Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 7 page

Louis desperacko starał się pozbierać, odnaleźć część sie­bie, która sprawiła, iż administracja uczelni dała mu tę pra­cę, wybierając go spośród pięćdziesięciu czterech kandyda­tów. Nikt nie potrafił opanować sytuacji w ambulatorium, nie działo się nic konstruktywnego. Pomieszczenie wypeł­niała gromada bezradnych ludzi.

- Steve, idź, podaj tej dziewczynie jakiś środek - pole­cił, i sam fakt wypowiedzenia tych słów sprawił, że poczuł się lepiej. Zupełnie jakby znalazł się w rakiecie oddalającej się od małego, niebezpiecznego księżyca, którym to księży­cem była, rzecz jasna, chwila irracjonalnego oszołomienia, kiedy Pascow przemówił. Zatrudniono go po to, by kiero­wał innymi i zamierzał to zrobić.

- Joan, daj temu człowiekowi koc.

- Doktorze, nie przeprowadziliśmy jeszcze inwentary­zacji...

- I tak mu go daj. Potem sprawdź, co się dzieje z prakty­kantką.

Spojrzał na drugą dziewczynę, wciąż trzymającą jeden koniec noszy. Jak zahipnotyzowana, z chorą fascynacją wpatrywała się w szczątki Pascowa.

- Praktykantka! - rzucił ostro Louis. Jej oczy oderwały się od trupa.

- C-c-coo?

- Jak się nazywa tamta dziewczyna?

- K-kto?

- Ta, która rzygała - odparł z rozmyślną brutalnością.

- Ju-Ju-Judy. Judy DeLessio. - A ty?

- Carla. - Dziewczyna sprawiała wrażenie nieco bardziej opanowanej.

- Carla, idź sprawdź, co z Judy. I przynieś koc. Znaj­dziesz ich cały stos w małej szafce w pierwszym pokoju dia­gnostycznym. Idźcie wszyscy. Zacznijmy zachowywać się jak zawodowcy.

To ich ruszyło. Wkrótce krzyki w sąsiednim pomieszcze­niu ucichły. Telefon, który przestał dzwonić, znów się ode­zwał. Louis nacisnął przycisk HOLD, nie podnosząc słu­chawki z widełek.

Starszy ochroniarz wyglądał już nieco lepiej i Louis od­wrócił się do niego.

- Kogo mamy zawiadomić? Może mi pan podać listę? Tamten przytaknął.

- Od sześciu lat nie mieliśmy takiego wypadku. To kiep­ski początek semestru.

Louis nacisnął jeden ze zgaszonych przycisków telefonu i zaczął wybierać numery, nie sprawdzając nawet, komu ka­zał czekać.


14.

Wszystko uspokoiło się dopiero tuż przed czwartą po południu, gdy Louis i Richard Irving, szef ochrony uniwer­sytetu, złożyli oświadczenie dla prasy. Młody mężczyzna Victor Pascow uprawiał jogging z dwojgiem przyjaciół, jed­nym z nich była jego narzeczona. Samochód prowadzony przez Tremonta Withersa, 23 lata, z Haven w stanie Maine, nadjechał drogą z Żeńskiej Szkoły Średniej Lengyll, z nad­mierną prędkością kierując się w stronę centrum kampusu. Samochód Withersa uderzył w Pascowa i przygniótł go do drzewa. Pascow został przyniesiony do ambulatorium na kocu przez przyjaciół i dwójkę przechodniów. Zmarł kilka minut później. Withers został zatrzymany pod zarzutem nie­ostrożnej jazdy, prowadzenia w stanie nietrzeźwym i nie­umyślnego zabójstwa.



Wydawca gazetki uniwersyteckiej spytał, czy można orzec, że Pascow zmarł z powodu obrażeń głowy. Louis, oczyma duszy widząc dziurę w czaszce, przez którą można było dostrzec mózg, odparł, iż wolałby, by to koroner okrę­gu Penobscot podał przyczynę śmierci. Następnie wydawca spytał, czy czworo młodych ludzi, którzy przynieśli Pascowa do ambulatorium na kocu, nie mogło spowodować niechcą­cy jego śmierci.

- Nie - odrzekł Louis ciesząc się, że ma okazję oczyścić czwórkę działającą szybko i wyraźnie kierującą się współ­czuciem. - Absolutnie nie. Niestety, w mojej opinii, pan Pas­cow został śmiertelnie ranny w chwili zderzenia.

