Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






GDZIE ŻYŁEM I PO CO 20 page

Nie­kie­dy po ukoń­cze­niu dzien­nej por­cji gra­co­wa­nia pod­cho­dzi­łem do nie­cier­pli­we­go to­wa­rzy­sza, któ­ry od rana ło­wił ryby w sta­wie – mil­czą­cy i nie­po­ru­szo­ny niby kacz­ka czy liść opa­dły na wodę – i któ­ry po wy­prak­ty­ko­wa­niu róż­nych ro­dza­jów fi­lo­zo­fii do­cho­dził na ogół do wnio­sku – za­nim do nie­go się zbli­ży­łem – że na­le­ży do sta­rej sek­ty ce­no­bi­tów[261]. Nad sta­wem by­wał tak­że je­den star­szy czło­wiek, świet­ny ry­bak, jak rów­nież spe­cja­li­sta w róż­nych od­mia­nach sto­lar­ki, któ­ry z przy­jem­no­ścią pa­trzył na mój dom jak na bu­dy­nek wznie­sio­ny dla wy­go­dy ry­ba­ków, a ja z rów­nym za­do­wo­le­niem pa­trzy­łem na nie­go, gdy sia­dał na moim pro­gu, aby po­rząd­ko­wać swe lin­ki. Zda­rza­ło się, że ra­zem prze­by­wa­li­śmy na sta­wie – on z jed­nej stro­ny ło­dzi, ja z dru­giej, wy­mie­nia­li­śmy jed­nak nie­wie­le słów, ostat­ni­mi laty bo­wiem stra­cił słuch, acz­kol­wiek od cza­su do cza­su nu­cił ja­kiś psalm, któ­ry nie naj­go­rzej har­mo­ni­zo­wał z moją fi­lo­zo­fią. Prze­to na­sze sto­sun­ki ukła­da­ły się nie­zwy­kle har­mo­nij­nie, da­le­ko bar­dziej za­do­wa­la­ją­co, niż gdy­by po­le­ga­ły na wy­mia­nie słów. Gdy nie mia­łem żad­ne­go to­wa­rzy­stwa – a za­zwy­czaj tak wła­śnie by­wa­ło – wy­do­by­wa­łem echa bi­jąc wio­słem w bur­tę ło­dzi, co na­peł­nia­ło oko­licz­ne lasy roz­pły­wa­ją­cym się ko­li­ście dźwię­kiem i po­bu­dza­ło je niby do­zor­ca me­na­że­rii swo­je dzi­kie zwie­rzę­ta, aż uda­ło mi się wy­do­być ryk z każ­dej le­śnej do­lin­ki i sto­ku wzgó­rza.

W cie­płe wie­czo­ry sia­dy­wa­łem czę­sto w ło­dzi, aby grać na fle­cie, i wów­czas wi­dy­wa­łem oko­nie, któ­re jak gdy­by prze­ze mnie za­cza­ro­wa­ne, krę­ci­ły się wo­ko­ło, a nad że­bro­wa­nym dnem, usia­nym wra­ka­mi lasu, wę­dro­wał księ­życ. Daw­niej przy­cho­dzi­łem od cza­su do cza­su nad ten staw z to­wa­rzy­szem, szu­ka­jąc przy­gód w ciem­ne let­nie noce; roz­pa­la­li­śmy ogni­sko na skra­ju wody są­dząc, że to przy­nę­ca ryby, i ła­pa­li­śmy mię­tu­sy na ro­ba­ki na­ni­za­ne na lin­kę, a gdy już głę­bo­ko w noc zbie­ra­li­śmy się do odej­ścia, ci­ska­li­śmy pło­ną­ce ża­gwie wy­so­ko w po­wie­trze niby ra­kie­ty, któ­re spa­da­jąc do sta­wu ga­sły z sy­kiem, pod­czas gdy my, na­gle zła­pa­ni przez kom­plet­ne ciem­no­ści, szu­ka­li­śmy po omac­ku dro­gi. W ten spo­sób, po­gwiz­du­jąc ja­kąś me­lo­dię, zmie­rza­li­śmy znów ku le­go­wi­skom lu­dzi. Ali­ści te­raz za­ło­ży­łem już so­bie dom nad sta­wem.



