Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 6 page

- Odrobinę.

- Niepotrzebnie - orzekła. - Dostajesz sześćdziesiąt sie­dem tysięcy rocznie za naklejanie bandaży, zapisywanie le­ków na grypę i kaca, dawanie dziewczętom pigułki...

- Nie zapomnij o płynie przeciw wszom. - Louis znów się uśmiechał. Jedną z rzeczy, które najbardziej zaskoczyły go pod­czas pierwszego obchodu ambulatorium, były potężne zapasy wspomnianego specyfiku. Wydały mu się ogromne, bardziej pasujące do bazy wojskowej niż do średniej wielkości uczelni.

Panna Charlton, przełożona pielęgniarek, uśmiechnęła się cynicznie.

- Tutejsze mieszkania poza kampusem są dość brudne. Sam pan zobaczy.

Nie miał co do tego wątpliwości.

- Miłego dnia - powiedziała i znów go pocałowała, tym razem dłużej. Kiedy jednak odsunęła się, przybrała komicz­nie surową minę. - I na miłość boską, pamiętaj, że jesteś sze­fem, nie praktykantem czy nowicjuszem.

- Tak jest, pani doktor - odparł pokornie Louis i oboje wybuchnęli śmiechem. Przez moment miał ochotę zapytać: „Czy to Zelda, kotku? Czy to ona tak w tobie tkwi? Jest twoim wrażliwym punktem? Zelda, i to jak umarła?”. Ale nie zamierzał zadać jej tego pytania. Nie teraz. Jako lekarz wiedział wiele rzeczy. A choć fakt, iż śmierć jest równie na­turalna jak narodziny, był być może najważniejszą z nich, świadomość, że nie należy drażnić rany, która właśnie za­czyna się goić, stanowiła zupełną podstawę.

Toteż zamiast pytać, jedynie pocałował ją i wyszedł.

To był dobry początek. Dobry dzień. Maine przybrało let­nie szaty. Niebo było błękitne i bezchmurne. Temperatura osiągnęła idealne dwadzieścia dwa stopnie. Zwalniając na koń­cu podjazdu i sprawdzając, co dzieje się na drodze, Louis po­myślał, że jak dotąd nie widział ani śladu jesiennych liści, któ­re ponoć miały wyglądać wspaniale. Co tam. Mógł zaczekać.

Skierował hondę civic, którą wybrali na drugi samo­chód, w stronę uniwersytetu i dodał gazu. Rachel zadzwoni do weterynarza. Załatwi on sprawę z Churchem i to zakoń­czy całą tę bzdurę z Cmętarzami Zwieżąt (zabawne, jak błę­dy ortograficzne pozostają w głowie i zaczynają wydawać się prawidłowe) oraz lękiem przed śmiercią. Po cóż myśleć o śmierci tego pięknego wrześniowego poranka?



Louis włączył radio i zaczął kręcić gałką, póki nie znalazł Huey Lewis and the News i ich „Working for a Living”. Zwiększył głośność i zaczął śpiewać wraz z nimi, niezbyt do­brze, lecz z radością i zapałem.


12.

Pierwszą rzeczą, jaką zauważył, skręcając na teren uni­wersytetu, był gwałtowny, imponujący wzrost ruchu. Na drodze roiło się od samochodów, rowerzystów i biegaczy w sportowych spodenkach. Musiał ostro zahamować, by uniknąć dwóch z nich, biegnących od strony Dunn Hall ku boiskom za zabudowaniami. Nacisnął hamulec tak mocno, że jego pas się zablokował; wcisnął klakson. Zawsze drażnili go biegacze (rowerzyści mieli ten sam irytujący zwyczaj), któ­rzy automatycznie zakładali, że ich odpowiedzialność kończy się w chwili, gdy wyruszają w drogę. Ostatecznie przecież ćwi­czyli. Jeden z nich pokazał Louisowi obelżywy gest, nawet się nie odwracając. Louis westchnął i pojechał dalej.