Padły jeszcze inne pytania, lecz ta odpowiedź tak na­prawdę zakończyła konferencję prasową. Obecnie Louis sie­dział w swym gabinecie (Steve Masterton poszedł do domu godzinę wcześniej, tuż po konferencji; Louis podejrzewał, iż pragnął obejrzeć się w wieczornym dzienniku), próbując wy­korzystać jednak resztę zrujnowanego dnia - albo może po­kryć to, co się stało, ochronną warstwą rutyny. Wraz z Charlton przeglądali karty „pierwszej kartoteki” - studen­tów, którzy z zacięciem parli przez college, mimo różnego rodzaju ułomności i chorób. W kartotece znajdowało się dwadzieścioro troje cukrzyków, piętnaścioro epileptyków, czternaścioro paralityków i najróżniejsze inne przypadki - studenci chorzy na białaczkę, studenci po porażeniu mózgo­wym i z dystrofią mięśni, niewidomi, dwójka głuchych i je­den przypadek anemii sierpowatej, z którą Louis nie zetknął się nigdy wcześniej.

Najgorszy chyba moment popołudnia nastąpił tuż po wyjściu Steve'a. Charlton zjawiła się u Louisa i położyła na jego biurku różową karteczkę: „Jutro o dziewiątej będzie tu przedstawiciel sklepu z wykładzinami z Bangor”.

- Z wykładzinami? - spytał.

- Trzeba kupić nową - odparła przepraszająco. - Ta plama już nigdy nie zejdzie, doktorze.

Oczywiście. W tym momencie Louis poszedł do apteki i zażył tuinal - środek, który jego współlokator z pierwsze­go roku akademii nazywał uspokajaczem. „Wskakuj do po­ciągu do Uspokajaczowa, Louis - mawiał - a ja nastawię Creedence”. Louis zazwyczaj odmawiał przejażdżek do le­gendarnego Uspokajaczowa, może i dobrze; jego współloka­tor wyleciał ze studiów w połowie trzeciego semestru i zaje­chał tym pociągiem aż do Wietnamu jako pomocnik medyczny. Louis czasami wyobrażał go sobie, jak tkwi tam zaćpany po uszy, słuchając Creedence'ów grających „Run Through the Jungle”.

Ale teraz potrzebował czegoś. Jeżeli za każdym razem, gdy unosił wzrok znad rozłożonych na biurku akt, miał wi­dzieć przypiętą na tablicy różową karteczkę przypominają­cą o wykładzinie, potrzebował silnego wsparcia.

Radził sobie całkiem nieźle, gdy pani Baillings, nocna pielęgniarka, wsadziła do środka głowę i oznajmiła:

- Pańska żona, doktorze Creed. Linia pierwsza. Louis zerknął na zegarek i przekonał się, że dochodzi piąta trzydzieści. Zamierzał wyjść z pracy półtorej godziny wcześniej.

- Dobrze, Nancy, dzięki.

Podniósł słuchawkę i wybrał pierwszą linię.

- Cześć, kochanie. Właśnie wy...

- Louis, wszystko w porządku?

- Tak. Nic mi nie jest.

- Słyszałam o tym w dzienniku, Lou. Tak mi przykro. - Na moment umilkła. - To było w radiu. Puścili kawałek konferencji. Odpowiadałeś na pytania. Wypadłeś całkiem dobrze.

- Naprawdę? To świetnie.

- Na pewno nic ci nie jest?

- Tak, Rachel, absolutnie nic.

- Wracaj do domu - poprosiła.

- Tak - odparł. Dom. Brzmiało naprawdę pociągająco.


15.

Powitała go w drzwiach i Louisowi opadła szczęka. Ra­chel miała na sobie siatkowy biustonosz, który tak lubił, półprzeźroczyste majteczki, i nic poza tym.

- Wyglądasz przepysznie - rzekł. - Gdzie dzieci?

- Zabrała je Missy Dandridge. Jesteśmy sami, aż do wpół do dziewiątej... co daje nam dwie i pół godziny. Nie traćmy czasu.

Przywarła do niego. Owiał go słaby, cudowny zapach - czyżby olejek różany? Objął ją, otaczając rękami jej talię. Po chwili przesunął dłońmi po krągłych pośladkach, pod­czas gdy język Rachel tańczył leciutko na jego wargach, by wreszcie wniknąć do środka, śmigając tam i z powro­tem.

Gdy w końcu przestali się całować, spytał nieco ochryple:

- Czy ty jesteś na obiad?

