Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Skarpety robione na drutach

W e r n e r b u d z i s i ę p o p ó ł n o c y i widzi, że jedenastoletnia Jutta klęczy obok jego pryczy. Trzyma na kolanach odbiornik radiowy, a na podłodze położyła arkusz papieru z częściowo rozrysowanym światem swojej wyobraźni.

– W Związku Niemieckich Dziewcząt każą nam robić na drutach skarpety – szepce. – Po co tyle skarpet?

– Są potrzebne Rzeszy.

– Do czego?

– Do noszenia, Jutto. Dla żołnierzy. Pozwól mi spać.

Na parterze, jakby na dany znak, krzyczy mały Siegfried Fischer, najpierw raz, potem jeszcze dwa razy, po czym Werner i Jutta słyszą na schodach kroki Frau Eleny i jej łagodny głos, gdy go uspokaja. Po chwili w domu znów zapada cisza.

– Chcesz tylko rozwiązywać problemy matematyczne – szepce Jutta. – Bawić się radiem. Nie masz ochoty wiedzieć, co się dzieje?

– Czego słuchasz?

Siostra krzyżuje ręce na piersi, z powrotem zakłada słuchawki i nie odpowiada.

– Słuchasz czegoś, czego nie powinnaś słuchać?

– Co cię to obchodzi?

– Obchodzi mnie, jeśli to coś niebezpiecznego.

Jutta przykłada palec do ucha.

– Innym dziewczętom nie przeszkadza robienie skarpet – szepce Werner. – Ani zbieranie makulatury.

– Bombardujemy Paryż – mówi głośno Jutta i Werner tłumi w sobie chęć zatkania jej dłonią ust.

Jutta patrzy wyzywająco. Wygląda, jakby owiewał ją niewidzialny arktyczny wiatr.

– Słucham wiadomości, Werner. Nasze samoloty bombardują Paryż.

 

Ucieczka

W c a ł y m P a r y ż u l u d z i e z n o s z ą porcelanę do piwnic, zaszywają perły w sukienkach, chowają złote pierścionki w oprawach książek. Z biur muzeum usunięto maszyny do pisania. W salach wystawowych trwa wielkie pakowanie, podłogi zasłane są słomą, trocinami i zwojami sznurów.

W południe ślusarz zostaje wezwany do gabinetu dyrektora. Marie-Laure siedzi po turecku na podłodze magazynu kluczy i próbuje czytać powieść. Kapitan Nemo zamierza zabrać profesora i jego towarzyszy na podwodny spacer po ławicy ostryg, by szukać pereł, ale Aronnax boi się rekinów. Chociaż Marie-Laure koniecznie chciałaby się dowiedzieć, co będzie dalej, zdania na stronicy się rozpadają. Słowa zmieniają się w litery, a litery w niezrozumiałe wypukłości. Ma wrażenie, jakby włożono jej na dłonie grube rękawiczki.

Z korytarza dobiegają dźwięki radia: w wartowni jeden ze strażników kręci gałką odbiornika, lecz z głośnika wydobywają się tylko syki i trzaski. Kiedy wyłącza aparat, w muzeum zapada cisza.



Proszę, niechaj to będzie łamigłówka, skomplikowana gra wymyślona przez tatę, zagadka, którą Marie-Laure musi rozwiązać. W pierwszych drzwiach zamek szyfrowy. W drugich rygiel. Trzecie otworzą się, jeśli szepnie magiczne słowo do dziurki od klucza. Po przejściu przez trzynaścioro drzwi wszystko wróci do normy.

W mieście kościelne dzwony wybijają pierwszą. Pierwszą trzydzieści. Ojciec ciągle nie wraca. W pewnej chwili z ogrodów albo ulic koło gmachu dobiega odgłos kilku głuchych uderzeń, jakby ktoś zrzucał z obłoków na ziemię worki z cementem. Po każdym uderzeniu dygocą w szafkach tysiące kluczy wiszących na haczykach.

Korytarz jest zupełnie pusty. Nadchodzi druga seria wstrząsów – bliższych, silniejszych. Brzęczą klucze, skrzypi podłoga i Marie-Laure ma wrażenie, że czuje zapach strużek pyłu spadającego z sufitu.

– Tato?

Cisza. Nie ma strażników, portierów, stolarzy, nie słychać stukotu obcasów sekretarki idącej korytarzem.

Potrafią całymi dniami maszerować bez jedzenia i gwałcą każdą napotkaną dziewczynę.

– Halo?

Jak szybko cichnie jej głos, jakie puste wydają się korytarze. Marie-Laure ogarnia trwoga.

Po chwili rozlega się brzęk kluczy, odgłos kroków i ojciec woła ją po imieniu. Wszystko toczy się szybko. Ojciec wyciąga duże szuflady znajdujące się nad podłogą, wyjmuje dziesiątki pęków kluczy.

– Tato, słyszałam…

– Pośpiesz się.

– Moja książka…

– Lepiej ją zostaw. Jest za ciężka.