Nie­kie­dy po­zo­sta­wa­łem w miej­skim sa­lo­ni­ku, do­pó­ki ro­dzi­na nie uda­ła się na spo­czy­nek, i po­wra­ca­łem do lasu, gdzie – po czę­ści ze wzglę­du na obiad na­stęp­ne­go dnia – spę­dza­łem pół­noc­ne go­dzi­ny na ło­wie­niu z ło­dzi w świe­tle księ­ży­ca i przy se­re­na­dach sów oraz li­sów, prze­ry­wa­nych nie­kie­dy zgrzy­tli­wą nutą ja­kie­goś nie­zna­ne­go pta­ka w po­bli­żu. Prze­ży­cia owe były nie­zwy­kle pa­mięt­ne i cen­ne – za­ko­twi­cza­łem na czter­dzie­stu sto­pach głę­bo­ko­ści, dwa­dzie­ścia czy trzy­dzie­ści prę­tów od brze­gu, cza­sem oto­czo­ny ty­sią­ca­mi drob­nych oko­ni i po­ły­skli­wych siei marsz­czą­cych ogon­ka­mi ta­flę w świe­tle księ­ży­ca, po­łą­czo­nych dłu­gą, pło­wą li­nią z ta­jem­ni­czy­mi ry­ba­mi nocy, któ­re za­miesz­ki­wa­ły czter­dzie­ści stóp głę­biej; albo nie­kie­dy dry­fu­jąc w ła­god­nym noc­nym po­wie­wie prze­cią­ga­łem po sta­wie sześć­dzie­siąt stóp lin­ki, co ja­kiś czas od­czu­wa­jąc w pal­cach lek­kie drże­nie, któ­re wska­zy­wa­ło na to, że u koń­ca lin­ki po­lu­je na zdo­bycz coś ży­we­go, coś, co dąży do celu ospa­le i nie­zdar­nie, po­dej­mu­jąc po­wo­li de­cy­zję. Osta­tecz­nie koń­czy­ło to się wy­ło­wie­niem – po­wol­nym ru­chem ręki za ręką – ja­kie­goś mię­tu­sa, któ­ry wi­jąc się ła­pał nad wodą po­wie­trze, jak­by wy­da­wał pisk. Zwłasz­cza w ciem­ne noce, kie­dy my­śli wę­dro­wa­ły ku od­le­głym ko­smo­go­nicz­nym te­ma­tom w in­nych sfe­rach, oso­bli­wie było czuć to lek­kie szarp­nię­cie, któ­re prze­ry­wa­ło mi ma­rze­nia i przy­wo­ły­wa­ło z po­wro­tem na łono Na­tu­ry. Omal­że mo­głem na­stęp­nie za­rzu­cić lin­kę wy­so­ko w po­wie­trze, a po­tem ścią­gnąć w dół, aby znów za­nu­rzyć w tym ży­wio­le chy­ba nie gę­ściej­szym. A za­tem jak­bym zła­pał dwie ryby na je­den ha­czyk. Kra­jo­braz wo­kół Wal­de­nu jest skrom­ny i acz­kol­wiek na­praw­dę pięk­ny, da­le­ko mu do ma­je­sta­tycz­ne­go; nie bar­dzo też może za­in­te­re­so­wać ko­goś, kto od lat nie bywa nad sta­wem ani nie miesz­ka nad jego brze­giem; a jed­nak staw ten jest tak szcze­gól­ny, je­śli idzie o jego głę­bo­kość i czy­stość, że za­słu­gu­je na dro­bia­zgo­wy opis. Jest to przej­rzy­sta, głę­bo­ka zie­lo­na stud­nia o dłu­go­ści pół mili, ob­wo­dzie jed­nej i trzech czwar­tych mili, a po­wierzch­ni sześć­dzie­się­ciu je­den