- Na deser - odparła i zaczęła powoli, zmysłowo, po­ruszać biodrami, ocierając się o brzuch i uda męża. - Obie­cuję jednak, że nie dostaniesz niczego, czego byś nie lubił.

Sięgnął po nią, lecz ona wymknęła mu się z ramion i chwyciła go za rękę.

- Najpierw na górę - poleciła.

Przygotowała mu bardzo gorącą kąpiel, po czym roze­brała go powoli i zagnała do wody. Wsunęła na rękę nieco szorstką rękawicę z gąbki, zazwyczaj wiszącą na rurze prysznica, całkowicie zapomnianą. Łagodnie namydliła jego cia­ło i spłukała je. Czuł, jak wraz wodą spływa z niego cały dzień - ten okropny pierwszy dzień. Rachel także się zmo­czyła. Majtki przywarły do niej niczym druga skóra.

Louis próbował wyjść z wanny, ona jednak delikatnie wepchnęła go z powrotem.

- Co się...

Rękawica z gąbki chwyciła go łagodnie - łagodnie, lecz z niemal nieznośnym tarciem, poruszając się wolno w górę i w dół.

- Rachel... - Czuł, że oblewa go pot. I nie sprawiła tego wyłącznie gorąca kąpiel.

- Ciii.

Zdawało się, że to trwa niemal wieki - niemal dochodził, lecz wówczas dłoń w gąbkowej rękawiczce zwalniała, pra­wie zatrzymywała się. A potem naciskała, rozluźniała się i znów naciskała, aż wreszcie eksplodował tak mocno, że za­dzwoniło mu w uszach.

- Mój Boże - rzekł drżącym głosem, kiedy mógł już przemówić. - Gdzieś ty się tego nauczyła?

- W harcerstwie - odparła wyniośle.

Przyrządziła strogonowa, który dusił się na małym ogniu podczas całego epizodu z wanną, i Louis, który o czwartej mógłby przysiąc, że nie tknie jedzenia aż do Halloween, po­chłonął dwie porcje.

Potem znów zaprowadziła go na górę.

- Teraz - powiedziała - przekonajmy się, co możesz zro­bić dla mnie.

Biorąc pod uwagę okoliczności, Louis uznał, że stanął na wysokości zadania.

Później Rachel ubrała się w starą niebieską piżamę. Lou­is naciągnął flanelową koszulę i niemal bezkształtne sztruk­sy - Rachel nazywała ten strój jego łachami - i pojechał po dzieci.

Missy Dandridge chciała dowiedzieć się wszystkiego o wypadku, toteż naszkicował całą sytuację, podając mniej informacji, niż prawdopodobnie wyczyta w bangorskich „Daily News” następnego dnia. Nie miał ochoty o tym mó­wić - czuł się jak najokropniejszy z plotkarzy - lecz Missy nie chciała pieniędzy za opiekę, a był jej wdzięczny za wie­czór, który mógł spędzić z Rachel.

Nim Louis pokonał półtora kilometra dzielące go od do­mu, Gage zdążył zasnąć kamiennym snem, a Ellie ziewała i mrugała rozpaczliwie. Włożył małemu świeżą pieluchę, wci­snął go w śpiochy i wsunął do kołyski. Potem przeczytał Ellie książeczkę. Jak zwykle domagała się „Świata dzikich zwierząt”; w końcu sama była najdzikszym stworzeniem. Louis przekonał ją, by zadowoliła się „Kotem w cylindrze”. Zasnęła pięć minut po tym, jak zaniósł ją na górę, a Rachel ułożyła w łóżku.

Gdy znów zszedł na dół, Rachel siedziała w salonie ze szklanką mleka. Na smukłym udzie leżał rozłożony krymi­nał Dorothy Sayers.

- Louis, naprawdę nic ci nie jest?

- Zupełnie nic, kochanie - odparł. - I dzięki, za wszystko.

- Staramy się zadowolić klienta - odparła z lekkim prze­kornym uśmieszkiem. - Idziesz do Juda na piwo?

Potrząsnął głową.

- Nie dziś wieczór. Jestem wypompowany.

- Mam nadzieję, że się do tego przyczyniłam.

- Chyba tak.

- Zatem nalej sobie szklankę mleka, doktorku, i chodź­my do łóżka.

