Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Niezwykła właściwość i zupełnie zwykła kłótnia 1 page

Odtąd małej Momo powodziło się dobrze, w każdym razie takie było jej zdanie. Teraz zawsze miała, co jeść, czasem więcej, czasem mniej, jak tam wypadło, zależnie od tego, co ludzie mogli jej przynieść. Miała dach nad głową, łóżko i jeśli było zimno, mogła rozpalić sobie ogień. A co najważniejsze: zdobyła wielu dobrych przyjaciół.

Można by pomyśleć, że Momo po prostu miała wielkie szczęście, bo trafiła na takich miłych ludzi, i Momo tak właśnie myślała. Ale wkrótce okazało się, że i ci ludzie mieli nie mniejsze szczęście niż ona. Momo była im potrzebna i dziwili się, jak sobie dawniej radzili bez niej. I im dłużej przebywała wśród nich, tym bardziej stawała się dla nich niezbędna, tak bardzo niezbędna, że lękali się, aby tylko któregoś dnia ich nie opuściła.

Tak, więc Momo miała dużo odwiedzin. Prawie zawsze widywało się u niej kogoś, kto z nią siedział i z ożywieniem rozmawiał. A jeśli ktoś jej potrzebował i nie mógł przyjść do niej, posyłał po nią, prosząc, żeby przyszła. A temu, kto nie zauważył jeszcze, że jej potrzebuje, inni mówili: „Idźże z tym do Momo!"

To zdanie stopniowo zamieniało się u ludzi z sąsiedztwa w stale używany zwrot. Tak, jak się mówi: „Wszystkiego dobrego!" Albo „Na zdrowie!", Albo „Bóg jeden to wie!", zupełnie tak samo mówiono przy każdej okazji: „Idźże z tym do Momo!"

Ale dlaczego tak było? Czyżby Momo była tak nieprawdopodobnie mądra, że każdemu mogła udzielić dobrej rady? Czy zawsze znajdowała właściwe słowa, kiedy ktoś potrzebował pociechy? Czy umiała wydawać mądre i sprawiedliwe wyroki?

Nie, wszystkiego tego Momo nie umiała, jak nie umie tego żadne inne dziecko.

No, to może Momo umiała robić coś, co wprawiało ludzi w dobry humor? Na przykład szczególnie pięknie śpiewać? Albo grać na jakimś instrumencie? Albo wreszcie - bo przecież mieszkała jakby w cyrku - może umiała tańczyć lub pokazywać akrobatyczne sztuki?

Nie, tak również nie było.

Może umiała czarować? Znała jakieś tajemnicze zaklęcie, które odpędzało wszystkie troski i nieszczęścia? Umiała czytać z ręki albo w inny sposób przepowiadać przyszłość?

Nic podobnego.

Ale Momo umiała robić coś, jak nikt inny: umiała słuchać. Niektórzy czytelnicy powiedzą może: to przecież nic nadzwyczajnego, słuchać umie każdy.



Nie mieliby jednak racji. Tylko niewielu ludzi umie naprawdę słuchać. A sposób, w jaki Momo umiała słuchać, był doprawdy jedyny w swoim rodzaju. Nie, dlatego, żeby coś mówiła albo pytała, skąd przyszły jej gościowi takie myśli do głowy, nie, Momo tylko siedziała i przysłuchiwała się z wielką uwagą i wielkim zainteresowaniem. Patrzyła przy tym na mówiącego swoimi dużymi, ciemnymi oczami, a on czuł, że nagle rodzą się w nim myśli, o których istnieniu w ogóle nie wiedział.