Drugą rzeczą, jaką zauważył, było zniknięcie karetki z jej miejsca na niewielkim parkingu ośrodka. Niemile go to zaskoczyło. Ambulatorium dysponowało sprzętem pozwala­jącym udzielić pierwszej pomocy ofiarom niemal każdej cho­roby czy wypadku: trzy świetnie wyposażone sale diagno­styczno-lecznicze, wychodzące na wielki przedsionek, a za nimi dwie sale szpitalne, każda wyposażona w piętnaście łó­żek. Nie było tu jednak bloku operacyjnego ani niczego, co mogłoby go zastąpić. W razie poważniejszych wypadków mieli karetkę, która przewiozłaby rannego lub ciężko chore­go do EMMC, Centrum Medycznego Wschodniego Maine. Steve Masterton, asystent, który pierwszy oprowadził Lou­isa po ośrodku, z dumą zaprezentował mu księgę przyjęć z ostatnich dwóch lat akademickich. W tym czasie karetki użyto tylko trzydzieści osiem razy. Nieźle, biorąc pod uwa­gę dziesięć tysięcy studentów i fakt, że w sumie na uniwersy­tecie pracowało bądź uczyło się niemal siedemnaście tysięcy osób.

A teraz, pierwszego prawdziwego dnia pracy, karetki nie było.

Zatrzymał się w miejscu oznaczonym świeżo wymalowa­nym napisem: „Zarezerwowane dla doktora Creeda” i po­śpieszył do środka.

Charlton, siwiejącą drobną kobietę koło pięćdziesiątki zastał w pierwszym pokoju diagnostycznym. Mierzyła tem­peraturę dziewczynie ubranej w dżinsy i krótki top. Louis zauważył, iż pacjentka niedawno solidnie poparzyła się na słońcu. Wszędzie złaziła jej skóra.

- Dzień dobry, Joan - powiedział. - Gdzie karetka?

- Prawdziwa tragedia, nie ma co. - Charlton wyciągnę­ła termometr z ust studentki i sprawdziła odczyt. - Steve Masterton przyjechał dziś rano o siódmej i zobaczył wielką kałużę pod silnikiem i przednimi kołami. Pękła chłodnica. Musieli odholować wóz.

- No pięknie - westchnął Louis. Mimo to czuł ulgę. Przynajmniej karetka nie pojechała do wezwania, czego obawiał się najbardziej. - Kiedy ją odzyskamy?

Joan Charlton roześmiała się.

- Znając tempo działania uniwersyteckiego działu me­chanicznego, oddadzą nam ją w okolicy 15 grudnia, zawinię­tą w świąteczną wstążkę. - Zerknęła na studentkę. - Masz pół stopnia gorączki - oznajmiła. - Zażyj dwie aspiryny i trzymaj się z daleka od barów i ciemnych alejek.

Dziewczyna zeskoczyła na podłogę, posłała Louisowi pełne uznania spojrzenie, po czym zniknęła.

- Pierwsza klientka w tym semestrze - mruknęła kwa­śno Charlton. Szybkimi ruchami strząsnęła termometr.

- Nie wydajesz się zachwycona.

- Znam ten typ - rzekła. - Jest jeden gorszy: sportowcy, którzy grają, mimo pękniętych kości, zapalenia ścięgien i in­nych atrakcji, bo nie chcą trafić na ławkę rezerwowych; wiel­cy macho, nie mogą zawieść drużyny, choćby miało to zagrozić ich przyszłej karierze zawodowej. No i panna Pół­-Stopnia-Gorączki. - Skinieniem głowy wskazała okno, Louis dostrzegł obłażącą ze skóry dziewczynę, która masze­rowała w stronę kompleksu akademików Gannetta-Cum­berlanda-Androscogina. W przychodni dziewczyna sprawia­ła wrażenie kogoś, kto czuje się okropnie, ale próbuje jakoś się trzymać. Teraz maszerowała energicznie naprzód. Jej biodra kołysały się zachęcająco. Widziała wszystko i była widziana.

