Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Tych, którzy zagadywali do niej, zby

r

wała milczeniem i łzami.

A że zawsze u nas wielkie było nie wiast poszanowanie i cześć dla łez, nie naprzykrzał się jej nikt.

Litowano się, domyślając nieszczęścia, które ją do tknęło.

Tafiło się tego wieczora, iż wozy królewskie, a z nimi i wojewodzinej, najbliżej były Sieradzian, między którymi Florian Szary się znajdował.

Od wyjazdu z domu, żonę pozostawiwszy na obcych opiece, świeżo po przestrachu takim, chodził jak noc smutny.

Słowa z niego nikt nie dobył.

Musieli mu znajomi dać pokój, ażby jak powiadali wysapał się i odszedł.

Na pamięci mu stała jego biedna Domna, taka, jaka go z młodszą na ręku dzieciną żegnała w progu.

Więc każda bied na, płacząca niewiasta to na nim czyniła wrażenie, że ją przy pominała.

Coraz to ku temu wozowi spoglądał, a litował się nad płaczącą.

Nie zaczepiał jej jednak i nie nastręczał się, bo go drudzy już ostrzegli, że z nikim mówić nie chciała i ludzie jej imienia nie wyjawiali nikomu.

Głowy sobie bardzo nie łamał, kto była, ciekawości nie miał zbytniej, litość czuł tylko wielką.

Przy wozach z rycerstwa dla opieki nie było nikogo, same ciury i czeladź.

Nie spuszczał z niej oka Florian.

Pod noc już ludzie wojewodzinej, dawniej do ulegania nie nawykli, zuchwali dosyć, powaśnili się u wodopoju z królew skimi.

Od słowa do słowa bezcześcić się zaczęli, kamieniami ciskać, aż i do kijów porwali.

Parę razy pociski padły blisko pani Halki, która przerażona krzyknęła.

Wnet Szary pobiegł w pomoc i z powagą swą rycerską, po między to tałałajstwo wpadłszy, pogromił je i rozpędził.

Zbli żył się potem do wozu, dobrym słowem chcąc pocieszyć kobie tę, która mu dziękowała.

Nie obawiajcie się rzekł.

Ja tu z moimi ludźmi nie daleko leżę i jakby potrzeba było, gotów jestem zawsze.

Śpię czutko .

Miał też sobie za obowiązek dać się poznać niewieście i rzekł:

Sieradzianin jestem, Florian Szary się zowie, z Surdęgi.

.


 

Nie pytam Miłości Waszej o nazwisko, bom słyszał, że go mó wić nie chcecie.

Z Surdęgi?

odezwała się, nieco zasłony podnosząc, żona wojewody.

Wszak ci to Leliwianka Domna pono wasza?

A tak rzekł ochoczo Florian, zdziwiony, że o jego żo nie wiedziała.



Poczciwe moje żonisko, musiałem porzucić ze starym ojcem w domu.

Ale jakże to wy o niej wiedzieć możecie?

Jakiś czas pomilczała zagadnięta, aż po chwili rzekła cicho:

Juściż rodzina o sobie musi wiedzieć, a Leliwy moi...

powinowaci.

Słyszałam o nich...

Florian nie śmiał dopytywać więcej, ale się u wozu za trzymał.

Kiedy tak rzekł a my z sobą choć jakimś węzłem bliscy, nie omieszkajcież mi sobie kazać służyć.

To powin ność.

Bóg widzi dodał nie ciekawym, gdy się być nie godzi, ale jakaż bieda mogła was zmusić tak się wlec za obo zem?

To utrapiona rzecz!

Prawda!

Rzekliście!

odezwała się Halka.

Bieda i wielka nad miarę zmusiła mnie jechać za obozem.

Jestem bardzo nieszczęśliwa!

Westchnęła ciężko i płakać zaczęła.

Florian czuł litość coraz większą i nie chciał się już oddalać, choć pytać nie śmiał.

Popatrzywszy nań, obejrzawszy się dokoła trwożliwie, pani Halka łzy poczęła ocierać.

Przypomniała sobie teraz, iż tę twarz Florianową kędyś już widziała.

W istocie, gdy woje woda był w Pomorzanach na rozmowie z Szarym, ona, pod szedłszy ku drzwiom, przybyłemu się przypatrywała posłowi, lękając, czy nie był od Krzyżaków wyprawiony.

Teraz dopie ro fizjognomia ta wyrazista przypomniała się jej.

Nie była jednak pewną.

Sama Leliwianka z domu, choć dalsza krewna tamtych Leliwów, do męża Domny czuła większą ufność, niż do innych.

Pochyliła się więc ku niemu i spytała go po cichu:

Nigdyście nie bywali w Pomorzanach w Wielkopolsce?

Jako?

odparł Florian zdumiony.

Niedawno temu do wojewody mnie posyłano.

Spojrzała nań długo biedna kobieta i pochwyciła za rękę.

Domyślcież się, ktom ja!

rzekła.

Ja nieszczęśliwa żona jego jestem, Wincza z Pomorzan.

Tu łzy ją zdusiły znowu.

Przybyłam do Krakowa z Hanną królewiczową mó wiła prosić króla, aby słał do mojego męża ludzi słusznych, aby mu z serca wyrwali tę myśl piekielną.

O Boże mój, on zdrajcą przeciw panu, on zdrajcą przeciw ziemi swej, on z Krzyżaki...

on z nieprzyjacioły!

Florian politowaniem zdjęty stał, nie śmiejąc się odzywać.

Nie rozpaczajcie, Miłość Wasza rzekł po namyśle.

Jeszcze się to odmienić może.

A cóż tu radzić, co?

Ja go znam najlepiej mówiła niewiasta łkając.

On nie wytrwa w złem, sam sobą się brzydzić będzie.

Źli ludzie go poduszczyli, dobrym słowem by to odwrócić można.

Król, gdyby chciał...

Cóż król?

zapytał Florian.

Milczał, nie odpowiedział mi, tak jak nic...

Pocieszcie się zamruczał Szary.

Może czym jeszcze odwrócić od was to nieszczęście będzie można.

To rzekłszy i miarkując, że dłuższa rozmowa więcej by ją rozżaliła tylko, Florian, po cichu coś rzekłszy, odszedł do swych ludzi, przypominając, aby w razie potrzeby do niego się udała.