Momo umiała tak słuchać, że ludzie bezradni albo niezdecydowani nagle dobrze wiedzieli, czego chcą. Albo, że nieśmiali nagle czuli się swobodni i odważni. Albo, że nieszczęśliwi i przygnębieni stawali się ufni i radośni. A jeśli ktoś czuł, że jego życie jest nieudane i nic niewarte, a on sam jest jednym z milionów ludzi, takim, który nie ma żadnego znaczenia i którego można zastąpić równie szybko, jak zastępuje się dziurawy garnek - i jeśli ten ktoś szedł do małej Momo i opowiadał jej to wszystko, jeszcze nim skończył mówić, zaczynało mu się w dziwny sposób wydawać, że się zupełnie myli, że drugiego takiego jak on nie ma na świecie i że dlatego w jakiś szczególny sposób jest ważny dla świata!

Tak umiała słuchać Momo!

Pewnego dnia przyszli do niej dwaj mężczyźni, którzy pokłócili się na śmierć i nie chcieli ze sobą rozmawiać, chociaż byli sąsiadami. Inni ludzie poradzili im, żeby poszli do Momo, bo przecież nie uchodziło, żeby sąsiedzi żyli ze sobą jak wrogowie. Mężczyźni z początku wzbraniali się, w końcu jednak niechętnie ustąpili.

Teraz, więc siedzieli w amfiteatrze milczący i nieprzyjaźni, każdy po innej stronie rzędów siedzeń, i ponuro wpatrywali się przed siebie.

Jednym z nich był murarz, który ofiarował Momo piecyk i piękny obraz z kwiatami do jej „bawialni". Nazywał się Nicola, był silnym chłopem o czarnych, podkręconych wąsach. Drugi miał na imię Nino. Był chudy i zawsze wyglądał na trochę zmęczonego. Nino dzierżawił mały lokal na krańcu miasta, zwykle siedziało tam tylko paru starszych ludzi, którzy przez cały wieczór pili jedną jedyną szklaneczkę wina i rozmawiali o swoich wspomnieniach. Nino i jego gruba żona należeli także do przyjaciół Momo i często przynosili jej smakołyki.

Kiedy Momo spostrzegła, że obaj mężczyźni są źli na siebie, nie wiedziała, do którego z nich podejść najpierw. Nie chcąc zrobić żadnemu przykrości, usiadła wreszcie w takiej samej odległości od każdego z nich na brzegu kamiennej sceny i spoglądała to na jednego, to na drugiego. Po prostu czekała, co będzie dalej. Pewne rzeczy wymagały czasu - a czas był jedynym jej bogactwem.

Kiedy długo już tak siedzieli, Nicola wstał nagle i powiedział:

- Idę. Okazałem dobrą wolę przychodząc tu w ogóle. Ale przecież widzisz, Momo, że on jest zawzięty. Po co miałbym dłużej czekać?

I rzeczywiście zwrócił się ku wyjściu.

- Tak, wynoś się stąd! - Krzyknął za nim Nino. - Mogłeś wcale nie przychodzić. Nie zamierzam godzić się z przestępcą!

Nicola odwrócił się gwałtownie. Był purpurowy z gniewu.

- Kto tu jest przestępcą? - Zapytał groźnie i zawrócił od wyjścia. - Powtórz to jeszcze raz!

- Powtórzę, ile razy zechcesz! - Zawołał Nino. - Pewno myślisz, że ponieważ jesteś mocny i brutalny, nikt nie ośmieli się powiedzieć ci prawdy w oczy. Ale ja mówię ją tobie i wszystkim, którzy chcą ją usłyszeć! No, chodźże tu i zabij mnie, jak chciałeś już raz!

- Szkoda, że tego nie zrobiłem!- wrzasnął Nicola zaciskając pięści. - Ale teraz widzisz, Momo, jak on kłamie i uwłacza mi! Złapałem go tylko za kołnierz i wrzuciłem do kałuży wody od płukania naczyń za jego spelunką. W tej kałuży nawet szczur nie mógłby utonąć. - I znów zwrócony do Nina krzyknął: - I, jak widać, jeszcze żyjesz!