- Typowa studentka hipochondryczka. - Charlton wło­żyła termometr do sterylizatora. - W tym roku pojawi się jeszcze ze dwadzieścia razy. Przed każdą sesją jej wizyty sta­ną się częstsze. Jakiś tydzień przed egzaminami zjawi się przekonana, że ma zapalenie płuc, w ostateczności oskrzeli. Wykręci się od czterech, pięciu kolokwiów - takich, gdzie asystenci to, jak mawiają studenci, mięczacy - i prześliźnie przez późniejsze zaliczenia. Tacy robią się zawsze ciężko chorzy, gdy wiedzą, że na egzaminie czeka ich obiektywny tekst, nie zwykły esej.

- Ależ jesteśmy dziś cyniczni - zauważył Louis. W isto­cie czuł się nieco zagubiony.

Mrugnęła do niego, sprawiając, że się uśmiechnął.

- Nie biorę sobie tego do serca, doktorze. Pan też nie powinien.

- Gdzie jest teraz Steven?

- W pańskim gabinecie. Odpowiada na listy i próbuje odwalić najnowszą tonę informacji z „Blue Cross” i „Blue Shield”.

Louis wszedł do środka. Mimo cynizmu Charlton, czuł, że pewnie siedzi w siodle.

Louis uważał - kiedy w ogóle mógł znieść myśl o tym wszystkim - że koszmar tak naprawdę zaczął się, gdy około dziesiątej przyniesiono do ambulatorium umierającego chłopca, Victora Pascowa.

Do tego czasu wszystko szło zupełnie gładko. O dziewią­tej, pół godziny po jego przyjeździe, zjawiły się dwie prakty­kantki, pracujące od dziewiątej do trzeciej. Louis poczęsto­wał każdą z nich pączkiem i kubkiem kawy. Przez jakieś piętnaście minut rozmawiał z nimi, określając ich obowiąz­ki i, może to nawet ważniejsze, co wykracza poza ich obo­wiązki. Potem przejęła je Charlton. Gdy prowadziła nowo przybyłe na zewnątrz, Louis usłyszał, jak pyta:

- Czy żadna z was nie ma uczulenia na gówna albo wy­miociny? Wiele ich tu zobaczycie.

- O Boże - mruknął Louis i zasłonił oczy. Uśmiechał się jednak. Twarda sztuka z tej Charlton. Będzie z niej pożytek.

Louis zaczął wypełniać długie formularze ubezpieczenio­we, sprowadzające się do przedstawienia spisu używanych leków i sprzętu medycznego (Co roku! - jęknął Steve Mas­terton. - Każdego, cholernego roku wciąż to samo. Może napiszesz im: KOMPLETNE WYPOSAŻENIE SALI DO PRZESZCZEPÓW SERCA, PRZYBLIŻONY KOSZT 8 MILIONÓW DOLARÓW? To by ich ruszyło!). Całkowi­cie zagłębił się w pracy, od czasu do czasu myśląc jedynie, iż przydałby mu się kubek kawy, gdy nagle Masterton krzyk­nął od strony przedsionka i poczekalni:

- Louis! Hej, Louis, chodź tutaj! Mamy kłopot!

Bliski panik ton głosu Mastertona sprawił, że Louis za­reagował błyskawicznie. Zerwał się z krzesła, zupełnie jakby podświadomie spodziewał się czegoś takiego. Wrzask, cien­ki i ostry, niczym odłamek stłuczonego szkła, rozległ się z te­go samego miejsca, co wcześniej krzyk Mastertona. Tuż po nim nastąpiło donośne plaśnięcie.

- Przestań! - rzuciła Charlton. - Przestań albo się wy­noś! I to już!

Louis wpadł do poczekalni. Z początku dostrzegł jedy­nie krew - mnóstwo krwi. Jedna z praktykantek płakała. Druga, blada jak ściana, przycisnęła do ust pięści, rozciąga­jąc wargi w szerokim, pełnym wstrętu uśmiechu. Masterton klęczał na podłodze, podtrzymując głowę leżącego obok chłopca.