Jeszcze się był od wozu nie oddalił nad kilka kroków, gdy od plebanii jakby co gromadami rozłożonymi w polu poru szyło.

Ruch się wszczął jakiś niespokojny, ludzie biegać za częli, kupkami się zbierać, cisnąć, rozpowiadać, krzyczeć.

Kon ni biegali po obozie.

Popłoch jakiś poruszył wszystkich.

Ci, co leżeli, wstawali i szli się dowiadywać.

W powietrzu latały przekleństwa i odgróżki.

Ponieważ nie bardzo jeszcze ciemno było, a na wzgórzu przy plebanii smolnych parę beczek zapalono dla króla, Florian do strzegł, że kilku jezdnych, których konie trzymała czeladź,

.


 

świeżo do dworku przybyło.

Siadł więc na koń, czeladzi roz kazawszy, aby się nie ruszała, i poleciał wprost na plebanią, by u źródła dostać języka i dowiedzieć się prawdy.

Chociaż po drodze dochodziły go różne wołania i imiona, nie zatrzymywał się aż u drzwi księżego domu.

Szczęściem trafił w progu na Hebdę.

Na Boga, panie wojewodo!

zawołał.

Co to jest?

No we nieszczęście jakieś?

Nie, nie nowe!

krzyknął z gniewem wielkim Hebda.

Dawnośmy się go spodziewali, a teraz się tylko spełniło, w co żaden poczciwy człek wierzyć nie chciał.

Wojewoda z Nałęczami poszedł do Krzyżaków, a oni z nim już wpadli i palą, a rzną i niszczą.

Odparto ich, słyszę, od Inowrocławia z nie małym trudem, ale Słupcę wzięli i spalili, i żywej nie puścili duszy.

Królewicz nasz z Nekandą w Pyzdrach był.

Godzili na to, aby go porwać, szczęściem w porę ostrzeżony uszedł z ży ciem i dąży ku nam.

Z Pyzdr też kupa popiołu!

Gdy to mówili, ziemianin odarty, z suknią na piersiach na gich poszarpaną, z twarzą pałającą, rozogniony, na pół oszala ły, nieprzytomny, wyszedł z izby od króla.

Wyproszono go stamtąd, aby Łoktka więcej nie rozżalał i serca mu nie psuł, lecz ust mu zamknąć nikt nie umiał.

Mówił, a raczej ryczał z boleści, szarpiąc na sobie odzież, na głowie włosy, ręce na pół obnażone podnosząc do góry i załamując nad czaszką.

Stał w progu, jęcząc i wyrzekając:

Gdzie przeszli, tam po nich ino popieliska i trupy!

Nie szczędzili nikogo, dzieci, starców, księży po kościołach, ko ściołów...

Ludzi, co do nich uciekali, u ołtarza z szat do naga odarłszy rzezali, urągając się.

W Słupcy ksiądz Sakramentem w ręku trzymanym się nie obronił!

Piekło na ziemi!

Gdzie Bóg?

Krzyże na płaszczach, a to szatany wcielone!

Łaska boża, iż królewicza nie schwycili.

Nie darowaliby i jemu.

Wojewoda nasz był z nimi!

Boże miłosierny!

Padł na progu, rękami zakrył twarz i powtarzał ciągle:

Gdzie Bóg?

Gdzie Bóg?

Wikary się młody zbliżył do niego i strofować go począł za bluźnierstwo, ale starzec spojrzał nań grożno.

Dobrze ci mówić, boś ty na to nie patrzał, bo ci, jak mnie, żony i dzieci nie zabito, boś nad trupami krwawymi łzy nie płakał.

A chorągiew ich z krzyżem!

Gdzież Bóg?

Szalał biedny.

Słysząc wrzawę w sieni, wyszedł sam król blady, twarz jak marmurowa.

Widać było, że drżał wewnątrz, ale zdawał się nieporuszony.

Oczy tylko błyskały.

Cicho!

zawołał.

Cicho!

Poleje się krew za krew.

Bóg cierpliwy, ale mściwy...

Natychmiast by iść na nich, póki się nie spodziewają zawołał gorączkowo zza króla Zegota z Morawicy.

Iść i tłuc!

Król się odwrócił z surową twarzą.

Jedźcie mi po obozie, niech się ludzie uspokoją i żeby mi żadnego wołania a wrzawy nie było!

Jam tu wódz!

Nikt rozkazywać, nikt się niczego domagać nie ma prawa.

W obo zie zatrąbić na spoczynek!

Skinął ręką.

Cicho!

Ni słowa!

I z wielkim podziwieniem słuchających król z naciskiem silnym, głośno dokończył:

Jutro cały dzień spoczynku, tu!

Nie ruszymy się!

Wszyscy dokoła zamruczeli i poruszyli się.

Łoktek spoglądał surowo i brwi ściągał.

Ład żeby mi był!

A kto mi się rwać będzie i krzyczeć.

do mnie na sąd!

Trąbić na spoczynek!

Z wolna zaczęli się niektórzy poruszać, a wojewoda posłał z rozkazami do obozu.

Król wolnym krokiem do izby powrócił i zamknął drzwi za s Oba.

Szanowano tak wolę surowego pana, iż na skinienie jego i wysłane w imieniu króla nakazy obóz natychmiast zaczął się uciszać.

Starsi biegli, zmuszając do milczenia.

Gdy Florian do wozów powrócił, zamierzając wdowie no wego zmartwienia oszczędzić i zamilczeć przed nią znalazł ją już uwiadomioną i leżącą na wozie bez przytomności.

Sługa jadąca z nią cuciła i ocierała omdlałą.

.


 

Zadna pociecha nie była w porę.

Stanął około wozu, popa trzył chwilę i usunął się po cichu.

Przez całą noc jęki nie wieście go dochodziły.

W obozie mało kto zasnął tej nocy.

Pozornie panowała cisza i spokój, bo królewskie słowo miało siłę potężną, lecz niepo kój w umysłach był straszny.

Co niecierpliwsi o rychłą pomstę wołali.

Tymczasem nazajutrz kazano im stać w miejscu, potem pół dnia zwijano obóz.