Jakiś czas obrzucali się nawzajem wyzwiskami i Momo nie mogła się połapać, o co im w ogóle chodzi i dlaczego są na siebie tak rozgoryczeni. Wreszcie jednak okazało się, że Nicola postąpił tak haniebnie, dlatego że przedtem Nino spoliczkował go w obecności paru klientów. Co prawda, zanim to nastąpiło, Nicola próbował potłuc wszystkie naczynia Nina.

- To nieprawda! - Bronił się teraz rozgoryczony. - Rzuciłem o ścianę jednym jedynym dzbanem, i to już pękniętym!

- Ale to był mój dzban, rozumiesz? - Odparł Nino.- I w ogóle nie miałeś prawa tego zrobić!

Nicola jednak uważał, że miał powód, bo Nino obraził jego honor murarski.

- Wiesz, co on o mnie powiedział? - Zawołał do Momo. - Powiedział, że nie umiem stawiać prostych murów, ponieważ dzień i noc jestem pijany. I że mój pradziadek był taki sam i zbudował z innymi Krzywą Wieżę w Pizie!

- Ależ, Nicola - odpowiedział Nino - to był przecież tylko żart!

- Ładny mi żart! - Grzmiał Nicola. - Z takich żartów nie umiem się śmiać.

Okazało się jednak, że Nino odpłacił tylko za inny żart Nicoli. Oto pewnego ranka na drzwiach Nina zjawił się jaskrawoczerwony napis:, „Komu rozumu nie staje, ten gospodarzem zostaje". A w tym znowu Nino nie widział nic śmiesznego.

Sprzeczali się jeszcze chwilę ze śmiertelną powagą o to, który żart był lepszy, i znowu wpadli w gniew. Ale nagle umilkli.

Momo spoglądała na nich szeroko otwartymi oczami i żaden z nich nie umiał sobie wytłumaczyć tego spojrzenia. Czy w głębi duszy śmiała się z nich? Albo może była zasmucona? Wyraz jej twarzy tego nie zdradzał. Ale obu mężczyznom nagle wydało się, że widzą własne odbicie w lustrze, i poczuli wstyd.

- No, dobrze - powiedział Nicola - może nie powinienem był tego napisać na twoich drzwiach, Nino. I nie zrobiłbym tego, gdybyś nie odmówił mi jednej jedynej szklaneczki wina. To było wbrew prawu, rozumiesz? Bo zawsze ci płaciłem, więc nie miałeś powodu mnie tak potraktować.

- Miałem, i to jeszcze, jaki? - Powiedział Nino. - Nie pamiętasz już, co było ze świętym Antonim? Aha, teraz pobladłeś! Okpiłeś mnie dokumentnie i tego nie mogę ci darować!

- Ja ciebie?-wykrzyknął Nicola, dziko bijąc się pięścią w głowę. - Nie odwracaj kota ogonem. To ty chciałeś mnie nabrać, ale ci się nie udało!

A sprawa wyglądała tak: w małym lokalu Nina wisiał na ścianie obrazek przedstawiający świętego Antoniego. Był to oleo-

druk, który Nino kiedyś wyciął z jakiegoś pisma ilustrowanego.

Któregoś dnia Nicola chciał odkupić od Nina ten obrazek - bo uważał go za bardzo ładny. I Nino tak zręcznie się targował, że w końcu Nicola zaofiarował mu w zamian swoje radio. Nino śmiał się w duchu, bo oczywiście Nicola nie wyszedł na tym dobrze. Ubili interes.

Wtedy okazało się, że między obrazkiem a jego tekturową tylną ścianką tkwił banknot, o którym Nino nic nie wiedział. Teraz on poczuł się poszkodowany i wpadł w gniew. Krótko mówiąc zażądał od Nicoli zwrotu pieniędzy, bo nie należały do zamiany. Nicola odmówił i dlatego Nino nie chciał mu podać wina. Tak się zaczął ich spór.

Kiedy obaj doszli do początku całej sprawy, umilkli na chwilę.

Potem Nino spytał:

- Powiedz no mi zupełnie szczerze, Nicola, czy wiedziałeś o tych pieniądzach już przed zamianą, czy nie?