i pół akra – nie wy­sy­cha­ją­ce źró­dło po­śród so­sno­wo-dę­bo­we­go lasu, bez wi­docz­ne­go do­pły­wu czy od­pły­wu wody, chy­ba że są nimi chmu­ry i pa­ro­wa­nie. Sto­ki pa­gór­ków ota­cza­ją­cych staw wspi­na­ją się stro­mo od sa­mej wody na wy­so­kość czter­dzie­stu do osiem­dzie­się­ciu stóp, lecz na po­łu­dnio­wym wscho­dzie i wscho­dzie do­cho­dzą do oko­ło stu oraz stu pięć­dzie­się­ciu stóp na od­cin­ku ćwierć mili oraz jed­nej trze­ciej mili. Po­ro­śnię­te są cał­ko­wi­cie la­sem. Wszyst­kie na­sze con­cordz­kie wody mają co naj­mniej dwa ko­lo­ry – je­den do­strze­ga się z od­da­li, dru­gi, ten wła­ściw­szy, z bli­ska. Pierw­szy jest bar­dziej uza­leż­nio­ny od świa­tła i na­śla­du­je nie­bo. La­tem w czy­stym po­wie­trzu, z nie­wiel­kiej od­le­gło­ści wody wy­da­ją się nie­bie­skie, szcze­gól­nie gdy nie są gład­ką ta­flą, i po­dob­nie wy­glą­da­ją z da­le­ka. W bu­rzo­wą po­go­dę przy­bie­ra­ją cza­sem bar­wę ciem­no­sza­rej da­chów­ki. Tym­cza­sem mo­rze jed­ne­go dnia ma po­dob­no ko­lor nie­bie­ski, a in­ne­go zie­lo­ny, bez żad­nej do­strze­gal­nej zmia­ny w at­mos­fe­rze. Gdy oko­li­cę po­kry­wał śnieg, wi­dzia­łem, że na­sza rze­ka – za­rów­no woda, jak i lód – była nie­mal tak zie­lo­na jak tra­wa. Nie­któ­rzy uwa­ża­ją, że nie­bie­ski „to ko­lor czy­stej wody, czy to w sta­nie płyn­nym, czy sta­łym”.

Na­to­miast gdy na­sze wody oglą­da się z łód­ki pa­trząc w ich głąb, mają bar­dzo róż­ne ko­lo­ry. Wal­den raz jest nie­bie­ski, raz zie­lo­ny, na­wet gdy pa­trzy się na nie­go pod tym sa­mym ką­tem. Znaj­du­jąc się mię­dzy zie­mią a nie­bio­sa­mi ma w so­bie coś z ko­lo­ru oby­dwu. Oglą­da­ny ze szczy­tu pa­gór­ka, od­bi­ja ko­lor nie­ba, na­to­miast z bli­ska ma za­bar­wie­nie żół­ta­we tuż przy brze­gu, gdzie wi­dać pia­sek, da­lej zaś ko­lor ja­sno­zie­lo­ny, któ­ry stop­nio­wo ciem­nie­je aż do jed­no­li­tej ciem­nej zie­le­ni bli­żej środ­ka. W in­nym świe­tle na­to­miast, na­wet gdy przy­glą­dać mu się ze szczy­tu pa­gór­ka, jest tuż przy brze­gu ko­lo­ru ja­skra­wo­zie­lo­ne­go. Nie­któ­rzy łą­czą to z fak­tem, że od­bi­ja się w nim zie­lo­na ro­ślin­ność, lecz staw ma taką samą zie­lo­ną bar­wę po stro­nie piasz­czy­ste­go na­sy­pu ko­le­jo­we­go rów­nież wio­sną, za­nim roz­wi­ną się li­ście, może za­tem przy­czy­ny na­le­ży po pro­stu