Zamiast wprost ku granicom i zagrożo nemu krajowi Łoktek dał rozkaz wojsku i usunął się z nim w lasy na prawo.

Widziano go na koniu jadącego, z twarzą kamienną, z wej rzeniem osłupiałym, lecz wodzowie wiedzieli, co się kryło pod tym chłodem i martwotą.

Nikt nie śmiał doń przemówić.

Mó wił mało, krótkimi słowy, odpowiedzi nie słuchał.

Zdawał się nawet nie widzieć i nie poznawać najbliższych.

Wieczorem kilka skarg było do wojskowych sędziów.

Król najsurowiej karać kazał.

Tydzień leżał obóz w lasach i posły tylko biegały, języka dostając.

A kto z językiem powrócił, pod karą główną słowa się nie ważył mówić po obozie.

Wojsko nie wiedziało nic, a niecierpliwość w nim wrzała okrutna.

Już z nowego obozowiska ruszać mieli nad ranem, gdy na granicy od lasu orszak się ukazał.

Straże zaraz zatrąbiły na gwałt, ale im umilknąć kazano.

W sto może koni i zbroi jechał ktoś wprost do namiotu królewskiego.

Łoktek pieszo, jak stał, wyszedł naprzeciw.

Hełmu ni czapki nie wziął.

Kosmyki włosów siwych wiatr mu rozwiewał, szedł z podniesioną głową.

Spostrzegłszy go, z konia zeskoczył raźno młodzian.

Był to królewicz, a za nim tuż jechał Trepka.

Każmirz pięknym był i miał prawdziwie królewską postawę, królewski strój i uzbrojenie, jakby nie na wojnę, a na gody się wybrał.

I on, i dwór jego różnił się od ojcowskiego, jakby do innego należał świata.

Coś młodego, świeżego, bujniej roz kwitłego wiało od tych błyszczących rycerzy z pióropuszami, ze świecidłami i dziwnymi na hełmach postaciami.

Łoktkowi przy nich ciężko, czarno, opuszczono, grubo wydawali się i niemal barbarzyńsko.

Kaźmirzów orszak lżejszym był i zwrotniejszym, lecz widać było, że próby boju nie prze był.

Zbliżywszy się do syna, Łoktek ręce wyciągnął i, gdy ten mu się do kolan chylił, zarzucił je na szyję jego, począł cało wać w czoło.

Nie mógł mówić...

Spojrzał z wdzięcznością na Tropikę i skinął tylko mu, jakby mówił: „Bóg ci zapłać!

„ Z wol na kamienna twarz wypogadzać się zaczęła, piersi poruszać, jakby odblask krwi ożywił mu policzki.

Szli razem do namiotu i w nim znikli.

Zamaszyste raźni królewiczowscy ludzie poczęli zsiadać i rozgaszczać się.

W obozie domyślano się teraz, dlaczego stali tu tydzień.

Czekali na królewicza.

Gdy Łoktek do namiotu z synem wszedł, Trepka pozostał około opłotków.

Tu go otoczyli wojewodowie, chorążowie, pułkowódcy, nalegając i dopytując, co się działo.

Nekanda powtarzał im to, z czym wprzódy przybył ziemianin, że od Brześcia i Inowrocławia udało się pierwszy zamach odeprzeć, że Słupcę i Pyzdry a okolice Krzyżacy puścili z dymem.

Na godzinę przed przybyciem ich pod Pyzdry dano mi znać mówił Nekanda.

Gdybym sam był, broniłbym ich, alem tę drogą krew królewską ocalić musiał.

Uszliśmy szczę śliwie, ścigani co chwila, w obawie, że nas dognają.

Bóg mi łosierny.

A Krzyżacy?

pytał Hebda.

To była tylko próbka rzekł Nekanda.

Wrócili do Torunia, bo król Jan się im opóźnił.

Tylko co ich znowu nie widać.

Niepoczciwy Wincz z nimi.

Wtem uchylił król namiotu ściankę i zawołał:

Nekanda!

Ten wszedł.

Królewicz stał przed ojcem z twarzą posępną i zafrasowaną.

Łoktek miał ten wyraz oblicza, jaki przybierał wydając rozkazy.

Dziś jeszcze przepędzicie ze mną dzień do wieczora odezwał się.

Rozumiesz?

Jutro musicie z nim wskazał na Kaźmirza na miejsce bezpieczne.

Jelit

.


 

Ojcze odezwał się Kaźmirz srom dla mnie.

Nie go dzi się to.

Lituj się!

Milcz, gdy rozkazuję rzekł Łoktek.

Wiem, co czy nię.

Miałbym ja dwóch takich jak ty, nie szczędziłbym ciebie.

Jeden jesteś, a na twoją głowę korona czeka.

Milcz i słuchaj!

Korona pójdzie w sztuki, gdy zabraknie głowy...

Zwrócił się do Nekandy;

Szukaj z nim bezpiecznego miejsca i najbezpieczniejsze go zamku.

Ja ci go oddaję, musisz mi całym powrócić.

Trepka skłonił głowę.

Bić się dodał król to by była zabawka, rozkosz.

Mu sisz cierpieć i słuchać.

Ja się będę bił.

Mnie nie szkoda, jam stary, ze mnie już gałęż nie wytryśnie nowa...

Kaźmirz ręce skrzyżował na piersiach, jak gdyby jeszcze króla chciał błagać, lecz Łoktek nie patrzał nań, radził z Nekandą.

Odżył widocznie po przybyciu syna, wstąpiła weń na dzieja.

Nie mówił, co począć ma, bo z tego nigdy się nie był zwykł przed nikim spowiadać, pytał tylko.

Nie wspomniał o Winczu.

Gdy Trepka napomknął o nim, spojrzał król i za warł usta.

Ciemno było w namiocie, lecz mogło się zdawać, iż coś się w oczach starego zaszkliło...

Po długim opowiadaniu o zniszczeniu, które Krzyżacy zrzą dzili, Łoktek nagle zwrócił się do Nekandy.

Och!

Jeden Wincz...

rzekł on jeden...

zemsta...

niecny człek...

wąż...

wąż...

Ale całaż Wielkopolska z nim prze ciw mnie?

Wlepił w niego oczy.

Miłościwy Panie pospieszył z odpowiedzią Trepka niech Póg uchowa od takiej potwarzy!