– Zostawić książkę?

Ojciec wyprowadza ją za drzwi i zamyka magazyn kluczy. Przed muzeum Marie-Laure ma wrażenie, że po koronach drzew przebiegają fale paniki. Przypominają wstrząsy wywołane przez trzęsienie ziemi.

– Gdzie jest strażnik? – pyta ojciec.

Głosy w pobliżu krawężnika: żołnierze.

Marie-Laure ma zamęt w głowie. Czy to huk samolotów? Zapach dymu? Czy ktoś mówi po niemiecku?

Słyszy, jak ojciec zamienia kilka słów z nieznajomym mężczyzną i wręcza mu kilka kluczy. Wychodzą przez bramę na rue Cuvier, przeciskają się między workami z piaskiem, milczącymi policjantami lub czymś, co niedawno umieszczono w środku chodnika.

Sześć przecznic, trzydzieści osiem kratek ściekowych. Marie-Laure liczy je po kolei. Ponieważ ojciec zakleił okna arkuszami forniru, mieszkanie jest duszne i gorące.

– To zajmie tylko chwilę, Marie-Laure. Później ci wszystko wytłumaczę.

Ojciec wpycha jakieś rzeczy do płóciennego plecaka. Jedzenie, myśli Marie-Laure, próbując identyfikować wszystko po dźwięku. Kawa. Papierosy. Chleb?

Słychać grzmot i dygocą szyby. W szafkach grzechocą talerze. Rozlegają się klaksony aut. Marie-Laure podchodzi do modelu najbliższej okolicy i dotyka go palcami. Ciągle tutaj. Ciągle tutaj. Ciągle tutaj.

– Idź do toalety, Marie.

– Nie muszę.

– Może minąć sporo czasu, nim pojawi się następna okazja.

Chociaż jest połowa czerwca, pomaga jej zapiąć zimowy płaszcz, po czym schodzą na dół. Na rue des Patriarches Marie-Laure słyszy odległy tupot, jakby maszerowały tysiące ludzi. Idzie obok ojca, jedną ręką ściskając laskę, drugą opierając na jego plecaku; wszystko wydaje się pozbawione logiki jak w koszmarnym śnie.

W prawo, w lewo. Między zakrętami długi marsz po płytach chodnikowych. Wkrótce idą ulicami, którymi nigdy nie chodziła, jest tego pewna, znajdującymi się poza granicami modelu. Już dawno przestała liczyć kroki; w końcu z przodu pojawia się tak gęsty tłum, że czuje bijące od niego ciepło.

– W pociągu będzie chłodniej, Marie. Dyrektor załatwił nam bilety.

– Możemy wejść na peron?

– Bramki są zamknięte.

Od tłumu emanuje napięcie, które wywołuje mdłości.

– Boję się, tato.

– Trzymaj się mojego plecaka.

Prowadzi ją w inną stronę. Przechodzą przez ruchliwą ulicę, później zapuszczają się w zaułek cuchnący jak błotnisty rów przydrożny. Przez cały czas słychać stłumiony brzęk narzędzi ojca w plecaku i dalekie, nieprzerwane klaksony samochodów.

Po minucie znajdują się w innym tłumie. Głosy odbijające się echem od wysokiej ściany, wokół zapach wilgotnych ubrań. Ktoś wykrzykuje nazwiska przez tubę.

– Gdzie jesteśmy, tato?

– Na dworcu Saint-Lazare.

Słychać dziecięcy płacz. Marie-Laure czuje zapach moczu.

– Są tu Niemcy?

– Nie, ma chérie.

– Ale niedługo przyjdą?

– Podobno.

– Co zrobimy, kiedy się pojawią?

– Będziemy wtedy w pociągu.

Po prawej stronie piszczy dziecko. Mężczyzna, w którego głosie brzmi panika, żąda, by tłum się rozstąpił. W pobliżu jęczy kobieta.

– Sebastien? Sebastien? – powtarza bez przerwy.

– Czy jest już noc?

– Dopiero zapada zmrok. Odpocznijmy przez chwilę. Oszczędzaj siły.

– Druga Armia rozbita, a Dziewiąta okrążona – mówi ktoś.

Po posadzce szurają przesuwane kufry, szczeka mały piesek, rozlega się gwizdek konduktora, zaczyna sapać jakaś potężna maszyneria, po czym cichnie. Marie-Laure usiłuje powstrzymać mdłości.

– Przecież mamy bilety, na litość boską! – krzyczy ktoś za jej plecami.

Słychać odgłosy szarpaniny. Tłum zaczyna ogarniać histeria.

– Jak to wygląda, tato?

– Co, Marie?

– Dworzec. Noc.

Marie-Laure słyszy pstryknięcie zapalniczki i zapach dymu papierosa ojca.

– Zastanówmy się. Całe miasto jest ciemne. Nie palą się latarnie uliczne, nie ma świateł w oknach. Od czasu do czasu po niebie przesuwają się reflektory. Szukają samolotów. Widać kobietę w sukience. Inna niesie stos talerzy.