upa­try­wać w tym, że zie­leń jest mie­szan­ką prze­wa­ża­ją­ce­go do­oko­ła błę­ki­tu z żół­to­ścią pia­sku. Oto ko­lor jego tę­czów­ki. Na wio­snę wła­śnie w tej jego czę­ści lód – ogrze­wa­ny cie­płem słoń­ca od­bi­te­go od dna, a tak­że prze­ka­za­ne­go przez zie­mię – top­nie­je pierw­szy i two­rzy wą­ski ka­nał do­ko­ła na­dal zlo­do­wa­cia­łe­go środ­ka. Po­dob­nie jak inne na­sze wody, gdy mimo ład­nej po­go­dy ich po­wierzch­nie są lek­ko wzbu­rzo­ne, tak że fale mogą od­bi­jać nie­bo pod wła­ści­wym ką­tem, albo też dla­te­go że z wodą mie­sza się wię­cej świa­tła, z nie­wiel­kiej od­le­gło­ści staw ma ko­lor bar­dziej nie­bie­ski ani­że­li samo nie­bo. Gdy w taki czas prze­by­wa­łem na jego po­wierzch­ni i pa­trzy­łem tak, aby jed­no­cze­śnie wi­dzieć od­bi­cie, do­strze­głem nie­zrów­na­ną i nie­opi­sa­ną bar­wę ja­sno­nie­bie­ską, po­dob­ną do ko­lo­ru po­ły­skli­we­go czy mie­nią­ce­go się je­dwa­biu lub ostrza mie­cza, bar­dziej mo­drą ani­że­li samo nie­bo, a po dru­giej stro­nie fal za­mie­nia­ją­cą się w pier­wot­ną ciem­no­zie­lo­ną, któ­ra w żad­nym ra­zie nie wy­glą­da­ła mu­li­ście w po­rów­na­niu z tam­tą. Pa­mię­tam ją jako szkli­ście zie­lo­no­nie­bie­ską niby owe pa­sma zi­mo­we­go nie­ba wi­dzia­ne na za­cho­dzie w prze­rwach mię­dzy chmu­ra­mi przed uda­niem się słoń­ca na spo­czy­nek. Wsze­la­ko szklan­ka wody ze sta­wu, oglą­da­nej pod świa­tło, jest rów­nie bez­barw­na jak po­dob­na ilość po­wie­trza. Po­wszech­nie wia­do­mo, że duża ta­fla szkła bę­dzie mia­ła, jak twier­dzą szkla­rze, z ra­cji swo­jej „masy” zie­lo­ne za­bar­wie­nie, pod­czas gdy mała bę­dzie bez­barw­na. Ni­g­dy nie usta­li­łem, ja­kiej po­trze­ba masy wody z Wal­de­nu, aby za­bar­wi­ła się na zie­lo­no. Dla ko­goś, kto pa­trzy w głąb wody w na­szej rze­ce, jest ona czar­na albo in­ten­syw­nie ciem­no­brą­zo­wa i po­dob­nie jak woda w więk­szo­ści sta­wów, na­da­je cia­łom ką­pią­cych się żół­ta­wy od­cień; na­to­miast woda Wal­de­nu jest tak kry­sta­licz­nie czy­sta, że cia­ło ką­pią­ce­go się na­bie­ra ko­lo­ru bia­łe­go ala­ba­stru, co robi tym bar­dziej nie­na­tu­ral­ne wra­że­nie, że przy po­więk­szo­nych i na do­da­tek znie­kształ­co­nych koń­czy­nach cała syl­wet­ka wy­glą­da mon­stru­al­nie i świet­nie by się nada­wa­ła na mo­del dla ja­kie­goś Mi­cha­ła Anio­ła.