- Jasne, że wiedziałem, inaczej nie robiłbym zamiany.

- W takim razie musisz przyznać, żeś mnie oszukał!

- Dlaczego? To ty naprawdę nie wiedziałeś o tych pieniądzach?

- Nie, daję ci na to słowo!

- No, więc jednak chciałeś mnie nabrać. Inaczej, jak mógłbyś wziąć ode mnie radio za bezwartościowy kawałek gazetowego papieru, hę?

- A skąd ty wiedziałeś o banknocie?

- Dwa wieczory wcześniej widziałem, jak jeden z gości wetknął tam pieniądze jako ofiarę na świętego Antoniego.

Nino przygryzł wargę.

- Dużo ich było? ; <

- Ani mniej, ani więcej, niż warte jest moje radio.

- W takim razie - powiedział Nino głęboko zamyślony - w całym tym sporze chodzi tylko o świętego Antoniego, którego wyciąłem z gazety.

Nicola podrapał się w głowę.

- Właściwie tak - mruknął. - Mogę oddać ci go z powrotem, Nino.

- Ależ skąd! - odparł Nino z godnością. - Zamiana to zamiana! Między ludźmi honoru wystarcza przybicie interesu!

I nagle obaj zaczęli się śmiać. Zeszli z kamiennych stopni, spotkali się na środku porośniętego trawą okrągłego placu.

1 7 wzięli się w objęcia i klepali nawzajem po plecach. Potem uścisnęli Momo i powiedzieli: **r - Serdeczne dzięki! \c* Kiedy po chwili odeszli, Momo długo jeszcze machała im ręką. Była zadowolona, że między jej przyjaciółmi zapanowała znów zgoda. • ^

Innego dnia pewien chłopczyk przyniósł jej swojego kanarka, który nie chciał śpiewać. Było to dla Momo o wiele trudniejsze zadanie. Cały tydzień musiała słuchać ptaszka, zanim znów zaczął wyciągać swoje trele i radośnie śpiewać.

Momo słuchała wszystkiego, psów i kotów, świerszczy i żab, a nawet deszczu i wiatru w drzewach. I wszystko to mówiło do niej własnym językiem.

Czasem wieczorem, kiedy wszyscy jej przyjaciele poszli do domu, siedziała jeszcze długo sama w dużym, kamiennym ko-lisku starego teatru, nad którym rozpinało się błyszczące od gwiazd niebo, i po prostu słuchała wielkiej ciszy.

Wtedy wydawało jej się, że siedzi w ogromnej muszli ucha nasłuchującego świata gwiazd. I jakby słyszała cichą, a zarazem potężną muzykę, trafiającą w osobliwy sposób prosto do jej serca.

W takie noce Momo miała szczególnie piękne sny.

A kto wciąż jeszcze sądzi, że przysłuchiwanie się to nic nadzwyczajnego, niech raz spróbuje, czy potrafi tak słuchać.

2 - Momo

Rozdział trzeci Sztorm na niby i prawdziwa burza

Samo przez się było zrozumiałe, że Momo słuchając innych nie robiła różnicy między dorosłymi i dziećmi. Ale dzieci przychodziły do starego amfiteatru jeszcze z innego powodu. Odkąd Momo tu była, bawiły się tak dobrze, jak nigdy przedtem. Po prostu nie nudziły się ani chwili. I nie dlatego, żeby Momo miała dobre pomysły. Nie, Momo po prostu była i bawiła się razem z nimi. I właśnie dzięki temu - nie wiadomo dlaczego - samym dzieciom przychodziły najlepsze pomysły. Wynajdywały co dzień nowe zabawy, i to jedną ładniejszą od drugiej.

Kiedyś, pewnego dusznego, nużącego dnia, dziesięcioro czy jedenaścioro dzieci siedziało na kamiennych stopniach, czekając na Momo, która poszła przejść się po okolicy amfiteatru, jak to czasem robiła. Na niebie kłębiły się ciężkie, czarne chmury. Zanosiło się na burzę...

