Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






TROCHĘ POŚWIĘCENIA 13 page

- Na to pytanie - uśmiechnął się paskudnie wiedźmin - nie da się odpowiedzieć teoretycznie. Sytuację, o której mówicie, czcigodny Chappelle, należałoby przerobić w praktyce. Nie pilno mi do tego wcale, ale jeśli będzie trzeba... Jeśli nie będzie innego wyjścia... Gotów jestem to przećwiczyć.

- Ha, może i masz rację - odpowiedział beznamiętnie Chappelle. - Za dużo teoretyzujemy. Zaś co do praktyki, to widzę, że współdziałania nie będzie. Może to i dobrze? W każdym razie żywię nadzieję, że nie będzie to powodem do konfliktu między nami.

- I ja - rzekł Geralt - żywię taką nadzieję.

- Niech więc pali się w nas ta nadzieja, Geralcie z Rivii. Czy wiesz, czym jest Wieczny Ogień? Nie gasnący płomień, symbol przetrwania, droga wskazana w mroku, zapowiedź postępu, lepszego jutra? Wieczny Ogień, Geralcie, jest nadzieją. Dla wszystkich, dla wszystkich bez wyjątku. Bo jeżeli jest coś, co jest wspólne... Dla ciebie, dla mnie... dla innych... to tym czymś jest właśnie nadzieja. Pamiętaj o tym. Miło było cię poznać, wiedźminie.

Geralt skłonił się sztywno, milcząc. Chappelle patrzył na niego przez chwilę, potem energicznie odwrócił się i pomaszerował przez placyk, nie oglądając się na swoją eskortę. Ludzie uzbrojeni w lamie ruszyli za nim, formując porządny szyk.

- O, mamuniu moja - zakwilił Jaskier, oglądając się płochliwie za odchodzącymi. - Ale mieliśmy szczęście. O ile to koniec. O ile nas zaraz nie capną...

- Uspokój się - rzekł wiedźmin - i przestań jęczeć. Przecież nic się nie stało.

- Wiesz, kto to był, Geralt?

- Nie.

- To był Chappelle, namiestnik do spraw bezpieczeństwa. Tajna służba Novigradu podlega kościołowi. Chappelle nie jest kapłanem, ale to szara eminencja hierarchy, najpotężniejszy i najniebezpieczniejszy człowiek w mieście. Wszyscy, nawet Rada i cechy, trzęsą przed nim portkami, bo to pierwszej wody łajdak, Geralt, opity władzą, jak pająk muszą krwią. Chociaż po cichu, ale mówi się w mieście, co on potrafi. Ludzie przepadający bez śladu. Fałszywe oskarżenia, tortury, skrytobójstwa, terror, szantaż i zwykła grabież. Wymuszenia, szwindle i afery. Na bogów, w ładną historię wpędziłeś nas, Biberveldt.

- Daj pokój, Jaskier - prychnął Dainty. - Akurat ty masz się czego bać. Nikt nie ruszy trubadura. Z niewiadomych mi powodów jesteście nietykalni.



- Nietykalny poeta - jęczał Jaskier, wciąż blady - też może w Novigradzie wpaść pod rozpędzony wóz, śmiertelnie zatruć się rybą albo nieszczęśliwie utopić w fosie. Chappelle jest specjalistą od takich wypadków. To, że z nami w ogóle rozmawiał, uważam za niebywałe. Jedno jest pewne, bez powodu tego nie zrobił. Coś knuje. Zobaczycie, zaraz w coś nas wplączą, zakują i powloką na tortury w majestacie prawa. Tak się tu robi!

- W tym, co on mówi - rzekł niziołek do Geralta - jest sporo prawdy. Musimy uważać. Że też tego łotra Chappelle jeszcze ziemia nosi. Od lat gadają o nim, że chory, że mu krew uderza i wszyscy czekają, kiedy wykituje...

- Zamilcz, Biberveldt - syknął bojaźliwie trubadur,

 

rozglądając się - bo gotów ktoś usłyszeć. Patrzcie, jak wszyscy gapią się na nas. Wynośmy się stąd, mówię wam. I radzę, poważnie potraktujmy to, co powiedział nam Chappelle o dopplerze. Ja, dla przykładu, w życiu nie widziałem żadnego dopplera, jeśli będzie trzeba, zaprzysięgnę to przed Wiecznym Ogniem.