Nałęcze z nim i to nie wszyscy.

Dobek mu wypowiedział posłuszeństwo.

Inni idą pod grozą, aby im majętności nie palono, spodziewając się je oca lić.

Reszta płacze i narzeka na zdrajcę.

Niech się szala prze chyli na stronę naszą, odbiegną go wszyscy.

Daj Bóg!

rzekł król krótko i uśmiechnął się do syna.

Nie tęsknij dodał.

Przyjdzie i na ciebie czas do

boju.

U nas miecza do pochew schować nie można...

i długo jeszcze pozostanie tak.

A dopóki pokoju mieć nie będziemy westchnął kró lewicz poty kraj stać będzie w lepiankach i gruzach i wie śniak mrzeć z głodu, i miasta drżeć ze strachu o handle

swoje.

Tak, dziecko moje gorzko uśmiechnął się król i dlatego ja wojuję życie całe, abyś ty ten pokój odzierżał po mnie, da-li Bóg, że go nam Stolica Apostolska z tym narodem bezbożnych mnichów wyzyszcze.

Mnie już do ostatka trzeba krew lać, a ty żniwo zbierzesz po niej.

Uściskał go.

Jedźcie gdzie na zamek bezpieczny, w głąb...

daleko, gdzie by ani Jan was nie dostał, ni Krzyżacy.

Ja błądzić będę i kryć się po lasach, aż mi Bóg powie i doda serca: „Teraz czas!

„ O, gdy przyjdzie godzina, pomstę uczynię okrutną, jak psów będę dławił, jak zbrodniarzy ścinał i tak nie przebaczę nikomu, jak oni nie przepuścili niewinnym dziatkom moim...

Zamilkł nagle.

Amen dokończył Trepka, skłaniając głowę.

io .


 

III

L\ a jesiennym niebie chmurnym gorzała łuna ogromna, gorzała już dzień drugi, noc drugą.

We dnie na czar nej chmurze paliła się krew, w nocy na krwawym obłoku czer niały dymy.

I nie było słychać nic bo tam, gdzie przeszła pożoga ta straszna, nie zostało ludzi, gorzały poodzierane trupy...

Obóz krzyżacki leżał pomiędzy Łęczycą spaloną, wsiami, które Krzyżacy zrównali z ziemią, a Kaliszem.

Ogromne to wojsko Niemców, którego jedno skrzydło składały pułki wo jewody polskiego, rozłożyło się w dolinie szeroko.

Czerwony namiot wielki, ponad którym biała z krzyżem czarnym i orłem „cesarstwa powiewała chorągiew, zajmował środek obozu.

Tu z gośćmi swymi odpoczywał marszałek Teodoryk z Altenburga .

Obok niego Otto z Luterbergu i komturowie „ elbląski, pomorski, toruński gospodarzyli, przyjmu jąc sprzymierzeńców i gości.

Kilku grafów znad Renu, jeden Anglik, posiłki inflantskie w osobie swych wodzów zasia dali do wesołej uczty, której łuna przyświecała z dala.

Wesołość w obozie dochodziła do szału, nie tylko pod czer wonym namiotem brzęczały puchary.

Śpiewki i szczęki od zywały się z szałasów i od ognisk dokoła.

Przy jednym z nich kilka obnażonych kobiet, powiązanych sznurami, leżało na ziemi.

W szarych płaszczach rycerze cho dzili dokoła, potrącając je nogami.

Jeden z nich końcem mie cza kłuł ciało, które z bólu czucie straciło.

Opowiadano sobie, jak w Łęczycy obnażone niewiasty ścinano razem z księżmi.

Śmiech tych ludzi podobnym był do zwierząt ryku.

Z innych miejsc nagle wybuchały podobne krzyki wesołe.

Pastwiono się tam nad jeńcami.

Około wozów służba rozkła dała łupy, a między nimi leżały ornaty kościelne, kielichy i kobiece suknie, i klejnoty.

A nad tym wszystkim krzyż po wiewał...

Zakonnicy nagradzali sobie za długie w zamkach zaryglo wanie.

Tu wszystko im wolno było.

Pod namiotem czerwo nym siedzący i na wpół leżący krzyczeli głośno, osobliwie starszyzna krzyżacka.

Płaszcze białe zmagały się na zabawia nie gości.

Grafowie znad Renu słuchali.

Teodoryk z Altenburga, wódz najwyższy, wyniosła postać na silnych nogach z ogromnymi stopy płaskimi, głową przechodzący większą część swych współbiesiadników, stał jeden z twarzą spokojną człowieka trzeźwego między upojonymi.

Patrzał, przysłuchiwał się, brwi ściągał.

Przechodzącego komtura z Elbląga zapytał po cichu:

Gdzież ten Polak?

Musiał pójść złość pod swym namiotem wydychać od parł, uśmiechając się, mały a krępy, rudobrody komtur.

Brwi marszałka ściągnęły się.

Nadto bo mu dojadacie rzekł.

Takiego pomocnika szanować potrzeba.

Lepszego przewodnika trudno by dostać.

Komtur się skrzywił.

Dumy jego znieść trudno rzekł.

Razi ona wszyst kich.

Bądź co bądź jest to zdrajca.

Zdrada pożądana, ale zdraj cy obrzydliwi!

Znosić go jednak musiemy odparł marszałek i po ma łym przestanku dodał do czasu.

A nawet bardzo niedługiego odparł komtur.

Szko dliwym nam już być nie może.

Spalił mosty za sobą.

Głupi człek zresztą, bo się oddał w ręce nasze na łaskę i niełaskę.

O, niel rzekł uśmiechając się marszałek.

Próbował

z mlistrzem wchodzić w jakieś układy.

Stawił się na stąpię sprzymierzeńca.

Stary nasz zbył go, jak należało, nic mu nie przyrzekłszy.

Komtur poruszył ramionami i rudą potarł brodę.

.


 

Nie przycinajcie mu, gdy siada z nami odezwał się Teodoryk.

Ja nań nawet nie patrzę odparł ze wzgardą komtur.

Ale też i lekceważenia mu takiego okazywać nie wy pada.

Kom tur przerwał ze śmiechem własnymi słowy Teodoryka;

Do czasu!

No, do czasu, zapewne powtórzył marszałek.

