite deskami, albo zatłoczone. Na schodach katedry siedzą obok siebie dwie kobiety w sukniach wieczorowych. Między straganami na targu leży twarzą do ziemi jakiś mężczyzna, nieprzytomny lub martwy.

Nie działa poczta. Zniszczono linie telegraficzne. Najnowsza gazeta jest sprzed trzydziestu sześciu godzin. Budynek prefektury okrąża kolejka ludzi, którzy chcą otrzymać kartki na benzynę.

Od czasu do czasu ślusarz przyłapuje się na tym, że zerka przez ramię.

– Tato, moje stopy… – mamrocze oszołomiona Marie-Laure.

Ojciec zapala papierosa: zostały jeszcze trzy.

– To już niedaleko, Marie.

Na zachodnim krańcu Évreux droga pustoszeje; wokół rozciąga się równina. Ślusarz kilkakrotnie sprawdza adres podany przez dyrektora: Monsieur François Giannot, rue St.-Nicolas 9. Ale kiedy docierają na miejsce, okazuje się, że dom monsieur Giannota płonie. W nieruchomym powietrzu między drzewami wznoszą się ponure kłęby dymu. W róg ogrodzenia uderzył samochód i wyrwał bramę z zawiasów. Dom – lub to, co z niego zostało – wygląda wspaniale: dwadzieścia okien balkonowych od frontu, duże, świeżo pomalowane żaluzje, starannie przycięte żywopłoty. Un château.

– Czuję dym, tato.

Ojciec prowadzi Marie-Laure żwirowanym podjazdem. Plecak ślusarza – a może głęboko schowany w nim kamień – staje się z każdym krokiem cięższy. Na żwirze nie widać kałuż wody, z ogniem nie walczą strażacy. Na schodach leżą dwie przewrócone urny ogrodowe. Przy wejściu widać rozbity żyrandol.

– Co się pali, tato?

W półmroku, w kłębach dymu, zbliża się do nich chłopiec w wieku Marie-Laure, pokryty popiołem, pchając po żwirze wózek do podawania posiłków. Słychać brzęk srebrnych szczypiec i chochelek wiszących na wózku; kółka kołyszą się i skrzypią. Na każdym rogu uśmiecha się niewielki wypolerowany aniołek.

– Czy to dom François Giannota? – pyta ślusarz.

Chłopiec idzie dalej, ignorując pytanie i pytającego.

– Wiesz, co się stało z…

Brzęk wózka cichnie. Marie-Laure szarpie skraj płaszcza ojca.

– Tato, proszę!

Na tle czarnych drzew, w płaszczu, wydaje się blada i przestraszona. Jeszcze nigdy jej takiej nie widział. Czy kiedykolwiek wymagał od niej tak wiele?

– Dom się pali, Marie. Ludzie kradną wyposażenie.

– Jaki dom?

– Dom, do którego mieliśmy dotrzeć po tej długiej drodze.

Ojciec Marie-Laure widzi nad głową rozżarzone framugi okien, które lśnią i dogasają, w miarę jak cichnie wiatr. Przez dziurę w dachu buchają płomienie, oświetlając ciemniejące niebo.

Ze zgliszcz wychodzi następnych dwóch chłopców, niosą obraz w złoconej ramie, dwukrotnie wyższy od nich, oblicze jakiegoś od dawna nieżyjącego przodka, który spogląda w noc. Ślusarz unosi dłonie, próbując ich zatrzymać.

– Dom zbombardowały samoloty?

– W środku jest znacznie więcej fantów – mówi jeden z chłopców. Płótno obrazu dygoce.

– Wiecie, gdzie jest w tej chwili monsieur Giannot?

– Wczoraj uciekł – odpowiada drugi. – Razem z resztą. Do Londynu.

– Niech pan nic mu nie mówi – dodaje pierwszy.

Chłopcy uciekają podjazdem i nikną w ciemności.

– Do Londynu? – szepce Marie-Laure. – Przyjaciel dyrektora jest w Londynie?

Koło ich stóp przelatują strzępy poczerniałego papieru. W koronach drzew szepcą cienie. Na podjeździe leży rozbity melon przypominający odciętą głowę. Ślusarz widzi zbyt wiele. Przez cały dzień, pokonując kolejne kilometry, wyobrażał sobie, że po przybyciu na miejsce dostaną pyszne jedzenie. Drobne, gorące ziemniaki z roztopionym masłem. Szalotki, grzyby i jaja na twardo z sosem beszamelowym. Później kawa i papierosy. Odda kamień monsieur Giannotowi, który wyjmie z kieszeni na piersi mosiężną lupę, przyłoży do spokojnych oczu i powie, czy to oryginał, czy imitacja, a później zakopie go w ogrodzie albo schowa w skrytce pod boazerią w ścianach domu i wszystko się skończy. Obowiązek spełniony. Je ne m’en occupe plus. Dostaną osobny pokój, wykąpią się, może ktoś upierze ich ubrania. Monsieur Giannot opowie kilka zabawnych dykteryjek o swoim przyjacielu dyrektorze, a rankiem zaczną śpiewać ptaki i gazeta doniesie o przerwaniu działań wojennych, podpisaniu zawieszenia broni. On sam wróci do magazynu kluczy, będzie spędzał wieczory na instalowaniu mikroskopijnych okien w drewnianych modelach domów. Bonjour, bonjour. Wszystko jak dawniej.