- Patrzcie - rzekł nagle niziołek. - Ktoś biegnie ku nam.

- Uciekajmy! - zawył Jaskier.

- Spokojnie, spokojnie - uśmiechnął się szeroko Dainty i przeczesał czuprynę palcami. - Znam go. To Piżmak, tutejszy kupiec, skarbnik Cechu. Robiliśmy razem interesy. Hej, spójrzcie, jaką ma minę! Jakby zerżnął się w portki. Hej, Piżmak, mnie szukasz?

- Na Wieczny Ogień klnę się - wysapał Piżmak, odsuwając na tył głowy lisią czapę i wycierając czoło rękawem. - Byłem pewien, że zawloką cię do barbakanu. Iście, cud to. Dziwię się...

- Miło z twojej strony - przerwał niziołek z przekąsem - że się dziwisz. Uraduj nas jeszcze bardziej, mówiąc dlaczego.

- Nie udawaj głupiego, Biberveldt - zmarszczył się Piżmak. - Całe miasto już wie, jakiś to interes zrobił na koszenili. Wszyscy już o tym gadają, to i widno do hierarchy doszło, i do Chappelle, jakiś to sprytny, jakeś to chytrze wygrał na tym, co stało się w Poviss.

- O czym ty bredzisz, Piżmaku?

- O, bogowie, przestałbyś, Dainty, zamiatać ogonem niby liszka. Kupiłeś koszenilę? Za pół darmo, po pięć dwadzieścia za korzec? Kupiłeś. Korzystając z chudego popytu zapłaciłeś awalizowanym wekslem, ni grosza gotówki nie wyłożyłeś. I co? W ciągu jednego dnia opyliłeś cały ładunek po czterokroć wyższej cenie, za gotowiznę na stół. Będziesz miał może czelność twierdzić, że to przypadek, że to szczęście niby? Że kupując koszenilę niceś nie wiedział o przewrocie w Poviss?

- Że co? O czym ty gadasz?

- Przewrót był w Poviss! - ryknął Piżmak. - I ta, jak jej tam, no... Leworucja! Obalono króla Rhyda, nynie rządzi tam klan Thyssenidów! Dwór, szlachta i wojsko Rhyda nosiło się na niebiesko, to i tamtejsze tkalnie jeno indygo kupowały. A barwa Thyssenidów to szkarłat, tedy indygo staniało, a koszenila poszła w górę, a tedy na jaw wyszło, że to ty, Biberveldt, trzymasz łapę na jedynym dostępnym właśnie ładunku! Ha! Dainty milczał, zasępiwszy się.

- Chytrze, Biberveldt, nie ma co - ciągnął Piżmak. - I nikomu ani słowa, nawet przyjaciołom. Gdybyś mi co rzekł, możeby wszyscy zarobili, nawet faktorię można by założyć wspólną. Ale ty wolałeś sam, cichcem-chyłkiem. Twoja wola, ale i na mnie zasię też już nie licz. Na Wieczny Ogień, prawda to, że każdy niziołek to samolubny drań i pies posraniec. Mnie to Vimme Vivaldi nigdy awalu na wekslu nie daje, a tobie? Od ręki. Boście jedna banda są, wy nieludzkie, zapowietrzone niziołki i krasnoludy. Niech was cholera!

Piżmak splunął, odwrócił się na pięcie i odszedł. Dainty, zamyślony, drapał się w głowę, aż chrzęściła czupryna.

- Coś mi świta, chłopcy - rzekł wreszcie. - Już wiem, co nam trzeba uczynić. Idziemy do banku. Jeżeli ktoś może połapać się w tym wszystkim, to tym ktosiem jest właśnie mój znajomy bankier, Vimme Vivaldi.

III

- Inaczej wyobrażałem sobie bank - szepnął Jaskier, rozglądając się po pomieszczeniu. - Gdzie oni tu trzymają pieniądze, Geralt?