- Chyba pójdę do domu - powiedziała jedna z dziewczynek, która miała ze sobą małą siostrzyczkę. - Boję się błyskawic i grzmotów.

- A w domu? - spytał chłopiec w okularach. - W domu się nie boisz?

- Owszem - odparła, dziewczynka.

- No, to równie dobrze możesz zostać tutaj - powiedział chłopiec.

Dziewczynka wzruszyła ramionami i kiwnęła głową. Po chwili zaś powiedziała:

- Ale może Momo w ogóle nie przyjdzie?

- No, to co ? - wmieszał się do rozmowy inny chłopiec, który wyglądał na trochę zaniedbanego. - Możemy się przecież zabawić - także bez Momo.

- Dobrze, ale w co?

- Nie wiem. W cokolwiek.

- Cokolwiek nic nie znaczy. Kto ma jakiś pomysł?

- Ja - powiedział gruby chłopiec o wysokim jakby dziewczęcym głosie. - Możemy zabawić się, że ta cała ruina to duży okręt, a my płyniemy na nim po nieznanych morzach i przeżywa-

ii

19 my przygody. Ja jestem kapitanem, ty jesteś pierwszym sternikiem, a ty badaczem przyrody, profesorem, bo to jest wyprawa naukowa, rozumiecie? A reszta to marynarze.

- A kim jesteśmy my, dziewczynki?

- Wy jesteście marynarki. To statek przyszłości.

To był dobry plan! Spróbowali się bawić, ale nie bardzo się zgadzali i zabawa jakoś się im nie udawała. Wkrótce wszyscy siedzieli znowu na kamiennych stopniach i czekali.

A potem wróciła Momo.

Fale z szumem rozbijały się o dziób. Statek badawczy „Argo" cicho kołysał się w górę i w dół i spokojnie parł z największą szybkością ku Morzu Koralowemu. Odkąd sięgała ludzka pamięć, żaden statek nie odważał się zapuszczać na te niebezpieczne wody, gdyż roiło się na nich od mielizn, raf koralowych i nieznanych potworów morskich. A przede wszystkim szalał tu tak zwany „wieczny tajfun", trąba powietrzna, która nigdy się nie uspokajała. Wciąż wędrowała po tym morzu i szukała zdobyczy jak jakiś żywy, podstępny stwór. Nie sposób było przewidzieć jej drogi. A co orkan raz chwycił w swoje olbrzymie szpony, tego nie puszczał, dopóki nie zmiażdżył na drzazgi grubości zapałki. Co prawda statek „Argo" był szczególnie dobrze uzbrojony na spotkanie z tą „wędrującą trąbą powietrzną". Cały był zbudowany z błękitnej stali alamontowej, giętkiej i nie łamiącej się, jak klinga szpady. Odlano go specjalną metodą, w całości, bez spojeń i nitów.

A jednak zapewne żaden inny kapitan i żadna inna załoga nie odważyliby się narażać na grożące im olbrzymie niebezpieczeństwo. Ale kapitan Gordon był tak odważny. Dumnie spoglądał z mostka kapitańskiego w dół na marynarzy i marynarki, wypróbowanych fachowców w swoich specjalnościach. Obok kapitana stał pierwszy sternik, don Melu, wilk morski dawnego pokroju, który przeżył już sto dwadzieścia siedem orkanów.

Nieco z tyłu, na pokładzie słonecznym, przebywał profesor Eisenstein, kierownik naukowy wyprawy, z asystentkami Mauriną i Sarą, które dzięki swej wspaniałej pamięci zastępowały mu całe biblioteki. Wszyscy troje stali pochyleni nad precyzyjnymi instrumentami i naradzali się cicho w skomplikowanej mowie uczonych.

Trochę na uboczu siedziała na podwiniętych nogach piękna

tubylka Momosan. Od czasu do czasu badacz pytał ją o szczególne właściwości tego morza, a ona odpowiadała mu w swoim dźwięcznym dialekcie hula, który tylko on rozumiał.