Ale nic nie jest takie jak dawniej. Szumią drzewa, dom płonie, a ślusarz stoi o zmroku na żwirowanym podjeździe i przychodzi mu do głowy niepokojąca myśl. Ktoś może nas ścigać. Ktoś może wiedzieć, co wiozę.

Zaczyna biec truchtem w stronę drogi, ciągnąc za sobą Marie-Laure.

– Tato, moje stopy!

Ślusarz przekłada plecak na pierś i bierze córkę na plecy. Mijają zrujnowaną stróżówkę i rozbity samochód, po czym skręcają na zachód, a nie na wschód, ku centrum Évreux. Obok pędzą rowerzyści. Ściągnięte twarze pełne podejrzliwości, lęku lub jednego i drugiego. Może oczy ślusarza wyrażają to samo?

– Nie tak szybko! – prosi Marie-Laure.

Odpoczywają w krzakach dwadzieścia kroków od drogi. Jest tylko zapadająca noc, sowy pohukujące wśród drzew i nietoperze, które łowią owady nad przydrożnym rowem. Ślusarz powtarza sobie, że diament to tylko kawałek węgla uformowany przez ciśnienie panujące w głębi ziemi, a następnie wyniesiony na powierzchnię w kominie wulkanicznym. Ktoś go szlifuje, tworzy fasetki. Nie może nad nim ciążyć klątwa, nie różni się pod tym względem od liścia, lustra czy ludzkiego życia. Światem rządzi wyłącznie rachunek prawdopodobieństwa, rachunek prawdopodobieństwa i fizyka.

Tak czy inaczej niesie tylko szkiełko. Kopię, która ma odwracać uwagę od oryginału.

Z tyłu, nad Évreux, ścianę chmur oświetla płomień. Przygasa. Znów wybucha. Błyskawice? Z przodu widać wielkie pole porośnięte zbożem i łagodne kontury ciemnych zabudowań farmy – domu i stodoły. Żadnego ruchu.

– Marie, widzę hotel.

– Mówiłeś, że w hotelach nie ma miejsc.

– Ten wygląda sympatycznie. Chodź. To niedaleko.

Znowu bierze córkę na plecy. Kolejne sześćset metrów. Kiedy się zbliżają, w oknach domu nie pali się światło. Stodoła znajduje się sto metrów dalej. Ślusarz próbuje nasłuchiwać mimo szumu w uszach. Nie widać psów, pochodni. Prawdopodobnie rolnicy uciekli. Sadza córkę przed drzwiami stodoły, cicho puka, potem znowu.

Kłódka to nowiutki Burguet o jednej zapadce, bez trudu otwiera go swoimi narzędziami. W środku widać owies, wiadra z wodą i sennie latające końskie muchy, ale żadnych koni. Wchodzi do jednego z boksów, sadza Marie-Laure w rogu i pomaga jej zdjąć buty.

– Voilà – mówi. – Jeden z gości wprowadził konie do sieni, więc czuć ich zapach. Ale odźwierni już go wyganiają. Widzisz, odchodzi. Do widzenia, koniu! Idź spać w stajni, proszę!

Marie-Laure ma nieobecny wyraz twarzy. Wydaje się zagubiona.

Za domem znajduje się ogród warzywny. Ślusarz dostrzega w mroku róże, pory, sałatę. Truskawki, w większości jeszcze niedojrzałe. Delikatne, młode marchewki z czarną ziemią przyczepioną do skórki. Nic się nie porusza: w oknie nie pojawia się farmer ze strzelbą. Ślusarz wraca z koszulą wypełnioną warzywami, nalewa do żelaznego wiadra wody z kranu, zamyka drzwi stodoły i karmi córkę w ciemności. Później zwija płaszcz, kładzie na nim głowę i wyciera twarz koszulą.

Zostały dwa papierosy. Wdech. Wydech.

Krocz ścieżkami logiki. Każdy skutek ma przyczynę, istnieje wyjście z każdej trudnej sytuacji. Do każdego zamka można dopasować klucz. Możesz wracać do Paryża, spędzić tu noc albo wędrować dalej.

Z zewnątrz dobiega ciche pohukiwanie sów. Daleki grzmot piorunów albo artylerii, może jedno i drugie?

– Ta gospoda jest bardzo tania, ma chérie – mówi. – Właściciel powiedział, że zapłacimy czterdzieści franków za noc, a jeśli sami zbudujemy sobie łóżko, tylko dwadzieścia. – Słucha oddechu Marie-Laure. – Więc odrzekłem: „Och, możemy zbudować sobie łóżko”. A on na to: „Dobrze, dam wam trochę gwoździ i desek”.

Marie-Laure ciągle się nie uśmiecha.

– Teraz pojedziemy do stryja Étienne’a?

– Tak, Marie.

– W siedemdziesięciu sześciu procentach wariata?

– Był z twoim dziadkiem, swoim bratem, w chwili jego śmierci. Na wojnie. Później zaczął widzieć różne rzeczy.

– Jakie?

Trzeszczący dźwięk grzmotu rozlega się bliżej. Stodoła drży lekko.

– Rzeczy, których nie ma.

Między belkami tkają sieci pająki. W okna uderzają ćmy. Zaczyna padać deszcz.

 


Date: 2015-12-17; view: 789


<== previous page | next page ==>
Skarpety robione na drutach | Egzamin wstępny
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)