- Diabli wiedzą - odrzekł cicho wiedźmin, zasłaniając rozerwany rękaw kurtki. - Może w piwnicy?

- Gówno. Rozejrzałem się. Tu nie ma piwnicy.

- To pewnie na strychu.

- Pozwólcie do kantorka, panowie - powiedział Vimme Vivaldi.

Siedzący przy długich stołach młodzi ludzie i krasnoludy niewiadomego wieku zajęci byli pokrywaniem arkuszy pergaminu rzędami cyferek i literek. Wszyscy bez wyjątku garbili się i mieli lekko wysunięte języki. Praca, jak ocenił wiedźmin, była diablo monotonna, ale zdawała się pochłaniać pracujących bez reszty. W kącie, na niskim zydlu, siedział dziadunio o wyglądzie żebraka zajęty ostrzeniem piór. Szło mu niesporo.

Bankier zamknął starannie drzwi kantorka, przygładził długą, białą, wypielęgnowaną brodę, tu i ówdzie poplamioną inkaustem, poprawił bordowy, aksamitny kubrak, z trudem dopinający się na wydatnym brzuchu.

- Wiecie, panie Jaskier - powiedział, siadając za ogromnym, mahoniowym stołem, zawalonym pergaminami. - Zupełnie inaczej was sobie wyobrażałem. A znam wasze piosenki, znam, słyszałem. O królewnie Vandzie, która utopiła się w rzece Duppie, bo nikt jej nie chciał. I o zimorodku, co wpadł do wychodku...

- To nie moje - Jaskier poczerwieniał ze wściekłości. - Nigdy nie napisałem czegoś podobnego!

- A. A to przepraszam.

- Możebyśmy tak przeszli do rzeczy? - wtrącił Dainty. - Czas nagli, a wy o głupstwach. Jestem w poważnych tarapatach, Vimme.

- Obawiałem się tego - pokiwał głową krasnolud. - Jak pamiętasz, ostrzegałem cię, Biberveldt. Mówiłem ci trzy dni temu, nie angażuj pieniędzy w ten zjełczały tran. Co z tego, że tani, cena nominalna nie jest ważna, ważna jest stopa zysku na odsprzedaży. Tak samo ten olejek różany i ten wosk, i te gliniane miski. Co ci odbiło, Dainty, żeby kupować to gówno, i to w dodatku za żywą gotówkę, zamiast rozumnie płacić akredytywą lub wekslem? Mówiłem ci, koszty składowania są w Novigradzie diabelnie wysokie, w ciągu dwóch tygodni trzykrotnie przekroczą wartość tego towaru. A ty...

- No - jęknął z cicha niziołek. - Mów, Vivaldi. Co ja?

- A ty na to, że nie ma strachu, że sprzedasz wszystko w ciągu dwudziestu czterech godzin. I teraz przychodzisz i oświadczasz, że jesteś w tarapatach, uśmiechając się przy tym głupio i rozbrajająco. Nie idzie, prawda? A koszty rosną, co? Ha, niedobrze, niedobrze. Jak mam cię z tego wyciągnąć, Dainty? Gdybyś chociaż ubezpieczył ten chłam, posłałbym zaraz kogoś z kancelistów, żeby cichcem podpalił skład. Nie, kochany, jedno, co można zrobić, to podejść do rzeczy filozoficznie, czyli powiedzieć sobie: "srał to pies". To jest handel, raz się zyska, raz się straci. Co to zresztą za pieniądze, ten tran, wosk i olejek. Śmiechu warte. Mówmy o poważniejszych interesach. Powiedz mi, czy mam już sprzedawać korę mimozową, bo oferty zaczęły się stabilizować na pięć i pięć szóstych.

- Hę?

- Głuchy jesteś? - zmarszczył się bankier. - Ostatnia oferta to równo pięć i pięć szóstych. Wróciłeś, mam nadzieję, żeby przybić? Siedmiu i tak nie dostaniesz, Dainty.

- Wróciłem?

Vivaldi pogładził brodę i wyskubał z niej okruszki strucli.