Steve uniósł wzrok i spojrzał na Louisa. Jego oczy były ponure i przerażone. Próbował coś powiedzieć. Bez powo­dzenia.

Przy wielkich szklanych drzwiach ambulatorium stu­denckiego zbierali się ludzie i zaglądali do środka. Dłońmi osłaniali oczy, by uniknąć odbitego światła. Umysł Louisa natychmiast przywołał stosowną wizję. Kiedyś, gdy miał za­ledwie sześć lat, siadywał co rano z matką w salonie i oglą­dał w telewizji stary program „Today” z Dave'em Garro­wayem. Na zewnątrz zbierali się ludzie, zapatrzeni w Dave'a i Franka Blaira oraz starego, poczciwego J. Freda Mugssa. Rozejrzał się wokół i zobaczył innych łudzi, stoją­cych przy oknach. Z drzwiami nic nie mógł zrobić, ale...

- Zasuń zasłony - warknął do praktykantki, która krzyknęła.

Gdy ta nie zareagowała natychmiast, Charlton wymie­rzyła jej siarczystego klapsa w tyłek.

- Rusz się, dziewczyno!

Praktykantka pozbierała się błyskawicznie. W chwilę później zielone story przysłoniły okna. Charlton i Steve Ma­sterton odruchowo stanęli pomiędzy chłopcem na podłodze i drzwiami, starając się jak najskuteczniej zasłonić widok.

- Twarde nosze, doktorze? - spytała Charlton.

- Przynieś je na wszelki wypadek - polecił Louis, kuca­jąc obok Mastertona. - Nawet nie miałem szansy mu się przyjrzeć.

- Chodź! - rzuciła Charlton do dziewczyny, która zasło­niła okna. Tamta ponownie rozciągała usta pięściami, tak iż układały się w pozbawiony odrobiny humoru, przeraźliwy uśmiech. Spojrzała na Charlton i jęknęła.

- Oooch, aaa.

- Tak. Och, aaa, bez wątpienia. Chodź. - Charlton szarpnęła mocno dziewczynę i zmusiła ją do wstania. Czer­wono-biała pasiasta spódnica kołysała się wokół kolan.

Louis schylił się nad swym pierwszym pacjentem na Uni­wersytecie Stanu Maine w Orono.

Był to młody mężczyzna około dwudziestki i Louis potrze­bował niecałych trzech sekund, by postawić jedyną, istotną diagnozę - młody człowiek musiał umrzeć. Miał zmiażdżoną połowę czaszki. Złamaną szyję. Jeden obojczyk sterczał z na­puchniętego, pokręconego prawego ramienia. Z żółtej i za­krwawionej głowy ściekała leniwie ropa. Louis widział mózg młodzieńca, białoszary i pulsujący w miejscu, gdzie pękła czaszka. Przypominało to zaglądanie do środka przez stłuczo­ne okno. Otwór był szeroki na jakieś pięć centymetrów. Gdy­by w głowie nosił żywe dziecko, może zdołałby je urodzić, jak Zeus, wprost z czoła. Niewiarygodne, że przy takich obraże­niach wciąż żył. Nagle Louis usłyszał w myślach słowa Juda Crandalla: „Czasami czujesz, jak gryzie cię w tyłek” i matki: „Śmierć to śmierć”. Nagle szaleńczo zachciało mu się śmiać. Śmierć to śmierć. Jasne, to oczywiste, mój stary.

- Wezwij karetkę - warknął do Mastertona. - Musi­my...

- Louis, karetka jest...

- Chryste! - Louis klepnął się w czoło i spojrzał na Charlton. - Joan, co się robi w takich wypadkach? Wzywa ochronę kampusu? Czy EMMC?

Joan sprawiała wrażenie zmartwionej i poruszonej. Jak na nią było to niezwykle rzadkie. Kiedy jednak odpowie­działa, jej głos zabrzmiał spokojnie.

- Doktorze, nie wiem. Za moich czasów w Centrum Me­dycznym nigdy nie zdarzyło się nic podobnego.

Louis rozpaczliwie myślał o wszystkim.