– A wojsko?

– Nie ma żadnego wojska, Marie.

Bierze ją za rękę. Lęk Marie-Laure nieco się zmniejsza. Z wylotu rynny kapie woda.

– Co teraz zrobimy, tato?

– Będziemy mieć nadzieję, że złapiemy pociąg.

– Co robią inni?

– Też mają nadzieję.

 

Herr Siedler

P u k a n i e p o g o d z i n i e p o l i c y j n e j. Werner i Jutta wraz z sześcioma innymi dziećmi odrabiają lekcje przy długim drewnianym stole. Frau Elena, zanim otworzy drzwi, wpina w klapę odznakę NSDAP.

Z deszczu wchodzi do domu młodszy kapral z pistoletem przy pasie i opaską ze swastyką na lewym ramieniu. W niskim pokoju sprawia wrażenie absurdalnie wysokiego. Werner myśli o odbiorniku krótkofalowym ukrytym w starej apteczce, która leży pod jego łóżkiem. Zastanawia się. Wiedzą.

Kapral rozgląda się po pokoju – piec węglowy, pranie wiszące na sznurku, karłowate dzieci – z protekcjonalnym, a zarazem wrogim wyrazem twarzy. Jego pistolet jest czarny i wydaje się chłonąć całe światło w pomieszczeniu.

Werner odważa się raz zerknąć na siostrę. Jutta nie spuszcza oczu z gościa. Kapral bierze książkę leżącą na stoliku – bajkę dla dzieci o mówiącym pociągu – przewraca kartki i rzuca ją na stół. Później mówi coś, czego Werner nie słyszy.

Frau Elena splata dłonie na fartuchu i Werner widzi, że próbuje powstrzymać drżenie.

– Werner – mówi powolnym, sennym tonem, nie spuszczając oczu z żołnierza. – Pan powiedział, że ma radio, które wymaga…

– Weź swoje narzędzia – odzywa się kapral.

Wychodząc z domu, Werner zerka za siebie. Jutta przyciska dłonie i czoło do okna w salonie. Światło pada na nią od tyłu i nie widać wyrazu jej twarzy. Później zasłania ją deszcz.

Werner jest o połowę niższy od kaprala i musi robić dwa kroki, gdy mężczyzna robi jeden. Mija budynki zarządu kopalni i wartownika u stóp wzgórza, gdzie mieszka kadra kierownicza. W świetle latarni widać ukośne strugi deszczu. Nieliczni napotkani przechodnie obchodzą kaprala z daleka.

Werner nie ośmiela się zadawać żadnych pytań. Z każdym uderzeniem serca narasta w nim rozpaczliwa chęć ucieczki.

Zbliżają się do bramy największego domu na terenie kolonii. Werner widział go tysiąc razy, ale nigdy z tak bliska. Na elewacji wisi duża czerwona flaga ze swastyką, ciężka od deszczu, przymocowana do parapetu okna na piętrze.

Kapral puka do tylnych drzwi. Odbiera od nich płaszcze pokojówka w sukience o wysoko wciętej talii, fachowo strząsa krople wody i wiesza okrycia na wieszaku o mosiężnej podstawie. Kuchnia pachnie ciastem.

Kapral wprowadza Wernera do jadalni, w której siedzi na krześle kobieta o szczuplej twarzy z trzema stokrotkami wpiętymi we włosy. Przegląda czasopismo.

– Dwie zmokłe kury – mówi, po czym znów spogląda na czasopismo. Nie prosi, by usiedli.

Półbuty Wernera toną w grubym czerwonym dywanie, nad stołem pali się żyrandol z żarówkami elektrycznymi, ściany są pokryte tapetami w różyczki. W kominku tli się ogień. Na wszystkich czterech ścianach wiszą staloryty z podobiznami dumnych przodków. Czy to właśnie tutaj prowadzi się aresztowanych chłopców, których siostry słuchają zagranicznych stacji radiowych? Kobieta przewraca stronice czasopisma, jedną po drugiej. Ma jasnoróżowe paznokcie.

Po schodach schodzi mężczyzna w śnieżnobiałej koszuli.

– Boże, rzeczywiście jest mały, prawda? – odzywa się do kaprala. – To ty jesteś tym sławnym specem od naprawiania aparatów radiowych? – Gęste, czarne włosy mężczyzny wydają się polakierowane i przyklejone do czaszki. – Rudolf Siedler – przedstawia się. Odprawia kaprala lekkim ruchem podbródka.

Werner usiłuje odetchnąć. Herr Siedler zapina spinki od mankietów i przygląda się sobie w lustrze o przydymionym szkle. Ma bardzo błękitne oczy.

– Cóż, nie jesteś gadatliwy, prawda? Oto urządzenie, które sprawia kłopoty – wskazuje ogromne amerykańskie radio marki Philco w sąsiednim pokoju. – Oglądało je już dwóch ludzi. Potem usłyszeliśmy o tobie. Czemu nie spróbować, co? Moja żona… – kiwa głową w stronę kobiety – koniecznie chce posłuchać audycji. Najważniejsze są oczywiście wiadomości.