- Byłeś tu przed godziną - rzekł spokojnie - z poleceniem, aby trzymać do siedmiu. Siedmiokrotne przebicie przy cenie, jaką zapłaciłeś, to dwie korony czterdzieści pięć kopperów za funt. To zbyt wysoko, Dainty, nawet jak na tak doskonale trafiony rynek. Garbarnie już musiały się dogadać i będą solidarnie trzymać cenę. Głowę daję...

Drzwi otworzyły się i do kantorka wpadło coś w zielonej, filcowej czapce i futerku z łaciatych królików, przepasanym konopnym powrósłem.

- Kupiec Sulimir daje dwie korony piętnaście! - za-kwiczało.

- Sześć i jedna szósta - obliczył szybko Vivaldi. - Co robić, Dainty?

- Sprzedawać! - krzyknął niziołek. - Sześciokrotne przebicie, a ty się jeszcze zastanawiasz, cholera?

Do kantorka wpadło drugie coś, w żółtej czapce i opończy przypominającej stary worek. Jak i pierwsze coś, miało około dwóch łokci wzrostu.

- Kupiec Biberveldt poleca nie sprzedawać poniżej siedmiu! - wrzasnęło, wytarło nos-rękawem i wybiegło.

- Aha - powiedział krasnolud po długiej chwili ciszy. - Jeden Biberveldt każe sprzedawać, drugi Biberveldt każe czekać. Ciekawa sytuacja. Co robimy, Dainty? Od razu przystąpisz do wyjaśnień, czy też zaczekamy, aż jakiś trzeci Biberveldt poleci ładować korę na galery i wywieźć do Krainy Psiogłowców? Hę?

- Co to jest? - wyjąkał Jaskier, wskazując na coś w zielonej czapce, wciąż stojące przy drzwiach. - Co to jest, do cholery?

- Młody gnom - powiedział Geralt.

- Niewątpliwie - potwierdził sucho Vivaldi. - Nie jest to stary troll. Nieważne zresztą, co to jest. No, Dainty,

słucham.

- Vimme - rzekł niziołek. - Bardzo cię proszę. Nie zadawaj pytań. Stało się coś strasznego. Załóż i przyjmij, że ja, Dainty Biberveldt z Rdestowej Łąki, uczciwy kupiec, nie mam pojęcia, co tu się dzieje. Opowiedz mi wszystko, ze szczegółami. Wydarzenia ostatnich trzech dni. Proszę, Vimme.

- Ciekawe - powiedział krasnolud. - No, ale za prowizję, jaką biorę, muszę spełniać życzenia pryncypała, jakie by one nie były. Słuchaj tedy. Wpadłeś tu trzy dni temu, zdyszany, dałeś mi w depozyt tysiąc koron i zażądałeś awalu na wekslu opiewającym na dwa tysiące pięćset dwadzieścia, na okaziciela. Dałem ci ten awal.

- Bez gwarancji?

- Bez. Lubię cię, Dainty.

- Mów dalej, Vimme.

- Na drugi dzień z rana wpadłeś z rumorem i tupotem, żądając, bym otworzył akredytywę na bank w Wyzimie. Na niebagatelną sumę trzech tysięcy pięciuset koron. Beneficjentem miał być, o ile pamiętam, niejaki Ther Lu-kokian, alias Trufel. No, to i otworzyłem taką akredytywę.

- Bez gwarancji - rzekł niziołek z nadzieją w głosie.

- Moja sympatia do ciebie, Biberveldt - westchnął bankier - kończy się około trzech tysięcy koron. Tym razem wziąłem od ciebie pisemne zobowiązanie, że w razie niewypłacalności młyn jest mój.

- Jaki młyn?

- Młyn twojego teścia, Arno Hardbottoma, w Rdestowej Łące.

- Nie wracam do domu - oświadczył Dainty ponuro, lecz zdecydowanie. - Zaciągnę się na jakiś okręt i zostanę piratem.

Vimme Vivaldi podrapał się w ucho i spojrzał na niego podejrzliwie.

- Eee - powiedział. - Już dawno przecież odebrałeś i podarłeś to zobowiązanie. Jesteś wypłacalny. Nie dziwota, przy takich zyskach...

- Zyskach?