Celem wyprawy było zbadanie przyczyny „wędrującego tajfunu" i, jeśli to się uda, usunięcie jej, aby po tym morzu mogły pływać także inne statki. Ale teraz jeszcze panował spokój i nic nie zapowiadało huraganu. Nagle okrzyk marynarza w bocianim gnieździe wyrwał kapitana z zamyślenia.

- Panie kapitanie! - zawołał przez zwinięte dłonie.- Albo zwariowałem, albo rzeczywiście widzę tam przed nami szklaną wyspę!

Kapitan i don Melu natychmiast spojrzeli przez lunety. Również profesor i jego asystentki zbliżyli się bardzo zainteresowani. Tylko piękna tubylka pozostała obojętna. Tajemnicze obyczaje jej ludu zabraniały okazywać ciekawość. Wkrótce statek dopłynął do szklanej wyspy. Profesor zszedł po sznurowej drabince, umocowanej na zewnętrznej ścianie statku, i stanął na przezroczystym lądzie. Był on bardzo śliski i profesor Eisenstein z wielkim trudem utrzymywał równowagę.

Wyspa była okrągła i miała w przybliżeniu średnicę dwudziestu metrów. Ku środkowi wznosiła się jak kopuła. Kiedy profesor doszedł do jej wierzchołka, zobaczył wyraźnie pulsujący blask głęboko wewnątrz wyspy.

Podzielił się swoim spostrzeżeniem z innymi, którzy w wielkim napięciu czekali przy relingu statku.

- Wobec tego - powiedziała asystentka Maurina - mamy chyba do czynienia z oggelmumpf bistrocinalis.

- Niewykluczone - odrzekła asystentka Sara - ale równie dobrze może to być slukula tapetocifera.

Profesor Eisenstein wyprostował się, poprawił okulary i zawołał ku górze:

- Moim zdaniem chodzi tu o pewną odmianę zwykłego strumpfus quicinensus. Ale pewność będziemy mogli mieć dopiero po zbadaniu całości od dołu.

Usłyszawszy to trzy marynarki, które poza tym były słynnymi nurkami wyczynowymi i tymczasem przywdziały już ich ubiory, skoczyły do wody i pogrążyły się w błękitnej głębinie.

Przez chwilę widać było na powierzchni morza tylko pęcherzyki powietrza, ale nieco później wynurzyła się z wody jedna z dziewczyn, Sandra, i zawołała zdyszana:

- To olbrzymia mątwa! Tamte dwie marynarki dostały się w jej macki i nie mogą się z nich uwolnić. Musimy im przyjść z pomocą, zanim będzie za późno!

I znowu pogrążyła się w morzu.

Natychmiast stu ludzi-żab pod dowództwem ich doświadczonego przywódcy Franco, zwanego „Delfinem", rzuciło się w fale. Rozgorzała zacięta walka pod wodą, na której powierzchni wystąpiła piana. Ale nawet tym ludziom nie udało się oswobodzić obu dziewcząt ze straszliwego uścisku. Zbyt wielka była siła mątwy!

- Wydaje mi się - powiedział profesor do swoich asystentek zmarszczywszy czoło - że w tym morzu coś powoduje pewnego rodzaju nienaturalnie bujne wzrastanie. To bardzo interesujące !

Tymczasem kapitan Gordon i jego pierwszy sternik don Melu odbyli naradę i powzięli decyzję.

- Wracać!-zawołał don Melu. - Wszyscy z powrotem na pokład ! Rozetniemy potwora na dwie części, inaczej nie zdołamy oswobodzić dziewczyn.