Mówi to w taki sposób, że Werner rozumie, iż na słuchaniu wiadomości wcale jej nie zależy. Kobieta nie odrywa wzroku od czasopisma. Herr Siedler uśmiecha się, jakby chciał powiedzieć: Ty i ja, synu, wiemy, że życie jest skomplikowane, prawda? Ma bardzo drobne zęby.

– Nie śpiesz się.

Werner kuca przed odbiornikiem i próbuje się uspokoić. Włącza radio, czeka, aż lampy się nagrzeją, po czym ostrożnie przesuwa wskaźnik strojenia w lewą stronę. Później w prawo. Nic.

Jeszcze nigdy nie widział tak dobrego radia: skośna tarcza regulacyjna, strojenie magnetyczne, rozmiar lodówki. Dziesięć lamp, wszystkie częstotliwości, superheterodyna, ozdobne płaskorzeźby na orzechowej obudowie w dwóch kolorach. Fale krótkie, szeroki zakres, duży tłumik – to radio musiało kosztować więcej niż całe umeblowanie domu dziecka. Herr Siedler mógłby prawdopodobnie słuchać audycji nadawanych z Afryki, gdyby mu na tym zależało.

Na ścianach widać rzędy książek o zielonych i czerwonych grzbietach. Kapral odszedł. Herr Siedler stoi w sąsiednim pokoju, trzymając w ręku czarną słuchawkę telefonu.

Werner nie został aresztowany. Chcą po prostu, by naprawił radio.

Odkręca tylną ściankę i zagląda do środka. Lampy wyglądają na nienaruszone, niczego nie brakuje. W porządku, mruczy do siebie, zastanów się. Siada po turecku i sprawdza obwody elektryczne. Mężczyzna, kobieta, książki i deszcz znikają; pozostaje tylko radio i splątane druty. Werner próbuje wyobrazić sobie drogi elektronów, ścieżkę pokonywaną przez sygnał wędrujący po odbiorniku jak przez zatłoczone miasto. Sygnał RF dociera tutaj, przechodzi przez sieć wzmacniaczy, potem kondensatorów nastawnych, później trafia do cewki transformatora…

Widzi. Dwa przewody prowadzące do oporników są przerwane. Zerka nad aparatem: po lewej stronie kobieta czyta czasopismo, a po prawej Herr Siedler rozmawia przez telefon. Od czasu do czasu przeciąga kciukiem i palcem wskazującym po kancie prążkowanych spodni, starając się go wygładzić.

Czy dwóch ludzi mogło przeoczyć coś tak oczywistego? To chyba zrządzenie losu.

Takie proste! Werner łączy przewody prowadzące do oporników i wkłada wtyczkę do kontaktu. Kiedy włącza radio, spodziewa się niemal, że z urządzenia buchnie płomień. Zamiast tego rozlega się cichy szmer saksofonu.

Kobieta siedząca przy stole odkłada czasopismo i przyciska palce do policzków. Werner wychodzi zza odbiornika. Ogarnia go triumf.

– Ten chłopak naprawił radio myśleniem! – woła kobieta. Herr Siedler zakrywa dłonią słuchawkę telefonu i patrzy na Wernera. – Siedział cicho jak myszka i myślał, a ono samo zaczęło grać! – Macha dłonią zakończoną różowymi paznokciami i wybucha dziecinnym śmiechem.

Herr Siedler odkłada słuchawkę. Kobieta przechodzi do salonu i klęka przed radiem: ma bose stopy i widać gładkie białe łydki wystające spod sukienki. Obraca gałkę. Rozlegają się trzaski, a potem z głośnika płyną tony wesołej muzyki. Dźwięki są czyste, wyraźne. Werner nigdy czegoś takiego nie słyszał.

– Ach! – Kobieta znowu wybucha śmiechem.

Werner zbiera narzędzia. Herr Siedler staje naprzeciwko radia i wydaje się, że ma ochotę pogłaskać go po głowie.

– Niesamowite – mówi.

Prowadzi Wernera do stołu jadalnego i prosi pokojówkę, by przyniosła ciasto. Natychmiast pojawia się ono na stole: cztery trójkątne kawałki na białym porcelanowym talerzu, posypane cukrem pudrem i pokryte bitą śmietaną. Werner wytrzeszcza oczy, a Herr Siedler wybucha śmiechem.

– Bita śmietana jest zakazana, wiem. – Przykłada palec do warg. – Ale są sposoby, by to obejść. Częstuj się.

Werner bierze kawałek ciasta. Na jego podbródek sypie się cukier puder. W drugim pokoju kobieta kręci gałką i z głośnika dobiegają poważne głosy. Słucha przez chwilę, po czym klaszcze, klęcząc bosa na podłodze. Ze stalorytów na ścianach spoglądają surowe twarze.