Ale przed czasem żółci mu burzyć nie należy.

Graf von Rheden, jeden z gości, stojący blisko i słyszący rozmowę, dorzucił:

Proszę was, przezacny panie, u stołu mnie przy nim nie sadzajcie.

Wszystko mi się kwaśne wydaje od jego twarzy.

Trudno wymagać, by wesołym był odezwał się marsza łek.

Juściż palemy z nim razem, czy on z nami, wioski jego braci i plemienia.

Gdy z nami idzie, wyrzec się go powinien!

zawołał głośno komtur z gwałtownością wielką.

Myśmy rycerzami niemieckimi, sprawa nasza nic nie ma wspólnego z tymi ple mionami, które wyniszczyć potrzeba i wygubić, aby zająć ich ziemię.

Marszałek nie przeczył, a drugi komtur, toruński, dodał:

Póki tu ślad ich języka, ich obyczaju, ich rodu zostanie, pokoju mieć nie będziemy.

Dlatego musiemy wycinać w pień i na karczunku krwawym nowy las sadzić.

Jeśli sobie pochlebiają rzekł marszałek że my ich przez jakąś ludzkość szczędzić będziemy...

Nie dokończył i mrucząc się odwrócił.

Pułki wojewody począł elbląski potrzeba zawsze naprzód słać, gdzie największe niebezpieczeństwo i gdzie naj pewniejsza śmierć.

Tym sposobem się tych pomocników po zbędziemy.

Ale dziś, bracie mój przerwał zwracając się marsza łek jeszcze są potrzebni.

Dla tego samego nam dobrzy, że Łoktkowi bez nich źle bardzo.

Słyszę, że stary lis nie śmie wyleźć z jamy.

Kryje się gdzieś z lichym swym zbieranym

 

wojskiem po lasach.

Nie będzie śmiał nam stawić czoła.

A pod Kalisz i króla Jana się doczekamy.

Spojrzeli po sobie.

Króla Jana.

Daj to Boże!

rzekł z powątpiewaniem to ruński komtur.

Przyjdzie zapewne odezwał się inny ze starszyzny ale dla niego wcześnie worki nabite przygotować trzeba.

Prawda, że jako prawowity król polski Pomorze nam odda na wieki, ale zapłacić sobie każe.

Pieniędzy potrzeba będzie.

dlań dużo.

Marszałek Teodoryk z dwuznacznym uśmiechem rzekł, ręką na kraj wskazując:

Dostarczy nam ich ta wyprawa.

W Kaliszu ja się wiel kiego łupu nie spodziewam, ale stamtąd pociągniemy na Gniezno.

Kościelny skarbiec stary, zamożny, dla króla Jana srebra dostarczy.

No i inne miasteczka, w których handel większy, nie są do pogardzenia.

Kalisz osadzić musiemy.

Zaczęto mówić o położeniu żarniku, o wodach, które przy stępu broniły, o obwarowaniu miasta.

Marszałek zapewniał, że pod Kalisz król Jan powinien był nadciągnąć.

Gdy pod krwawym namiotem toczyły się tak rozmowy, na skraju obozujące polskie pułki Nałęczów, odosobnione, w po łożeniu najgorszym, szemrały.

Z Niemcami zwady były nie ustanne.

Nie puszczali koni do wodopoju, zajmowali najlepsze łąki, przywłaszczali sobie najwygodniejsze stanowiska.

Mię dzy ciurami i żołnierzem, jak gdyby lada chwila miała walka wybuchnąć, zaczepki były ciągłe.

Silniejsi Niemcy nadużywali swej przewagi.

Polskie posiłki wzgardzone, prawie jak nie wolnicy musieli podrzędne jakieś zajmować stanowisko.

Skar gi na to nie pomagały.

Wojewoda się burzył marszałek, u którego się upominał o poszanowanie wielkopolskiej ziemi, odpowiadał mu półsłowy, ruszał ramiony, tłumaczył się wojną, nie zważał wreszcie na nic i czynił swoje.

Nie było już żadną tajemnicą w obozie, że po wzięciu Kali .


sza, który się spodziewano opanować, droga na Żnin szła wprost do Gniezna, w serce Wielkopolski.

Przebąkiwano o wy prawie na Sieradz, na Wartę.

O łupieży stolicy arcybiskupiej mówiono zawczasu, obiecując sobie z niej wiele.

Wincz chodził po małym namiocie swym, wybiegał z niego, biegał po podwórzu, siadał, wstawał i wszyscy widzieli jawnie, że krew w nim się burzyła.

Niekiedy spoglądał na czerwony namiot marszałka z taką złością, jakby chciał pójść nań nie z posiłkiem, ale z mieczem w dłoni.

Wśród dokoła stojących pułków wojewody toż samo roz drażnienie panowało, jakie nim miotało.

Starszyzna schadzała się, naradzała burzliwie, krzyczała i, ku Niemcom ręce wy ciągając, zdawała się grozić im.

Lecz cóż znaczyły groźby bez silne, gdy garść ta była w ręku Krzyżaków, czterykroć silniej szych i lepiej uzbrojonych.

O paręset kroków od namiotu wojewody, przy wozach Remisza Nałęcza, który wiekiem i powagą najstarszym tu był po wojewodzie, stało dowódców, wszystkich rodem Nałęczów, z dziesiątek.

Byli tam Zegota zwany Siłacz, Klimsz zwany Ogon, Jur zwany Nosal i inni.

Żaden z nich na chwilę nie przysiadł, chodzili wszyscy, miotając się.

Po przykrym mil czeniu następowały wybuchy krzykliwe.

Remisz, jak mógł, uśmierzał.

Te psy sobie z tego nie robią nawet tajemnicy mówił Ogon wprost z Kalisza pójdą na Gniezno.

Znają dobrze, gdzie się najlepiej obłowić mogą.

Sam słyszałem na uszy moje, że ten sam los, który spotkał Łęczycę, obiecują nie tylko Gnieznu, ale Środzie i okolicom, Sieradziowi potem, Warcie i kto ich wie!

Pójdą może i na Poznań, a my im pomagać ma my, gdy nasze własne dwory łupić i palić będą l

Ano tak!

krzyknął Zegota Siłacz.