Woda jest tak przej­rzy­sta, że przy głę­bo­ko­ści dwu­dzie­stu czy trzy­dzie­stu stóp ła­two moż­na do­strzec dno. A gdy wio­słu­je się przez staw, moż­na oglą­dać na wie­le stóp pod po­wierzch­nią ła­wi­ce oko­ni i siei, ma­ją­cych może tyl­ko cal dłu­go­ści, lecz mimo to pierw­sze z nich ła­two roz­po­znać po po­przecz­nych wą­sach, i przy­cho­dzi czło­wie­ko­wi do gło­wy, że są to chy­ba ryby-ascet­ki, sko­ro znaj­du­ją tam po­ży­wie­nie. Kie­dyś zimą, wie­le lat temu, gdy rą­ba­łem w lo­dzie prze­rę­ble, aby ło­wić mło­de szczu­pa­ki, w pew­nej chwi­li wró­ci­łem na brzeg rzu­ca­jąc sie­kie­rę z po­wro­tem na lód, a ona – jak gdy­by kie­ro­wa­na przez złe­go du­cha – prze­su­nę­ła się czte­ry czy pięć prę­tów po lo­dzie i wpa­dła wprost do jed­ne­go z prze­rę­bli, pod któ­rym woda mia­ła dwa­dzie­ścia pięć stóp głę­bo­ko­ści. Wie­dzio­ny cie­ka­wo­ścią, po­ło­ży­łem się na lo­dzie i wpa­try­wa­łem w ów prze­rę­bel, do­pó­ki nie uj­rza­łem tro­chę prze­su­nię­tej w bok sie­kie­ry, któ­ra sta­ła na ostrzu, ze sty­li­skiem ster­czą­cym w górę, lek­ko ko­ły­szą­cym się tam i z po­wro­tem zgod­nie z pul­so­wa­niem sta­wu; gdy­bym jej nie prze­szko­dził, pew­nie by tak ster­cza­ła tam roz­ko­ły­sa­na, do­pó­ki sty­li­sko by nie zgni­ło. Zro­bi­łem jed­nak dru­gi prze­rę­bel wprost nad sie­kie­rą za po­mo­cą dłu­ta do lodu, ścią­łem no­żem naj­wyż­szą brzo­zę w oko­li­cy, za­wią­za­łem pę­tlę za­ci­sko­wą i przy­mo­co­wa­łem ją do wierz­choł­ka brzo­zy, któ­rą wsu­ną­łem ostroż­nie w prze­rę­bel, za­trzy­ma­łem nad zgru­bie­niem sty­li­ska, za­cią­gną­łem pę­tlę lin­ką bie­gną­cą wzdłuż brzo­zy i w ten spo­sób wy­do­by­łem sie­kie­rę na po­wierzch­nię. Wzdłuż brze­gu cią­gnie się pas gład­kich, za­okrą­glo­nych bia­łych ka­mie­ni przy­po­mi­na­ją­cych bruk, tyl­ko w kil­ku miej­scach za­stę­pu­ją go małe piasz­czy­ste pla­że; brzeg jest taki stro­my, że w wie­lu jego punk­tach je­den skok do wody może ozna­czać za­nu­rze­nie wraz z gło­wą, a gdy­by woda nie była aż tak przej­rzy­sta, dno po­now­nie by się po­ka­za­ło do­pie­ro na pły­ciź­nie pod prze­ciw­le­głym brze­giem. Nie­któ­rzy są zda­nia, że staw nie ma dna.[262] Ni­g­dzie nie wi­dać w nim mułu, jak rów­nież nie­zbyt uważ­ny ob­ser­wa­tor stwier­dzi na­wet, że nie ro­sną w nim wo­do­ro­sty; wśród ro­ślin, któ­re daje się za­uwa­żyć – prócz tych ro­sną­cych na ma­łych, od nie­daw­na do­pie­ro za­la­nych łącz­kach, a za­tem nie sta­no­wią­cych wła­ści­wej flo­ry sta­wu – na­wet upo­rczy­we wy­pa­try­wa­nie nie do­pro­wa­dzi do wy­kry­cia ta­ta­ra­ku ani si­to­wia, ani li­lii żół­tej, ani bia­łej, lecz le­d­wie po­zwo­li do­strzec ża­bie­niec, rdest­ni­cę i może kil­ka strza­łek; acz­kol­wiek ką­pią­cy się w sta­wie może nie za­uwa­żyć żad­nej z tych ro­ślin, są one bo­wiem tak czy­ste i świe­tla­ne jak ży­wioł, w któ­rym ro­sną. Ka­mie­nie się­ga­ją pręt czy dwa pod wodę, a da­lej dno wy­sła­ne jest czy­stym pia­skiem, z wy­jąt­kiem naj­głęb­szych par­tii, gdzie na ogół leży tro­chę osa­du, praw­do­po­dob­nie ze zgni­łych li­ści, któ­re wiatr przez wie­le je­sie­ni na­wie­wał na staw; ja­sno­zie­lo­ne ziel­sko wy­cią­ga się na ko­twi­cy na­wet w środ­ku zimy.