- Wezwij policję kampusu. Nie możemy czekać, by EMMC przysłało nam własną karetkę. Jeśli będzie trzeba, zawiozą go do Bangor w jednym z wozów strażackich. Przy­najmniej ma syrenę i koguta. Szybko, Joan.

Posłusznie odeszła. Najpierw jednak posłała mu pełne współczucia spojrzenie, a on natychmiast je zrozumiał. Ten młody człowiek, mocno opalony i dobrze umięśniony - mo­że po letniej pracy gdzieś na drodze, malowaniu domów, udzielaniu lekcji tenisa - ubrany jedynie w czerwone spoden­ki gimnastyczne z białymi paskami, miał umrzeć, niezależnie od tego, co zrobią. Byłby równie martwy, nawet gdyby ich własna karetka stała przed budynkiem z rozgrzanym silni­kiem, czekając na przyniesienie pacjenta.

Niewiarygodne, lecz umierający się poruszył. Jego po­wieki zatrzepotały i podniosły się. Błękitne oczy, tęczówki otoczone pierścieniem krwi, patrzyły tępo przed siebie, jed­nak niczego nie widział. Chłopak próbował poruszyć głową i Louis musiał nacisnąć mocno, by go powstrzymać w oba­wie, iż student ma skręcony kark. Potworne obrażenia czaszki nie znaczyły bynajmniej, iż nie odczuwał bólu. Dziura w jego głowie. O, Chryste. Dziura w głowie.

- Co mu się stało? - spytał Steve'a świadom, iż zważyw­szy na okoliczności, jest to wyjątkowo głupie i bezsensowne pytanie, pytanie gapia, lecz dziura w głowie tamtego po­twierdziła jego własny status. Był jedynie gapiem. - Czy przywiozła go policja?

- Grupa studentów przyniosła go na kocu. Nie mam po­jęcia, jak to się stało.

Tym także trzeba się zająć. To w końcu jego obowiązek.

- Wyjdź i odszukaj ich - polecił Louis. - Następnie pod­prowadź do drugich drzwi. Chcę, żeby byli pod ręką, ale że­by nie widzieli więcej niż reszta.

Masterton z wyraźną ulgą, że może oderwać się od tego, co dzieje się w ambulatorium, podbiegł do drzwi i otworzył je, wpuszczając do środka falę podnieconych, zaciekawio­nych, oszołomionych głosów. Louis słyszał też zawodzenie syreny policyjnej. Ochrona kampusu już tu była. Ogarnęła go przejmująca ulga.

Umierający mężczyzna wydawał z siebie gardłowe, bul­goczące dźwięki. Próbował coś powiedzieć. Louis słyszał sy­laby - a przynajmniej głoski - lecz rozszyfrowanie niewy­raźnych słów było kłopotliwe.

Nachylił się ku niemu i rzekł:

- Wszystko będzie dobrze. - Mówiąc to, pomyślał o Rachel i Ellie. Jego żołądek szarpnął się gwałtownie. Przyci­snął do ust dłoń i zdusił beknięcie.

- Kaaa - mówił młody mężczyzna. - Gaaa...

Louis rozejrzał się i przekonał, że na moment został sam z umierającym. Jak przez mgłę słyszał krzyki Joan Charlton, wrzeszczącej do praktykantek, że nosze trzymają w szafie magazynowej obok pokoju numer 2. Louis wątpił, by dziew­czyny potrafiły odróżnić pokój numer 2 od żabich jąder. Ostatecznie dla nich także był to pierwszy dzień pracy. Wspaniałe wprowadzenie do cudownego świata medycyny. Na zielonej wykładzinie rozlała się błotnista różowa plama, coraz szerszym kręgiem otaczająca strzaskaną głowę mło­dzieńca. Na szczęście przestało cieknąć z rozbitej czaszki.

- Na Cmętarzu Zwieżąt - wydusił z siebie młodzieniec i uśmiechnął się szeroko. Uśmiech ten niezwykle przypomi­nał pozbawiony wesołości i histeryczny grymas praktykant­ki, która niedawno zasunęła zasłony.