„Delfin" i jego ludzie-żaby wspięli się na pokład. Statek „Argo" najpierw cofnął się trochę, potem ż największą szybkością popłynął ku olbrzymiej mątwie. Dziób stalowego statku był ostry jak brzytwa. Bezgłośnie i niemal bez dającego się odczuć wstrząsu rozciął olbrzymiego głowonoga na pół. Było to wprawdzie trochę niebezpieczne dla nieszczęsnych uwięzionych dziewcząt, ale pierwszy sternik don Melu najdokładniej obliczył ich położenie i przepłynął między nimi. Natychmiast macki mątwy zwisły bezsilnie i dziewczęta mogły się wydostać z ich uścisku.

Na statku powitano je radośnie. Profesor Eisenstein podszedł do nich i powiedział:

- To moja wina. Nie powinienem był was posyłać pod wodę. Wybaczcie, że naraziłem was na niebezpieczeństwo!

- Nie ma pan za co przepraszać, panie profesorze - odpowiedziała jedna z dziewcząt, śmiejąc się pogodnie - ostatecznie, po to wyruszyłyśmy na tę ekspedycję.

A druga dodała:

- Niebezpieczeństwo jest naszym zawodem.

Na dłuższą rozmowę nie było jednak czasu. Zajmując się ratowaniem dziewcząt kapitan wraz z załogą zupełnie zapomnieli ó obserwacji iłłłdłia. Toteż dopiero teraz, w ostatniej chwili, spo-

strzegli, że na horyzoncie pojawiła się „wędrująca trąba powietrzna" i z szaloną szybkością zbliżała się do „Argo".

Pierwsza potężna fala chwyciła stalowy statek, uniosła go, powaliła na bok i cisnęła dobre pięćdziesiąt metrów w dół. Już podczas tego pierwszego uderzenia połowa mniej doświadczonych żeglarzy niż załoga „Argo" zostałaby zmyta z pokładu, a druga połowa padłaby zemdlona. Jednakże kapitan Gordon stał na mostku kapitańskim szeroko rozstawiwszy nogi, jakby się nic nie wydarzyło, a jego załoga trwała równie nieporuszona. Tylko piękna tubylka Momosan, nieprzywykła do takich szaleńczych podróży morskich, schroniła się do łodzi ratunkowej.

W ciągu paru sekund niebo zrobiło się czarne jak smoła. Trąba powietrzna z wyciem i hukiem runęła na statek, ciskała nim w górę i głęboko w dół. Wydawało się, że jej wściekłość wzmaga się z minuty na minutę, ponieważ nie może pokonać stalowego „Argo".

Kapitan spokojnym głosem wydawał rozkazy, które następnie pierwszy sternik głośno wykrzykiwał. Każdy był na swoim miejscu. Nawet profesor Eisenstein i jego asystentki nie pozostawili swoich instrumentów na łaskę losu. Obliczali, gdzie musi się znajdować oko tajfunu, gdyż do niego powinni dopłynąć. Kapitan w głębi ducha podziwiał zimną krew uczonego, który przecież nie był, tak jak on i jego ludzie, oswojony z morzem. Pierwsza błyskawica rozdarła niebo i piorun uderzył w stalowy kadłub statku, który oczywiście został naładowany elektrycznością. Czegokolwiek któryś z ludzi dotknął, sypały się iskry. Ale załoga „Argo" przeszła wielomiesięczny trening trudnych ćwiczeń. I nikt się nie przejmował tym zjawiskiem.

Tyle że cieńsze części statku, stalowe liny i żelazne pręty, zaczęły się żarzyć jak drucik w lampce elektrycznej, co załodze nieco utrudniało pracę mimo azbestowych rękawic. Na szczęście żarzenie ustało, bo teraz lunął deszcz, jakiego żaden z uczestników wyprawy - z wyjątkiem don Melu - jeszcze nie widział, deszcz tak gęsty, że wkrótce zabrakło powietrza. Załoga musiała nałożyć maski dla nurków i użyć przyrządów do oddychania.


Date: 2016-04-22; view: 800


<== previous page | next page ==>
Wielkie miasto i mała dziewczynka | Niezwykła właściwość i zupełnie zwykła kłótnia 2 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)