Oczekiwał, że nie będzie mógł zasnąć, jak to się działo w czasach, gdy był jeszcze praktykantem i raz po raz odtwa­rzał w pamięci wydarzenia szczególnie okropnych dni. W istocie jednak gładko osunął się w sen, jakby trafił na nachyloną, pozbawioną tarcia zjeżdżalnię. Czytał gdzieś, że przeciętny człowiek potrzebuje zaledwie siedmiu minut, by całkowicie się wyłączyć i oderwać od minionego dnia. Siedem minut, podczas których świadomość i podświado­mość zamieniają się miejscami, niczym ściana w nawiedzo­nym domu w wesołym miasteczku. Jest w tym coś niesamo­witego.

Prawie już spał, gdy usłyszał jak Rachel mówi, jakby z wielkiej odległości:

- ...pojutrze.

- Mmm?

- Jolander, weterynarz. Pojutrze zabiera Churcha.

- Ach, tak.

Church, napawaj się swymi cojones, póki wciąż je masz, mój stary - pomyślał, a potem runął w otchłań nieświado­mości. Spał twardo bez żadnych snów.


16.

Coś obudziło go znacznie później; huk, dość głośny, by sprawić, że gwałtownie usiadł na łóżku, zastanawiając się, czy Ellie wypadła na podłogę, czy może rozleciała się koły­ska Gage'a. A potem księżyc wypłynął zza chmury, zalewa­jąc pokój zimnym, białym blaskiem, i Louis ujrzał Victora Pascowa stojącego w drzwiach. Ów huk to był właśnie Pas­cow, gwałtownie otwierający drzwi.

Stał tam, z groteskową dziurą w lewej skroni. Twarz po­krywały rdzawe smugi zaschniętej krwi, przywodzące na myśl indiańskie barwy wojenne. Biały złamany obojczyk przebijał skórę. Pascow uśmiechał się szeroko.

- Chodź, doktorze - rzekł. - Musimy odwiedzić pewne miejsce.

Louis rozejrzał się. Jego żona była jedynie niewyraźnym wzgórkiem pod żółtą kołdrą. Spała głęboko. Obejrzała się na Pascowa, martwego, a jednak nie martwego. Lecz Louis nie czuł strachu. Niemal natychmiast pojął dlaczego.

To sen, pomyślał, i dopiero ulga, jaką poczuł, uświadomi­ła mu, że jednak się bał. Umarli nie powracają. To fizjolo­giczna niemożliwość. Ten młody człowiek leży teraz w chłod­ni w Bangor już po sekcji, oznaczony tatuażem patologa - zaszytym rozcięciem w kształcie litery Y. Patolog prawdo­podobnie pobrał próbkę tkanki, po czym wrzucił mózg do klatki piersiowej i wypchał czaszkę brązowym papierem, by zapobiec wyciekom - to prostsze niż próby ponownego do­pasowania mózgu do czaszki jak kawałka układanki.

Wuj Carl, ojciec nieszczęsnej Ruthie, opowiadał mu, że tak właśnie postępują patolodzy. Przekazał mu też mnó­stwo innych informacji, które, jak przypuszczał Louis, dla Rachel z jej śmierciofobią stanowiłyby prawdziwy koszmar. Ale Pascowa w rzeczywistości tam nie było. Pascow leżał w szufladzie w chłodni z kartką przypiętą do palucha. I z całą pewnością nie ma tam na sobie czerwonych szortów do biegania.

Niemniej jednak przymus wstania był bardzo silny. Oczy Pascowa obserwowały go.

Louis odrzucił kołdrę i spuścił stopy na podłogę. Zim­ne, twarde węzełki makramowego dywanika - prezentu ślubnego od babki Rachel - wbiły mu się w podeszwy. Sen był zdumiewająco rzeczywisty, tak rzeczywisty, że Louis nie zamierzał iść za Pascowem, póki tamten nie odwrócił się i nie zaczął schodzić po schodach. Przymus nakazujący pójść w jego ślady był silny, lecz Louis nie życzył sobie, by nawet we śnie dotknął go chodzący trup.

Mimo wszystko jednak poszedł za nim. Szorty Pascowa połyskiwały w mroku. Przecięli salon, jadalnię, kuchnię. Lou­is spodziewał się, że Pascow przekręci zamek i uniesie ha­czyk zamykający drzwi, łączące kuchnię z szopą, zamienio­ną w garaż dla furgonetki i hondy, lecz tamten nie zrobił nic takiego. Zamiast otwierać drzwi, po prostu przez nie prze­niknął, a Louis, obserwując go, pomyślał z lekkim zdumie­niem: A zatem tak się to robi. Każdy by potrafił.