Louis wpatrywał się w niego, z początku nie wierząc wła­snym uszom. Wydało mu się, że musi cierpieć na omamy słuchowe. Wydał z siebie jakieś dźwięki, a moja podświado­mość ułożyła je w spójną całość, pasującą do mych własnych przeżyć, pomyślał. Ale prawda była inna i po chwili musiał przyznać to sam przed sobą. Ogarnęła go gwałtownie nara­stająca, szaleńcza groza. Czuł ciarki; miał wrażenie, jakby naprawdę poruszały się po jego rękach i brzuchu, jedna fa­la za drugą... Lecz nawet wtedy po prostu nie chciał uwie­rzyć. Owszem, sylaby zadźwięczały mu w uszach, ale też ukształtowały się na zakrwawionych ustach mężczyzny leżą­cego na dywanie. Oznaczało to jedynie, iż halucynacja była nie tylko słuchowa, ale i wzrokowa.

- Co powiedziałeś? - szepnął.

I tym razem słowa zabrzmiały wyraźnie, niczym u treso­wanej papugi albo kruka.

- To nie jest prawdziwy cmentarz... - Oczy patrzyły w pustkę, nie widząc, martwe i przekrwione. Usta wykrzywi­ły się w uśmiechu zdechłej ryby.

Groza przetaczała się przez Louisa, ściskając w lodo­watych dłoniach jego ciepłe serce. Pomniejszała go. Spra­wiała, że malał coraz bardziej, aż w końcu pragnął już tylko zerwać się z miejsca i uciec przed tą krwawą, przekrzywio­ną gadającą głową, spoczywającą na podłodze poczekalni ambulatorium. Nie był człowiekiem o głębokich przekona­niach religijnych, nie skłaniał się w stronę przesądów czy okultyzmu. Nie był do tego przygotowany... cokolwiek się działo.

Walcząc z pragnieniem ucieczki, zmusił się do nachyle­nia bliżej.

- Co powiedziałeś? - spytał po raz drugi. Uśmiech. Okropny uśmiech.

- Ziemia serca mężczyzny jest kamienista, Louis - wy­szeptał umierający. - Mężczyzna hoduje w niej to, co zdo­ła... i opiekuje się tym.

Louis, pomyślał; jego świadomość odmówiła zarejestro­wania czegokolwiek po jego własnym imieniu. Mój Boże, wiedział, jak się nazywam.

- Kim jesteś? - spytał Louis drżącym, słabym głosem. - Kim jesteś?

- Indianiec ryby mi przyniósł.

- Skąd wiedziałeś, jak się...

- Trzymaj się z daleka. Wiedz... - Ty...

- Kaaa - wyrzęził młody człowiek i Louisowi wydało się, że czuje w jego oddechu śmierć. Obrażenia wewnętrzne, załamanie rytmu serca, zatrzymanie. Koniec.

- Co? - Nagle zapragnął nim potrząsnąć.

- Gaaa...

Młody człowiek w czerwonych spodenkach zaczął dygo­tać. Nagle jakby zamarł ze stężałymi mięśniami. Jego oczy na moment straciły bezrozumny wyraz i odnalazły oczy Louisa. Potem wszystko się posypało. Louis sądził, że tamten powie coś jeszcze, musi powiedzieć. A potem oczy przybra­ły poprzedni wyraz... i zaszkliły się. Chłopak nie żył.

Louis usiadł na podłodze, tępo rejestrując, że całe ubra­nie przywiera do niego. Był zlany potem. Ciemność narasta­ła, bezszelestnie rozkładając skrzydła przed jego oczami. Świat zaczął w mdlącym rytmie kołysać się na boki. Orien­tując się, co się z nim dzieje, na wpół odwrócił się od mart­wego człowieka, wsunął głowę między kolana i wbił paznok­cie lewego kciuka i palca wskazującego w dziąsła tak mocno, że zaczęły krwawić.

Po chwili świat począł wracać do normy.


13.