- Prawda, zapomniałem - mruknął krasnolud. - Miałem się niczemu nie dziwić. Zrobiłeś dobry interes na koszenili, Biberveldt. Bo widzisz, w Poviss doszło do przewrotu...

- Wiem już - przerwał niziołek. - Indygo staniało, a koszenila zdrożała. A ja zarobiłem. To prawda, Vimme?

- Prawda. Masz u mnie w depozycie sześć tysięcy trzysta czterdzieści sześć koron i osiemdziesiąt kopperów. Netto, po odliczeniu mojej prowizji i podatku.

- Zapłaciłeś za mnie podatek?

- A jakżeby inaczej - zdziwił się Vivaldi. - Przecież godzinę temu byłeś tu i kazałeś zapłacić. Kancelista już zaniósł całą sumę do ratusza. Coś około półtora tysiąca, bo sprzedaż koni była tu, rzecz jasna, wliczona.

Drzwi otworzyły się z hukiem i do kantorka wpadło coś w bardzo brudnej czapce.

- Dwie korony trzydzieści! - wrzasnęło. - Kupiec Hazelquist!

- Nie sprzedawać! - zawołał Dainty. - Czekamy na lepszą cenę! Jazda, obaj z powrotem na giełdę!

Oba gnomy chwyciły rzucone im przez krasnoluda miedziaki i znikły.

- Taak... Na czym to ja stanąłem? - zastanowił się Vivaldi, bawiąc się ogromnym, dziwacznie uformowanym kryształem ametystu, służącym jako przycisk do papierów. - Aha, na koszenili kupionej za weksel. A list kredytowy, o którym napomykałem, potrzebny był ci na zakup wielkiego ładunku kory mimozowej. Kupiłeś tego sporo, ale dość tanio, po trzydzieści pięć kopperów za funt, od zangwebarskiego faktora, owego Trufla czy Smardza. Galera wpłynęła do portu wczoraj. I wówczas się zaczęło.

- Wyobrażam sobie - jęknął Dainty.

- Do czego jest komuś potrzebna kora mimozowa? - nie wytrzymał Jaskier.

- Do niczego - mruknął ponuro niziołek. - Niestety.

- Kora z mimozy, panie poeto - wyjaśnił krasnolud -to garbnik używany do garbowania skór.

- Jeśli ktoś byłby na tyle głupi - wtrącił Dainty - by kupować korę mimozową zza mórz, jeśli w Temerii można kupić dębową za bezcen.

- I tu właśnie leży wampir pogrzebany - rzekł Vivaldi. - Bo w Temerii druidzi właśnie ogłosili, że jeżeli natychmiast nie zaprzestanie się niszczenia dębów, ześlą na kraj plagę szarańczy i szczurów. Druidów poparły driady, a tamtejszy król ma słabość do driad. Krótko: od wczoraj jest pełne embargo na temerską dębinę, dlatego mimoza idzie w górę. Miałeś dobre informacje, Dainty.

Z kancelarii dobiegł tupot, po czym do kantorka wdarło się zdyszane coś w zielonej czapce.

- Wielmożny kupiec Sulimir... - wydyszał gnom - kazał powtórzyć, że kupiec Biberveldt, niziołek, jest wieprzem dzikim i szczeciniastym, spekulantem i wydrwigroszem, i że on, Sulimir, życzy Biberveldtowi, aby oparszywiał. Daje dwie korony czterdzieści pięć i to jest ostatnie słowo.

- Sprzedawać - wypalił niziołek. - Dalej, mały, pędź i potwierdź. Licz, Vimme.

Vivaldi sięgnął pod zwoje pergaminu i wydobył krasnoludzkie liczydełko, istne cacko. W odróżnieniu od liczydeł stosowanych przez ludzi, krasnoludzkie liczydełka miały kształt ażurowej piramidki. Liczydełko Vivaldiego wykonane było jednak ze złotych drutów, po których przesuwały się graniaste oszlifowane, pasujące do siebie bryłki rubinów, szmaragdów, onyksów i czarnych agatów. Krasnolud szybkimi, zwinnymi ruchami grubego palucha przesuwał przez chwilę klejnoty, w górę, w dół, na boki.