Werner zjada jeden kawałek ciasta, później drugi. Bierze trzeci. Herr Siedler obserwuje go rozbawiony, z lekko przekrzywioną głową. Nad czymś się zastanawia.

– Dziwnie wyglądasz, prawda? Te białe włosy, jakbyś nagle osiwiał pod wpływem szoku. Kim jest twój ojciec?

Werner kręci głową.

– Prawda, mieszkasz w domu dziecka. Zapomniałem. Poczęstuj się jeszcze ciastem. I weź więcej bitej śmietany.

Kobieta znowu klaszcze. Żołądek Wernera wydaje piskliwy dźwięk. Czuje na sobie wzrok mężczyzny.

– Ludzie mówią, że przydział do kopalni to niezbyt zaszczytne stanowisko – ciągnie Herr Siedler. – Pytają: „Nie wolałbyś być w Berlinie? Albo we Francji? Nie chciałbyś służyć jako kapitan na froncie, patrzeć na triumfalny marsz naszych wojsk, z dala od tego całego brudu?”. – Kiwa dłonią w stronę okna. – Ale ja odpowiadam, że żyję w miejscu, gdzie decydują się losy wojny. Mówię, że to właśnie stąd pochodzą węgiel i stal. Tu bije serce Niemiec.

Werner odchrząkuje.

– Walczymy o pokój – powtarza słowo w słowo zdanie słyszane trzy dni wcześniej w audycji rozgłośni Deutschlandsender. – Działamy dla dobra świata.

Herr Siedler się śmieje. Werner znowu spogląda z podziwem na jego liczne drobne zęby.

– Znasz wielką prawdę, której uczy nas historia? O kształcie historii decydują zwycięzcy. To ważna nauka. Zwycięzcy piszą historię. Działamy w swoim własnym interesie, to oczywiste. Czy jest naród albo człowiek, który postępuje inaczej? Dowcip w tym, by zrozumieć, na czym polegają te interesy.

Na talerzu pozostał jeden kawałek ciasta. Gra radio, kobieta się śmieje, a Werner dochodzi do wniosku, że Herr Siedler zupełnie nie przypomina mieszkańców Zollverein, ludzi o zalęknionych twarzach, stale mających się na baczności, którzy codziennie rano patrzą na swoich bliskich znikających w głębi kopalni. Twarz Herr Siedlera jest czysta, pełna przekonania; on święcie wierzy, że zasługuje na przywileje, z których korzysta. A pięć metrów dalej klęczy kobieta z pomalowanymi paznokciami i bezwłosymi łydkami, kobieta tak niepasująca do świata dotychczasowych doświadczeń Wernera, jakby przybyła z innej planety. Jakby wyszła z wielkiego radia marki Philco.

– Potrafisz naprawiać radia – mówi Herr Siedler. – Jesteś nad wiek rozwinięty. Mamy miejsca dla chłopców podobnych do ciebie. Szkoły generała Heissmayera. Dla najlepszych z najlepszych. Uczą tam mechaniki. Łamanie szyfrów, silniki rakietowe…

Werner nie wie, co zrobić z oczami.

– Nie mamy pieniędzy.

– Właśnie na tym polega genialność tych instytucji. Poszukują uczniów z rodzin robotniczych, z klasy pracującej. Nieskażonych drobnomieszczańskim stylem życia. – Herr Siedler marszczy brwi. – Kinem i tak dalej. Chłopców przedsiębiorczych. I wyjątkowo zdolnych.

– Tak jest, proszę pana.

– Tak, wyjątkowo zdolnych – powtarza Her Siedler, jakby mówił do siebie. Dmie w gwizdek i do pokoju wraca młodszy kapral z hełmem w ręku.

Żołnierz spogląda na ostatni kawałek ciasta leżący na talerzu, po czym odwraca oczy.

– W Essen jest komisja rekrutacyjna – mówi Herr Siedler. – Napiszę do nich list. A to dla ciebie. – Daje Wernerowi siedemdziesiąt pięć marek, a chłopiec jak najszybciej chowa banknoty do kieszeni.

– Wygląda, jakby sparzyły mu palce! – śmieje się kapral.

Herr Siedler myśli o czymś innym.

– Wyślę list do Heissmeyera – powtarza. – Dla naszego dobra, dla twojego dobra. Działamy dla dobra świata, prawda? – Mruga żartobliwie, po czym kapral wręcza Wernerowi przepustkę uprawniającą do poruszania się w mieście po godzinie policyjnej i odprowadza go do drzwi.

Werner idzie do domu, nie zwracając uwagi na deszcz, i próbuje zrozumieć wagę tego, co się wydarzyło. Obok koksowni stoi w kanale dziewięć żurawi; przypominają kwiaty. Rozlega się syrena samotnej barki, z torów kolejowych dochodzi turkot węglarek, w mroku słychać zgrzyt maszyny wyciągowej.