Nagle w pokoju zaroiło się od ludzi, którzy niczym akto­rzy czekający na wezwanie wpadli do środka. Ich pojawie­nie się tylko wzmocniło poczucie dezorientacji i nierzeczywi­stości, dręczących Louisa - siła owych uczuć, które studiował podczas zajęć z psychologii, lecz których nigdy dotąd nie do­świadczył, przeraziła go. Przypuszczał, że podobnie czułby się, gdyby ktoś wrzucił mu do drinka potężną dawkę LSD.

Zupełnie jak sztuka wystawiona wyłącznie dla mnie, po­myślał. Najpierw pomieszczenie zostaje opróżnione, by umierająca Sybilla mogła wypowiedzieć kilka mętnych pro­roctw, przeznaczonych wyłącznie dla mych uszu. Potem umiera, i wszyscy wracają.

Praktykantki wbiegły do środka, dźwigając sztywne no­sze, używane w przypadku uszkodzeń kręgosłupa bądź szyi. Tuż za nimi maszerowała Joan Charlton, która poinformo­wała go, iż policja uniwersytecka jest już w drodze. Młody człowiek został uderzony przez samochód podczas joggingu. Louisowi przypomnieli się studenci, którzy tego ranka wy­biegli mu przed maskę i żołądek ścisnął mu się nagle.

Tuż za Charlton do środka wszedł Steve Masterton, pro­wadząc dwóch funkcjonariuszy ochrony uniwersytetu.

- Louis, ludzie, którzy przynieśli Pascowa, są w... - urwał i rzekł ostro: - Louis, dobrze się czujesz?

- Nic mi nie jest - odparł tamten i wstał. Raz jeszcze ogarnęła go słabość, po czym zniknęła nagle. - Nazywa się Pascow? - spytał, podtrzymując pozory normalności.

- Victor Pascow - odparł jeden z ochroniarzy. - Tak przynajmniej twierdzi dziewczyna, z którą biegał.

Louis zerknął na zegarek i odjął dwie minuty. Z pokoju, w którym Masterton zamknął przyjaciół Pascowa, dobiega­ło rozdzierające dziewczęce szlochanie. Witamy w szkole, moja panno, pomyślał. Miłego semestru.

- Pan Pascow zmarł o dziesiątej dziewięć rano - oznajmił. Jeden z ochroniarzy wytarł usta wierzchem dłoni.

- Louis, naprawdę nic ci nie jest? - spytał ponownie Mas­terton. - Wyglądasz okropnie.

Louis właśnie miał odpowiedzieć, gdy jedna z prakty­kantek gwałtownie upuściła koniec noszy i wybiegła z po­koju, wymiotując na swój fartuch. Zadzwonił telefon. Pła­cząca dziewczyna zaczęła wykrzykiwać imię zmarłego: „Vic! Vic! Vic!”. Dom wariatów. Szaleństwo. Jeden z ochroniarzy pytał Charlton, czy mogliby dostać koc, aby przykryć ciało, a Charlton odpowiadała, że nie wie, czy ma prawo im go wydać. Louisowi przypomniało się stare hasło „Zaczynamy rozróbę!”.

W gardle znów wezbrał mu paskudny chichot. Jakimś cudem udało mu się go zdusić. Czy ten Pascow naprawdę wymówił słowa „Cmętarz Zwieżąt”? Czy naprawdę wypo­wiedział jego imię? To właśnie zbijało go z pantałyku, spra­wiało, że opuszczał orbitę zdrowego rozsądku. Lecz jego umysł już zaczynał spowijać tych kilka chwil w warstwę ochronną - przekształcając je, zmieniając, rozdzielając. Z pewnością tamten mówił coś innego (jeśli w ogóle coś po­wiedział), a wstrząśnięty i zdenerwowany Louis źle zinterpretował jego słowa. Najprawdopodobniej Pascow wydał z siebie jedynie kilka oderwanych, nieartykułowanych dźwięków, tak jak z początku mu się zdawało.


Date: 2015-12-17; view: 618


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 5 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 7 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.017 sec.)