Po tośmy szli i tak piękny z nimi wojewoda sojusz zawarł bodaj jutra nie doczekał że będziemy się sami ze skóry odzierać!

Mówił nam dodał Ogon że przez to my ocalimy nasze mienie i kraj, a teraz co?

Zdał nas jak niewolników przepadliśmy...

r

Przepadli!

powtórzyli drudzy.

Mamy ginąć zawołał Klimsz no, to i on z życiem nie ujdzie!

Niech ginie!

Remisz nakazał milczenie.

Nie łówcie ryb przed niewodem!

Nie może być, aby nas i siebie gubił.

Człek bystry, rozumny...

Ale stracił rozum, bo go złość opanowała wtrącił Ogon.

Zemsty mu się zakosztować chciało i sam się zdał za nią.

Czekajmy no rzekł Remisz.

Czego czekać?

Zęby było po czasie?

podchwycił Si łacz.

Nie!

Oto jak stojemy, idźmy się z nim rozmówić jasno i szczerze.

Ano, idźmy!

wołali inni.

Remisz siedział niepewien.

Patrzali nań.

Idziecie z nami?

zapytali.

Muszę odparł krótko.

Zebrali się więc do gromady, poszeptali nieco, ustawili wedle starszeństwa, przybrali poważne postacie l z wolna po częli kroczyć ku namiotowi wojewody, który właśnie był wy szedł z niego i widział ich gromadzących się, a zmierzających ku sobie.

Po drodze do gromadki tej zaczęli się przyłączać inni, z dziesiątki urosła wprędce w dwójnasób.

Garnęli się wszyscy, kto się tylko dowiedział, dokąd i po co idą.

Nim mieli czas dojść do namiotu, wojewoda, w którego oczach się to działo, postrzegł i domyślił się, że starszyzna ku niemu szła, a i celu tego wystąpienia łatwo mu się było dorozumieć, bo go po jedynczy już od dni kilku słowy zaczepiali i ostro się im od cinać musiał.

I teraz też widząc, że go pewnie naprą, aby się tłumaczył, postanowił nie pobłażyć i nie ugiąć się, a stawić ostro.

Im więcej czuł swą winę, tym mniej mógł się do niej przyznać.

Kości były rzucone wycofać się niepodobień stwo,

Idąc z wolna, Nałęcze naradzali się, kto rzecznikiem miał

.


 

być.

Ogona i Nosala obawiano się dla gorącości ich, zgodzono się na Remisza.

Gdy już wątpliwości mieć nie mógł Wincz, że do niego idą, stanął z podniesioną głową, oparłszy się na mieczu, i czekał na nich wyzywająco.

Remisz przodem szedł.

Powitali się zimno.

Przychodzimy do was na radę i z żałobą odezwał się mówca.

Coś źle się nam zapowiada wyprawa.

Niemcy nie czynią z tego tajemnicy, że spod Kalisza na Gniezno chcą, no to i okolicy nie darują.

A co się stanie z naszymi wsia mi i osadami?

Wszystko pójdzie w perzynę?

A po cóż my tu?

Wojewoda wydął usta.

Przecież ja w tym jak wy poszkodowany być mogę odezwał się.

Zostawcież mnie o to staranie.

Do Gniezna daleko.

Nie tak bardzo mruknął Ogon.

A my teraz w ich rękach.

Mistrz mi przyrzekł począł, dławiąc się, wojewoda że nas oszczędzi.

A marszałek pójdzie po swej myśli.

Wojna jak woda mówił Klimsz.

Puścić ją łatwo, ale zatrzymać ją i pokiero wać nią, niech kto będzie mądry.

Wincz surowo spojrzał, burzyło się w nim coraz silniej, za gryzał usta blade, oczy mu zaszły jakąś powłoką krwawą.

Zwierzyliście mnie dowództwo począł głosem na próż no hamowanym, w którym czuć było gniew okrutny.

Jam tu najwyższy wódz.

Wasza rzecz ze mną iść i mnie słuchać.

A kto nie zechce...

Rękę podniósł, jak gdyby gałęzią groził.

Ho, ho!

mruknął Ogon.

Ho, hol Ziemianieśmy, nie niewolnicy, poczekaj!

Żołnierze, nie ziemianie odparł przyskakując doń wo jewoda.

Tu kto nie słucha, winien sądu, a kary innej nie będzie u mnie tylko śmierć!

Słyszycie?

Odwrócił się nagle, jakby do namiotu iść chciał.

Nie zlękniony wcale Ogon zawołał wnet:

l

rr

Już tak z nami mówicie?

Już tak?

Sprzedaliście nas Niemcom, hę?

Wojewoda przypadł ku niemu, za miecz chwytając, ale Re misz porwał jego rękę i jak w żelaznej obręczy ją zatrzymał.

Słuchaj, wojewodo rzekł nie dolewaj oleju do ognia.

Miarkuj się, radźmy jak swoi, jak bracia jednego rodu!

Ani rodu, ni braterstwa nie ma na wojnie począł wo jewoda.

Jedno jest: rozkaz i posłuszeństwo!

Ziemianin i na wojnie ziemianinem być nie przestaje odparł Ogon, Zza niego jeden z Nałęczów nieopatrzny krzyknął;

Wiedz ty, Wincz, że choć wojewodą jesteś, jak nas zdra dzisz tak, jakoś króla zdradził, to ci łeb utniemy!

I mieczem błysnął.

Wincz swojego dobył.

Będzie komu mnie pomścić!

zawołał, na obóz nie miecki patrząc.

Okrzykiem zagłuszono go, wszyscy byli oburzeni,

Dobrze tak!

krzyczeli z tyłu stojący.

Dobka nam było słuchać, a nie jego!

W matnię nas wprowadził, na zgubę!

Rozgorzało okrutnie.

Wojewodę ledwie Remisz utrzymać mógł, tak się miotał i wściekał.

Tymczasem w niemieckim obozie, postrzegłszy ten zamęt i spór, Krzyżacy wstawać zaczęli, ruszać się też i dawali sobie znaki, zbliżając się powoli ku polskiemu oddziałowi.

Klimsz wskazał to swoim, wszyscy się pomiarkowali.

Sam wojewoda ochłonął nieco i z Remiszem a dwoma innymi wy branymi usunął się do namiotu.