W domu dziecka wszyscy śpią. Tuż za drzwiami wejściowymi siedzi Frau Elena; trzyma na kolanach stos upranych skarpetek, a między jej stopami stoi butelka domowego wina. Za plecami opiekunki siedzi przy stole Jutta, obserwuje Wernera z elektryczną intensywnością.

– Czego chciał? – pyta Frau Elena.

– Tylko żebym naprawił mu radio.

– Nic więcej?

– Nie.

– Pytali o coś? O ciebie? Albo dzieci?

– Nie.

Frau Elena wzdycha głęboko, jakby przez ostatnie dwie godziny w ogóle nie oddychała.

– Możesz już iść spać, Jutto – mówi.

Jutta waha się.

– Naprawiłem to radio – mówi Werner.

– Dobry z ciebie chłopiec. – Frau Elena pociąga długi łyk wina, zamyka oczy i odchyla do tyłu głowę. – Zostawiłyśmy ci kolację. – Jutta idzie w stronę schodów, w jej oczach maluje się niepewność.

Kuchnia wydaje się ciasna, wszystko jest poplamione sadzą. Frau Elena przynosi talerz, na którym leży ugotowany kartofel przecięty na pół.

– Dziękuję – mówi Werner.

Ciągle czuje w ustach smak ciasta. W starym stojącym zegarze nieustannie kołysze się wahadło. Ciasto, bita śmietana, gruby dywan, różowe paznokcie i szczupłe łydki Frau Siedler – w umyśle Wernera wirują obrazy, jakby miał w głowie karuzelę. Przypomina sobie, jak zabrał Juttę do szybu numer 9, gdzie zginął ich ojciec. Jakby wierzył, że wyjdzie on nagle z klatki windy.

Światło, elektryczność, eter. Przestrzeń, czas, masa. Zasady mechaniki Heinricha Hertza. Słynne szkoły Heissmeyera. Łamanie szyfrów, silniki rakietowe, najnowsze technologie.

Otwórzcie oczy i popatrzcie na to, co możecie zobaczyć, nim zamkniecie je na zawsze.

– Werner?

– Tak, Frau Eleno?

– Nie jesteś głodny?

Frau Elena: tak podobna do matki, jak to możliwe. Werner je, chociaż nie jest głodny. Potem wręcza jej siedemdziesiąt pięć marek, a ona ze zdumieniem przygląda się ogromnej kwocie i zwraca mu pięćdziesiąt.

Werner wchodzi na górę i słyszy, jak Frau Elena idzie do toalety i kładzie się do łóżka, po czym w domu zapada absolutna cisza. Liczy do stu, a później wyjmuje z apteczki niewielki odbiornik krótkofalowy. Ma go od sześciu lat, w tym czasie wprowadził wiele ulepszeń, wymienił przewody, zainstalował nowy solenoid. Wokół cewki do strojenia widać zapiski Jutty. Werner idzie z radiem na ulicę za domem i miażdży je cegłą.

 

Exodus

C z e k a j ą c y n a d w o r c u p a r y ż a n i e w dalszym ciągu przeciskają się przez bramki. O pierwszej w nocy żandarmi tracą panowanie nad tłumem; w ciągu czterech godzin nie przyjechały ani nie odjechały żadne pociągi. Marie-Laure śpi z głową opartą na ramieniu ojca. Ślusarz nie słyszy gwizdów lokomotyw, odgłosu łączenia wagonów: nie ma pociągów. O świcie dochodzi do wniosku, że lepiej iść pieszo.

Wędrują przez cały ranek, dochodzą do przedmieść Paryża, idą między niskimi domami, samotnymi sklepami i długimi rzędami drzew. W południe docierają do zakorkowanej nowej autostrady w pobliżu Vaucresson, piętnaście kilometrów od swojego mieszkania. Marie-Laure jeszcze nigdy nie była tak daleko od domu.

Kiedy są na szczycie niskiego wzgórza, ojciec spogląda przez ramię: aż po horyzont ciągną się stłoczone auta, ciężarówki i furgonetki, smukły nowy samochód sportowy z silnikiem V-12 i płóciennym dachem tkwi między dwoma wozami ciągniętymi przez muły, wozy z drewnianymi ośkami, samochody, w których skończyła się benzyna, czasem z pakunkami przywiązanymi do dachów, kilka z żywym inwentarzem na przyczepach, kurczakami i świniami w klatkach. Obok drepcą krowy, a za przednimi szybami samochodów dyszą psy.

Cała procesja posuwa się do przodu w żółwim tempie. Oba pasy ruchu są zajęte – wszyscy podążają na zachód, byle dalej od Paryża. Widać rowerzystkę z kilkunastoma naszyjnikami z bakelitu. Mężczyzna ciągnie na wózku skórzany fotel, na którego siedzeniu siedzi czarny kotek. Kobiety pchają wózki dziecięce z porcelaną, klatkami dla ptaków, kryształowymi wazonami. Zbliża się człowiek w smokingu, który raz po raz woła: „Przepuście mnie, na litość boską!”, chociaż nikt nie ustępuje mu z drogi, on zaś posuwa się w tym samym tempie co reszta tłumu.