Sam spróbował - i z rozbawieniem stwierdził, iż napoty­ka tylko nieustępliwe drewno. Najwyraźniej nawet we śnie był twardogłowym realistą. Przekręcił gałkę zamka yale, uniósł haczyk i wyszedł do szopy-garażu. Pascowa tam nie było. Przez moment Louis zastanawiał się, czy tamten przy­padkiem nie zniknął. Postacie we snach często robią coś ta­kiego. Podobnie miejsca - najpierw człowiek stoi nagi obok basenu z potężną erekcją, omawiając kwestię zamiany żon z, powiedzmy, Rogerem i Missy Dandridge, a potem mruga okiem i już wspina się na zbocze hawajskiego wulkanu. Mo­że Pascow zgubił się, bo właśnie zaczynał się akt drugi.

Kiedy jednak Louis wynurzył się z garażu, ujrzał go po­nownie, stał w słabym blasku księżyca na tyłach trawnikach - i początku ścieżki.

Wtedy nadszedł strach, wkraczając łagodnie, przenikając wszelkie cielesne pustki i zapełniając je duszącym dymem. Louis nie chciał tam iść. Przystanął.

Pascow obejrzał się przez ramię. W blasku księżyca jego oczy miały barwę srebra. Louis poczuł, jak żołądek bezna­dziejnie ściska mu się ze strachu. Ta stercząca kość, zaschnię­te, krwawe skrzepy. Nie mógł jednak oprzeć się sile owych oczu. Najwyraźniej śnił o tym, że jest zahipnotyzowany, zdo­minowany... niezdolny cokolwiek zmienić, tak jak nie zdołał zmienić tego, że Pascow musiał umrzeć. Można chodzić do szkoły przez dwadzieścia lat i wciąż nie móc niczego zrobić, gdy przynoszą nam człowiek wbitego w drzewo z taką siłą, że część czaszki wpadła do środka. Równie dobrze mogli we­zwać hydraulika, szamana albo roznosiciela pizzy.

W czasie gdy myśli te przebiegały mu przez głowę, ciało, niczym przyciągane przemożną siłą, wędrowało naprzód ku ścieżce. Podążał za szortami do joggingu, w świetle księżyca równie rdzawymi, jak zaschnięta krew na twarzy Pascowa.

Nie podobał mu się ten sen. Na Boga, wcale mu się nie podobał. Był zbyt rzeczywisty. Zimne węzełki dywanu, to, że nie mógł przeniknąć przez drzwi szopy, podczas gdy w każ­dym porządnym śnie człowiek może dowolnie przechodzić przez drzwi i ściany... A teraz lodowate dotknięcie rosy na bosych stopach, muśnięcia słabego wiatru na ciele, nagim, jeśli nie liczyć skąpych spodenek. Gdy znalazł się pod drze­wami, do podeszew przywarły mu jodłowe szpilki... kolejny drobny szczegół, nieco zbyt realistyczny, jak na gust Louisa.

- Nieważne. Nieważne. Jestem w domu, we własnym łóżku. To tylko sen, nieistotnie jak wyraźny. I, podobnie jak wszystkie inne sny, rano będzie wydawał mi się idiotyczny. Mój umysł na jawie dostrzeże w nim niekonsekwencje.

Mała gałązka uschniętego drzewa boleśnie ukłuła go w ramię. Skrzywił się. Przed nim w górze Pascow był jedynie ruchomym cieniem, i przerażenie Louisa skrystalizowało się w umyśle, tworząc lśniącą, wyraźną rzeźbę. Idę do lasu w ślad za żywym trupem. Idę za żywym trupem na Cmętarz Zwieżąt. I to nie jest sen. Boże, dopomóż, to nie jest sen. To dzieje się naprawdę.

Zeszli po zboczu porośniętego drzewami wzgórza. Ścież­ka skręcała, tworząc leniwe esy-floresy pomiędzy pniami, a potem zanurzyła się wprost w gęste poszycie. Tym razem nie miał kaloszy. Pod jego stopami ziemia rozpłynęła się ni­czym zimna galareta, chwytając i zatrzymując nogi, i wy­puszczając je niechętnie. Każdemu krokowi towarzyszyły paskudne mlaśnięcia. Czuł, jak błoto przelewa mu się mię­dzy palcami, próbując je rozdzielić. Usiłował trzymać się teorii snu.

Nie pasowała.