Reszta ich w oczekiwaniu rozłożyła się dokoła, siadając i kładąc się na ziemi.

Z namiotu słychać było głosy podniesione, gorące, ale mało co kto ury wanych wyrazów mógł dosłyszeć.

Ziemianie zbliżali się, na stawiali ucha, kiwali głowami, dawali sobie znaki.

Po chwili zniżył głos wojewoda, ciszej prowadzono rozmowę.

Przedłu żyła się ona dosyć i gdy Remisz z towarzyszami wyszedł z na miotu, w którym wojewoda pozostał, poszeptał coś swoim, którzy powstawali i dosyć kwaśni a pochmurni rozchodzić się

.


 

zaczęli.

Jaki był skutek rozmowy, wiedziało tylko kilku star szyzny.

Innych zapewniono, że wojewoda z Krzyżakami ostro się rozmówi i kraju ich bronić będzie, boć razem i siebie.

Do czasu więc pozornie uspokoiły się umysły.

Remisz z kil ką, którzy go nie odstępowali, nim doszedł do swych wozów, zobaczyli, jak wojewoda, przeodziawszy się w lepsze szaty i kilku ludzi biorąc z sobą, podążył wprost do czerwonego namiotu.

Robiło się ciemno, ale pod marszałkowskim, gdzie gości przyjmowano, jasno było.

Jak gwiazdy czerwone w dali bły skały porozrzucane ogniska niemieckiego obozu.

Wiatr poru szał wielką chorągwią, która jakimś głosem dziwnym się do niego odzywała, zwijając i rozciągając nad namiotem, targana jakby gorączką jakąś, która naprzód ją rwała.

Mierzonym krokiem szedł wojewoda do namiotu, a gdy po mijał ludzi krzyżackich, nawet knechtów i sergentów ich, ża den mu krokiem z drogi się nie usunął i nie okazał najmniej szego uszanowania, choć znali go, że wodzem był i pacholę przed mim miecz niosło.

Ale co dla Niemców Polak znaczył?

Uśmiechali się, spoglądając nań z ukosa, jakby już spętanym był i w niewoli.

Rycerstwo bardzo głośno rozprawiało pod namiotem, gdy u wnijścia jego pokazał się wojewoda Wincz.

Szedł za nim nieodstępny towarzysz Petrek Kopa.

Spojrzawszy na Wincza, wszyscy Krzyżacy i grafy, i pielgrzymi, siedzący u stołu, zamilkli nagłe.

Nikt z powitaniem nie spieszył.

Dopiero z dala stojący marszałek, gdy milczenie mu oznajmiło, że coś je spo wodować musiało, obrócił głowę i krokiem poważnym, jakby od niechcenia, z obowiązku przybliżył się do wojewody.

Skło nił lekko głowę i na ławę u stołu nie zajętą wskazał.

Kto by nie wiedział, jakim tu okiem i sercem patrzano i przyjmowano wojewodę, z przyjęcia łatwo by się mógł do myśleć.

Mierzono go oczyma nieufnymi, złymi, pogardliwy mi.

Odwracali się jedni, drudzy udawali zajętych rozmową cichą między sobą.

Marszałek zmuszony był sam odezwać się do Wincza:

„r

Z Kalisza nam przyszły wieści, że mieszczanie już się opatrzyli, co im grozi, i, głupcy, bronić się myślą.

Patrzał, czekając odpowiedzi.

Wojewoda milczał.

Od króla, choć nie ma wiadomości, ale pod Kalisz przy ciągnie pewnie.

Posłałem do niego, aby pospieszał rzekł Teodoryk.

A o królu waszym krakowskim wieści nie ma dodał.

Uciekł w lasy.

Na wzmiankę o Łoktku zarumienił się wojewoda.

Moim królem Jan odparł.

Tamtego już nie znam.

To mówiąc, dał znak marszałkowi, iż potrzebował mówić z nim na osobności.

Teodoryk dosyć niechętnie, zawahawszy się trochę, począł iść przodem.

Minęli stół, od którego oczy ma za nimi pogoniono.

W końcu tej jakby obszernej sali, za zasłoną, oddzielony od niej, ale zrosły z namiotem wielkim był marszałka sypialny, razem z kaplicą.

Teodoryk podniósł kobierzec, którym zawieszone było przejście, i wszedł pierw szy, wskazując wojewodzie, aby szedł za nim.

Tu stanął i cze kał milczący.

W obozie złe chodzą wieści począł Wincz.

Ludzie się moi niepokoją wielce.

Gawiedź wasza plecie o pochodzie na Gniezno.

Wojewoda mówił to złamanym językiem.

Potrzeba mu było tłumacza i wskazał na drzwi.

Marszałek udzielił pozwolenie.

Kopa wszedł.

Tak jest szybko potwierdził Petrek.

W obozie na szym wielki strach.

Po drodze Nałęcze mają wioski, obawiają się wszyscy...

Marszałek ramionami ruszył i wąsa pokręcił.

Flegma go nie opuszczała.

Juściż na Gniezno i Wielkopolskę nie pójdziemy?

za gadnął wojewoda, wpatrując się w oczy Krzyżakowi, który stał nieporuszony.

Ja wcale dziś mówić nie mogę, dokąd pójdziemy odezwał się obojętnie.

Król Jan nadciągnie, zechce pewnie objąć Poznań, zechce wziąć Gniezno.

My się temu sprzeciwiać

.


 

nie moiżelmy, fcraj to jego, królem nad nim jest, odebrać go powinien.

Wincz otarł twarz.

Gdyby chciał Polskę tę objąć, nie potrzebuje jej niszczyć.

Oddamy mu ją rzekł ja...

A jeśli się grody upierać będą?

odparł Teodoryk.

Wojewoda spuścił głowę.

Wierz mi, palatynie począł marszałek nie przewi duj zbytecznie i nie trwóż się.

Wojna i zdobycie bez szkód się obejść nie mogą.

Ale myśmy sprzymierzeńcy wasi, my idziemy z wami!

Będziemyż patrzali na zniszczenie mienia naszego?

zapytał Wincz.

Teodoryk w milczeniu zatarł ręce, brwi mu się w górę pod niosły, usta poruszyły i skrzywiły.

Milczeniem mówić się zdawał:

Na to poradzić nie mogę.