Marie-Laure idzie tuż obok ojca, trzymając w ręku laskę. Po każdym kroku słyszy wokół siebie bezcielesne pytania: Jak daleko jest Saint-Germain? Jest coś do jedzenia, ciociu? Kto ma benzynę? Słyszy mężów wrzeszczących na żony, słyszy, że gdzieś z przodu dziecko wpadło pod ciężarówkę. Po południu na niewielkiej wysokości przelatują z rykiem trzy samoloty, a ludzie kulą się na drodze, niektórzy krzyczą, a inni kryją się w rowie na poboczu i chowają twarze w chwastach.

O zmroku docierają do zachodnich obrzeży Wersalu. Marie-Laure ma pokrwawione stopy, podarte pończochy i słania się na nogach. Kiedy oświadcza, że nie może dalej iść, ojciec znosi ją z drogi i wspina się pod górę wśród kwiatów gorczycy, aż docierają do pola położonego w odległości kilkuset metrów od niewielkiego gospodarstwa. Skoszono tylko połowę pola, a zżęte kłosy leżą niezagrabione i niepowiązane w snopy. Jakby farmer uciekł, nie ukończywszy pracy.

Ojciec wyjmuje z plecaka bochenek chleba i kilka kawałków białej kiełbasy. Jedzą cicho, po czym ślusarz kładzie stopy Marie-Laure na swoich kolanach. W łunie widocznej na wschodzie widzi szarą linię ludzi i pojazdów na drodze. Piskliwe, ogłupiałe beczenie klaksonów. Ktoś krzyczy, jakby szukał zgubionego dziecka, lecz jego głos porywa wiatr.

– Czy coś się pali, tato?

– Nic się nie pali.

– Czuję dym.

Ślusarz zdejmuje pończochy, by obejrzeć pięty Marie-Laure. W jego dłoniach jej stopy są lekkie jak ptaki.

– Co to za dźwięk?

– Koniki polne.

– Czy jest ciemno?

– Prawie.

– Gdzie będziemy spać?

– Tutaj.

– Są jakieś łóżka?

– Nie, ma chérie.

– Dokąd idziemy, tato?

– Dyrektor dał mi adres kogoś, kto nam pomoże.

– Gdzie?

– W mieście o nazwie Évreux. Mamy się spotkać z monsieur Giannotem. To przyjaciel muzeum.

– Jak daleko jest Évreux?

– Dojście zajmie dwa lata.

Marie-Laure chwyta ojca za przedramię.

– Żartuję, Marie. Évreux nie jest tak daleko. Jeśli znajdziemy transport, dotrzemy tam jutro, zobaczysz.

Przez kilkanaście sekund Marie-Laure zachowuje spokój.

– Co teraz? – pyta w końcu.

– Teraz pójdziemy spać.

– Bez łóżek?

– Położymy się na trawie. Może ci się to spodobać.

– W Évreux będziemy mieć łóżka, tato?

– Tak sądzę.

– A jeśli monsieur Giannot nie pozwoli nam zostać?

– Pozwoli.

– A jeśli nie?

– Wtedy pojedziemy do mojego stryja. Twojego stryjecznego dziadka. W Saint-Malo.

– Stryja Étienne’a? Mówiłeś, że to wariat.

– Jest częściowo wariatem. W jakichś siedemdziesięciu sześciu procentach.

Marie-Laure się nie śmieje.

– Jak daleko jest Saint-Malo?

– Dość tych pytań, Marie. Monsieur Giannot pozwoli nam zostać w Évreux. Będziemy mieli wielkie, miękkie łóżka.

– Ile mamy jedzenia, tato?

– Trochę. Ciągle jesteś głodna?

– Nie jestem głodna. Chcę oszczędzać jedzenie.

– W porządku. Oszczędzajmy jedzenie. Skończmy rozmowę i odpocznijmy.

Marie-Laure kładzie się na plecach. Ojciec zapala następnego papierosa. Zostało jeszcze sześć. Przez chmurę komarów przelatują nietoperze, a owady rozpierzchają się i znów zbierają w jednym miejscu. Jesteśmy myszami, a niebo roi się od jastrzębi – myśli Marie-Laure.

– Jesteś bardzo dzielna.

Córka zapadła już w sen. Noc staje się coraz ciemniejsza. Dopaliwszy papierosa, ojciec układa stopy Marie-Laure na ziemi, przykrywa ją swoim płaszczem i otwiera plecak. Po omacku odnajduje pojemnik z narzędziami do obróbki drewna. Maleńkie piły, gwoździki, dłuta o różnych profilach, drobny papier ścierny. Wiele z tych narzędzi należało do jego dziadka. Wyjmuje spod wykładziny pojemnika niewielki woreczek z grubego płótna związany sznurkiem. Przez cały dzień powstrzymywał się od zajrzenia do środka. Teraz otwiera woreczek i wytrząsa zawartość.