- To będzie... hmm, hmm... Minus koszty i moja prowizja... Minus podatek... Taak. Piętnaście tysięcy sześćset dwadzieścia dwie korony i dwadzieścia pięć kopperów.

Nieźle.

- Jeżeli dobrze liczę - rzekł powoli Dainty Biberveldt.

- To łącznie, netto, powinienem mieć u ciebie...

- Dokładnie dwadzieścia jeden tysięcy dziewięćset sześćdziesiąt dziewięć koron i pięć kopperów. Nieźle.

- Nieźle? - wrzasnął Jaskier. - Nieźle? Za tyle można kupić dużą wieś albo mały zamek! Ja w życiu nie widziałem naraz tylu pieniędzy!

- Ja też nie - powiedział niziołek. - Ale bez ferworu, Jaskier. Tak się składa, że tych pieniędzy jeszcze nikt nie widział i nie wiadomo, czy zobaczy.

- Ejże, Biberveldt - żachnął się krasnolud. - Skąd takie ponure myśli? Sulimir zapłaci gotówką lub wekslem, a weksle Sulimira są pewne. O co więc chodzi? Boisz się straty na śmierdzącym tranie i wosku? Przy takich zyskach śpiewająco pokryjesz straty...

- Nie w tym rzecz.

- W czymże więc?

Dainty chrząknął, opuścił kędzierzawą głowę.

- Vimme - powiedział, patrząc w podłogę. - Chappelle węszy za nami.

Bankier zacmokał.

- Kiepsko - wycedził. - Należało się jednak tego spodziewać. Widzisz, Biberveldt, informacje, którymi się posłużyłeś przy transakcjach, mają nie tylko znaczenie handlowe, ale i polityczne. O tym, co się kroi w Poviss i w Temerii, nie wiedział nikt, Chappelle też nie, a Chappelle lubi wiedzieć pierwszy. Teraz więc, jak sobie wyobrażasz, głowi się nad tym, skąd wiedziałeś. I myślę, że się już domyślił. Bo i ja się domyślam.

- Ciekawe.

Vivaldi powiódł wzrokiem po Jaskrze i Geralcie, zmarszczył perkaty nos.

- Ciekawe? Ciekawa to jest ta twoja spółka, Dainty -powiedział. - Trubadur, wiedźmin i kupiec. Gratuluję. Pan Jaskier bywa tu i ówdzie, nawet na królewskich dworach, i pewnie nieźle nadstawia ucha. A wiedźmin? Straż osobista? Straszak na dłużników?

- Pospieszne wnioski, panie Vivaldi - rzekł zimno Geralt. - Nie jesteśmy w spółce.

- A ja - poczerwieniał Jaskier - nie nadstawiam nigdzie ucha. Jestem poetą, nie szpiegiem!

- Różnie mówią - wykrzywił się krasnolud. - Bardzo różnie, panie Jaskier.

- Kłamstwo! - wrzasnął trubadur. - Gówno prawda!

- Dobrze już, wierzę, wierzę. Tylko nie wiem, czy Chappelle uwierzy. Ale, kto wie, może to wszystko rozejdzie się po kościach. Powiem ci, Biberveldt, że po ostatnim ataku apopleksji Chappelle bardzo się zmienił. Może to strach przed śmiercią zajrzał mu do rzyci i zmusił do zastanowienia? Słowem, to już nie ten sam Chappelle. Zrobił się jakiś grzeczny, rozumny, spokojny i... i uczciwy, jakby.

- Eeee - powiedział niziołek. - Chappelle, uczciwy?

Grzeczny? To niemożliwe.

- Mówię, jak jest - odparł Vivaldi. - A jest, jak mówię. Dodatkowo, teraz kościół ma na głowie inny problem, któremu na imię Wieczny Ogień.

- Jak niby?

- Wszędzie ma płonąć Wieczny Ogień, jak się mówi. Wszędzie, w całej okolicy, mają być stawiane ołtarze temu ogniowi poświęcone. Mnóstwo ołtarzy. Nie pytaj mnie o szczegóły, Dainty, nie bardzo orientuję się w ludzkich zabobonach. Ale wiem, że wszyscy kapłani, a także Chappelle, nie zajmują się praktycznie niczym, jak tylko tymi ołtarzami i tym ogniem. Robi się wielkie przygotowania. Podatki pójdą w górę, to pewne.