Cofnął się nieco w głąb małego namiotu.

Palatynie rzekł, powoli mierząc wyrazy.

Król Jan i Zakon potrafią wam dobrą wolę okazaną zawdzięczyć.

Znaj dzie się czym wynagrodzić straty, lecz dla uniknienia ich my sobie wyprawy psować nie możemy.

Tak ożywiając się, mówił dalej.

Musiemy krakowskiemu królikowi wrazić strach i pokazać, że się na wojnę z nami porywać niebezpiecz nie.

Pójdziemy ogniem i mieczem.

Ależ to kraj nie krakowskiego pana, ale Jana!

odparł żywo wojewoda.

Marszałek postrzegł, że się wydał mimowolnie z tym, iż w polską koronę Jana nie bardzo wierzył, i żywo wtrącił:

Nie wiemy jeszcze nic, nie wiemy.

Zresztą, palatynie, wasze majętności oszczędziemy i pominąć będziemy się sta rali.

Moje?

odparł wojewoda.

Ja bym o nie nie tyle stał, ale innych Nałęczów, co są ze mną i burzą się.

Burzą się?

podchwycił marszałek.

Burzą?

Dajcie ich w ręce moje, ja uspokoję.

 

Uśmiech szyderski towarzyszył tej obietnicy.

Po chwili zadumany wojewoda począł znowu:

Mistrz mi obiecał...

Marszałek, który był przysiadł na posłaniu, wstał.

Mistrz nie dowodzi wyprawą i nie odpowiada za nią rzekł.

Po powrocie rozmówicie się z nim.

Nie siadał już i okazać się starał, jakby rozmowę tę za do kończoną uważał.

Wojewoda siedział, znękany był i upoko rzony.

Wnijdźcie w położenie moje rzekł głosem przytłumio nym.

Proszę was...

wdzięczen wam będę...

Położenie wasze...

a tak odpowiedział Teodoryk.

Rozumiem, że jest przykre, ale ja go osłodzić nie potrafię.

Wszystkie jego następstwa musicie przyjąć.

To było do prze widzenia.

Zmierzyli się oczyma.

Oburzony chłodem, w którym trocha przebijało się szyderstwa, wojewoda wstał.

Brwi ściągnął, chciałby był okazać się groźnym, nastraszyć, zaniepokoić, lecz Teodoryk patrzał na to jego podrażnienie i gniew z taką chłodną krwią, z jaką słuchał wymówek.

Wojewoda był w mocy ich...

Marszałek, nie czekając, aż wynijdzie, sam pierwszy pod niósł zasłonę i powoli powrócił do swych gości, wiodąc za sobą, jak skazańca z wyrokiem na twarzy wypiętnowanym, wojewodę.

Kopa wlókł się za nim.

Pozostała tu starszyzna i goście, którzy na powrót Teodoryka oczekiwali, powitali go z dala półuśmiechami.

Wincz, nie chcąc natychmiast stąd uchodzić, padł na ławę zamyślony, lecz ukryć mu było trudno, że na osobności roz mowa źle dlań wypaść musiała.

Szkoda, panie palatynie podniósł głos komtur toruń ski, który łamaną mówił polszczyzną żeście temu młoko sowi królewikowi z Poznania dali ujść l Gdyby się go nam było udało wziąć, krakowski królik dałby nam za niego, czego by śmy żywnie zażądali.

Wojewoda żachnął się.

.


 

Ostrożny był szepnął krótko.

A w Pyzdrach dodał komtur gdzieśmy na pewno go się spodziewali, furtą tylną się nam wysunął.

To wasza była sprawa, nie moja rzekł wojewoda.

Samiście tam byli.

Jego i tę pogankę żonę potrzeba było w Poznaniu za chwycić dodał elbląski komtur.

Monarchą się chrześci jańskim niby zowie, do Rzymu pielgrzymował, do Awinionu teraz śle skargi, pobożnego udaje, a syna z poganką tego rodu bałwochwalców ożenił.

Ochrzczoną jest wtrącił Petrek Kopa.

Komtur się rozśmiał.

Kto kiedy z poganina chrztem zrobił chrześcijanina?

rzekł szydersko.

Chyba zaraz oblawszy go wodą i krwią obmyć, aby nie miał czasu wrócić do dawnych grzechów.

Chrzest dobry jest tylko mieczem.

Ochrzczono ją, mówicie, a ja wiem, że po dziś dzień obrzędy najobrzydliwsze pogań skie potajemnie sprawuje i do lasów jeździ dębom się kłaniać, szatanowi służyć.

Okrzyk zgrozy rozszedł się pomiędzy biesiadnikami.

Oni tu ten cały kraj swój mianują chrześcijańskim mówił elbląski.

Mają niby kościoły, mnichów, ale poganie są.

Wszystko to udane, kłamstwo.

Wojewoda odezwać się nie śmiał, Kopa cofnął się i milczał.

Marszałek nie mieszał się do rozmowy.

Winczowi z rozkazu jego pigment podano w kubku, który on nie tkniętym na sto le zostawił.

Chwilę posiedziawszy, wstał z miejsca swojego, z lekka pozdrowił siedzących, którzy mu ukłonu nie oddali, i wiodąc za sobą Kopę, wyszedł z namiotu.

Szyderskimi oczyma ścigano go.

Milczenie trwało, dopóki się nic oddalił.

Moim zdaniem zamruczał komtur toruński ja bym mu nie radził wierzyć.

Mieć go trzeba na oku.

A czegóż się od niego obawiać mamy?

oparł się mar szałek.

Gdyby się do krakowskiego królika chciał wrócić, miecz go czeka, bo ten nie przebacza.

Na łasce naszej jest.

Obożny też wie, iż jego ludzi w środek brać należy i naszymi opasywać.

Był nam jeśli nie strasznym, to niedogodnym, pó ki zemsta w nim nie zawrzała, a teraz...

Pogardliwie urwał Teodoryk.

Niektórzy dzielili zdanie jego,

inni siedzieli milczący.


Date: 2015-12-11; view: 839


<== previous page | next page ==>
Aż do tej chwili odezwał się Łoktek smutnie wieS Jelita | Przez rozwarte wnijście wielkiego namiotu widać było niebo
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.076 sec.)