Dotarli na polanę. Księżyc ponownie wynurzył się zza rafy chmur, zalewając cmentarzysko upiornym blaskiem. Nachylone nagrobki - kawałki desek i puszki przycięte cąż­kami ojców, a potem rozprostowane młotkiem na nierówne kwadraty, obtłuczone kawałki łupka i piaskowca - wznosi­ły się wokół, wyraźne, trójwymiarowe, rzucając idealnie czarne, kształtne cienie.

Pascow przystanął obok grobu z napisem: KOT SMU­CKY. BYŁ POSŁÓSZNY i odwrócił się w stronę Louisa. Groza, koszmar; Louis miał wrażenie, że uczucia te narastają w nim tak szybko, iż w końcu jego ciało wybuchnie pod ich łagodnym, lecz nieznośnym naciskiem. Pascow uśmiechnął się szeroko. Zakrwawione wargi odsłaniały wy­szczerzone zęby, a w upiornym blasku księżyca zdrowa opa­lenizna nabrała odcienia bieli trupa, który wkrótce zostanie zaszyty w obszerny całun.

Uniósł rękę i wskazał. Louis podążył wzrokiem za tym ge­stem i jęknął. Jego oczy rozszerzyły się. Przycisnął do ust zwi­niętą w pięść dłoń. Na policzkach poczuł coś zimnego i uświa­domił sobie, że w najwyższym przerażeniu zaczął płakać.

Wiatrołom, z którego Jud Crandall odwołał z niepoko­jem Ellie, zamienił się w stos kości. Kości te poruszały się, wiły i zderzały ze szczękiem, żuchwy i kości udowe, trzo­nowce, kły i łokcie. Widział szyderczo uśmiechnięte czaszki ludzi i zwierząt. Kości palców grzechotały, szczątki stopy rozprostowywały zbielałe stawy.

Wszystko to poruszało się, skradało...

Teraz Pascow ruszył ku niemu. Jego zakrwawiona twarz w blasku księżyca miała ponury wyraz, i Louisa poczęły opusz­czać resztki trzeźwego rozsądku, pozostawiając jedną natręt­ną, powtarzającą się myśl: Musisz krzyczeć tak głośno, by się obudzić. Nieważne, czy przerazisz Rachel, Ellie, Gage'a; obu­dzisz cały dom, całe sąsiedztwo. Musisz obudzić się krzykiem. Krzyczeć. Obudzić się krzykiem. Obudzić, obudzić, obudzić.

Z jego ust wydostał się jednak tylko cichutki szmer po­wietrza, dźwięk, jaki wydaje małe dziecko siedzące gdzieś na kamieniu i próbujące nauczyć się gwizdać.

Pascow podszedł bliżej i przemówił:

- Tych drzwi nie wolno otworzyć. - Patrzył w dół na Lou­isa, ponieważ tamten osunął się na kolana. Nie uśmiechał się już. Jego twarz przybrała nowy wyraz, który Louis z począt­ku wziął za współczucie, w istocie jednak była to jedynie zło­wroga cierpliwość. Cały czas wskazywał stos ruszających się kości. - Nie przekraczaj go, doktorze, nieważne, jak bardzo byś pragnął. Tej bariery nie wolno przekraczać. Zapamiętaj; jest tu więcej mocy, niż sądzisz. To stara moc, stale niespo­kojna. Pamiętaj.

Louis znów próbował krzyknąć. Nie mógł.

- Przychodzę jako przyjaciel - powiedział Pascow; lecz czy naprawdę użył tego słowa? Louis wątpił w to. Zupełnie jakby Pascow mówił do niego w obcym języku, który rozu­miał dzięki magii snu... i „przyjaciel” stanowił najbliższy odpowiednik użytego przez Pascowa słowa, który zdołał wynaleźć umysł Louisa.

- Twój upadek, doktorze, i ruina wszystkiego, co ko­chasz, są tuż-tuż. - Przysunął się tak blisko, że Louis czuł otaczającą go woń śmierci.

Pascow wyciągnął rękę w jego kierunku.

Cichy, doprowadzający do szału grzechot kości.

Louis odchylił się i zaczął tracić równowagę, próbując uniknąć dotyku. Dłonią natrafił na nagrobek i go wywrócił. Twarz Pascowa nachylała się ku niemu. Przesłaniała niebo.

- Doktorze. Pamiętaj.

Louis próbował krzyczeć i świat zawirował wokół niego - nadal jednak słyszał grzechot poruszających się kości w oświetlonej blaskiem księżyca krypcie nocy.


Date: 2015-12-17; view: 619


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 6 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 8 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.017 sec.)