Na jego dłoni leży kamień wielkości kasztana. Nawet o tak późnej porze, w półmroku, bije od niego wspaniały błękitny blask. Wydaje się dziwnie zimny.

Dyrektor powiedział, że przygotowano trzy kopie. Razem z prawdziwym brylantem są cztery kamienie. Jeden ma zostać w muzeum. Trzy pozostałe pojadą w różnych kierunkach. Jeden na południe, wieziony przez młodego geologa. Drugi na północ, pod opieką szefa ochrony. A jeden znajduje się tutaj, na polu na zachód od Wersalu, w skrzynce z narzędziami Daniela LeBlanca, głównego ślusarza Paryskiego Muzeum Przyrodniczego.

Trzy imitacje, jeden oryginał. Dyrektor oświadczył, że żaden z posłańców nie powinien wiedzieć, czy wiezie prawdziwy brylant, czy kopię: tak będzie bezpieczniej. Popatrzył poważnie na wszystkich trzech i oświadczył, że każdy powinien postępować tak, jakby powierzono mu oryginał.

Ślusarz powtarza sobie w duchu, że nie dano mu prawdziwego brylantu. Dyrektor nie mógł świadomie wręczyć pracownikowi technicznemu kamienia o wadze stu trzydziestu trzech karatów i pozwolić mu na opuszczenie Paryża. A jednak kiedy LeBlanc patrzy na swój bagaż, nieustannie zadaje sobie pytanie: Czy to możliwe?

Rozgląda się po polu. Drzewa, niebo, stogi siana. Zapada aksamitna ciemność. Widać już kilka bladych gwiazd. Marie-Laure równo oddycha we śnie. Każdy powinien postępować tak, jakby powierzono mu oryginał. Ślusarz umieszcza kamień z powrotem w woreczku, zawiązuje sznurek i chowa do plecaka. Czuje jego mikroskopijną wagę, jakby wsunął go do wnętrza własnego umysłu: węzeł.

Po kilku godzinach budzi się i widzi sylwetkę samolotu, który zasłania gwiazdy, zdążając na wschód. Kiedy ich mija, w górze rozlega się cichy warkot. Po chwili drży ziemia.

W rogu nocnego nieba, za ścianą drzew, płonie czerwona łuna. W pełgającym jaskrawym świetle widać, że samolot nie był sam, że niebo roi się od maszyn – kilkanaście lata tam i z powrotem, pędzi we wszystkich kierunkach, i w chwili dezorientacji ojciec Marie-Laure ma wrażenie, że nie patrzy w górę, tylko w dół, jakby wodę zabarwioną krwią oświetlono potężnym reflektorem, niebo stało się morzem, a samoloty głodnymi rybami ścigającymi w mroku swoje ofiary.

 

Dwa

Sierpnia 1944

 

Saint-Malo

D r z w i w y l a t u j ą z f u t r y n. Cegły zmieniają się w pył. W niebo wzbijają się ogromne, rozszerzające się chmury kurzu i ziemi. Zanim wyrzucone w powietrze dachówki pospadają na ulice, dwanaście bombowców zawraca, nabiera wysokości i rusza w drogę powrotną nad kanałem La Manche.

Po ścianach wspinają się języki ognia. Zaczynają płonąć zaparkowane samochody, firanki, abażury, materace i większość dwudziestu tysięcy książek w bibliotece publicznej. Pożary łączą się i rozszerzają, płyną niczym fale wzdłuż murów obronnych, obejmują zaułki, dachy, parkingi. Dym i pył, popiół i dym. Wiatr niesie płonący stragan z gazetami.

Mieszkańcy, ukryci w piwnicach i podziemiach w całym Saint-Malo, wznoszą modlitwy: Panie Boże Wszechmogący, prosimy Cię, chroń nas i nasze miasto, nie zapomnij o nas w godzinie próby! Starcy chwytają lampy sztormowe, krzyczą dzieci, wyją psy. Płomienie pożerają czterystuletnie belki budynków. W jednej z części starego miasta, przyległej do murów obronnych od strony zachodniej, szaleje burza ognia: kolumny płomieni strzelające w niebo sięgają stu metrów. Brak tlenu sprawia, że ciężkie przedmioty są wciągane w ogień. Szyldy sklepów przechylają się na uchwytach w stronę epicentrum pożaru. Rośliny w doniczkach suną po zrujnowanym tarasie i po chwili się przewracają. Płonące jerzyki, które wyleciały z kominów, zataczają kręgi nad murami, rozsiewając wokół iskry, i gasną w morzu.

Na rue de la Crosse Dom Pszczół, uniesiony w spirali płomieni, staje się na chwilę prawie nieważki, po czym jego części zaczynają spadać z powrotem na ziemię.

 


Date: 2015-12-17; view: 765


<== previous page | next page ==>
Do widzenia, ślepa dziewczyno! | Rue Vauborel numer 4
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.022 sec.)