- No - rzekł Dainty. - Marna pociecha, ale... Drzwi kantorka otwarły się znowu i do środka wpadło znane już wiedźminowi coś w zielonej czapce i króliczym futerku.

- Kupiec Biberveldt - oświadczyło - przykazuje dokupić garnków, gdyby zabrakło. Cena nie gra roli.

- Świetnie - uśmiechnął się niziołek, a uśmiech ten przywołał na myśl skrzywiony pyszczek wściekłego żbika. - Kupimy mnóstwo garnków, wola pana Biberveldta jest dla nas rozkazem. Czego jeszcze mamy dokupić? Kapusty? Dziegciu? Grabi żelaznych?

- Ponadto - wychrypiało coś w futerku - kupiec Biberveldt prosi o trzydzieści koron gotówką, bo musi dać łapówkę, zjeść coś i napić się piwa, a pod "Grotem Włóczni" jacyś trzej obwiesie ukradli mu sakiewkę.

- Ach. Trzej obwiesie - rzekł Dainty przeciągle. - Tak, to miasto pełne zdaje się być obwiesiów. A gdzież to, jeśli wolno spytać, jest teraz wielmożny kupiec Biberveldt?

- A gdzieżby - powiedziało coś, pociągając nosem - jak nie na Zachodnim Bazarze.

- Vimme - rzekł Dainty złowrogo. - Nie zadawaj pytań, ale znajdź mi tu gdzieś solidną, grubą lagę. Wybieram się na Zachodni Bazar, ale bez lagi pójść tam nie mogę. Zbyt wielu tam obwiesiów i złodziei.

- Lagę, powiadasz? - Znajdzie się. Ale, Dainty, jedno chciałbym wiedzieć, bo mnie to gnębi. Miałem nie zadawać pytań, nie zapytam więc, ale zgadnę, a ty potwierdzisz albo zaprzeczysz. Dobra?

- Zgaduj.

- Ten zjełczały tran, ten olejek, wosk i miski, ten cholerny powróz, to była zagrywka taktyczna, prawda? Chciałeś odwrócić uwagę konkurencji od koszenili i mimozy? Wywołać zamieszanie na rynku? Hę, Dainty?

Drzwi otwarły się gwałtownie i do kantorka wbiegło coś bez czapki.

- Szczawiór melduje, że wszystko gotowe! - wrzasnęło cienko. - Pyta, czy nalewać?

- Nalewać! - zagrzmiał niziołek. - Natychmiast nalewać!

- Na ryżą brodę starego Rhundurina! - zawył Vimme Vivaldi, gdy tylko za gnomem zamknęły się drzwi. - Nic nie rozumiem! Co tu się dzieje? Co nalewać? W co nalewać?

- Pojęcia nie mam - wyznał Dainty. - Ale interes, Vimme, musi się kręcić.

IV

Przepychając się z trudem przez ciżbę, Geralt wyszedł prosto na stragan, obwieszony miedzianymi rondlami, kociołkami i patelniami, skrzącymi się czerwono w promieniach przedwieczornego słońca. Za straganem stał rudobrody krasnolud w oliwkowym kapturze i ciężkich butach z foczej skóry. Na twarzy krasnoluda malowało się widoczne zniechęcenie - mówiąc zwięźle, wyglądał, jakby za

chwilę zamierzał opluć przebierającą w towarze klientkę. Klientka falowała biustem, potrząsała złotymi kędziorka-mi i raziła krasnoluda bezustannym potokiem wymowy, pozbawionej ładu i składu.

Klientką, ni mniej, ni więcej, była Vespula, znana Geraltowi jako miotaczka pocisków. Nie czekając, aż go rozpozna, szybko wtopił się w tłum.


Date: 2015-12-11; view: 682


<== previous page | next page ==>
TROCHĘ POŚWIĘCENIA 12 page | TROCHĘ POŚWIĘCENIA 14 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.015 sec.)