Mamy dru­gi taki sam staw – Whi­te w Nine Acre Cor­ner, oko­ło dwóch i pół mili na za­chód. Cho­ciaż znam więk­szość sta­wów w pro­mie­niu dwu­na­stu mil, to je­śli idzie o ten czy­sty, przy­po­mi­na­ją­cy stud­nię zbior­nik, nie zna­ny mi jest taki trze­ci. Ko­lej­ne ludy piły z nie­go, po­dzi­wia­ły go i son­do­wa­ły, po czym scho­dzi­ły z tego świa­ta, a jego woda na­dal po­zo­sta­je jed­na­ko­wo zie­lo­na i przej­rzy­sta. Nie­prze­rwa­na wio­sna! Być może staw Wal­den ist­niał już w ów wio­sen­ny po­ra­nek, gdy Adam i Ewa zo­sta­li wy­pę­dze­ni z raju, może na­wet pusz­czał wów­czas na nim lód w lek­kim wio­sen­nym desz­czu, któ­re­mu to­wa­rzy­szy­ła mgła i po­łu­dnio­wy wiatr, może usła­ny był mi­ria­da­mi ka­czek i gęsi nic nie wie­dzą­cych, co to upa­dek, sko­ro wciąż im wy­star­cza­ły ta­kie czy­ste je­zio­ra. Na­wet wów­czas za­czął się już wzno­sić i opa­dać, oczysz­czać swe wody i za­bar­wiać je na taki ko­lor, jaki mają obec­nie, a tak­że otrzy­mał od nie­bios pa­tent na to, aby po­zo­stać je­dy­nym na świe­cie sta­wem Wal­den i de­sty­la­to­rem nie­biań­skiej rosy. Kto wie, w ilu za­po­mnia­nych li­te­ra­tu­rach na­ro­do­wych był Ka­stal­skim Źró­dłem?[263] lub ja­kie nim­fy strze­gły go w Zło­tym Wie­ku? To klej­not czy­stej wody i Con­cord nosi go w swo­im her­bie.

Być może jed­nak pierw­si, któ­rzy przy­by­li do tej stud­ni, po­zo­sta­wi­li ja­kieś śla­dy stóp. Okrą­ża­jąc staw, ze zdzi­wie­niem wy­kry­łem na stro­mym sto­ku – na­wet tam, gdzie przy brze­gu aku­rat wy­cię­to gę­sty las – wą­ską ścież­kę przy­po­mi­na­ją­cą pół­kę, któ­ra a to wzno­si­ła się, a to opa­da­ła, a to zbli­ża­ła się do skra­ju wody, a to od­da­la­ła od nie­go, pew­nie tak sta­rą jak ludz­ki ród za­miesz­ku­ją­cy te stro­ny, wy­dep­ta­ną sto­pa­mi rdzen­nych my­śli­wych i na­dal od cza­su do cza­su dep­ta­ną nie­świa­do­mie przez ob­cych miesz­kań­ców kra­iny. Szcze­gól­nie wy­raź­nie wi­dać ją ze środ­ka sta­wu w zi­mie, tuż po lek­kim opa­dzie śnie­gu – wy­glą­da wów­czas jak wy­raź­na fa­li­sta bia­ła li­nia, nie za­tar­ta przez chwa­sty i ga­łąz­ki, bar­dzo ostro za­ry­so­wa­na w wie­lu miej­scach ćwierć mili da­lej, gdzie w le­cie trud­no ją do­strzec z bli­ska. Śnieg jak gdy­by od­bi­ja­ją na nowo wy­raź­nym bia­łym dru­kiem alto-re­lie­vo[264]. Ja­kiś jego ślad może się za­cho­wać na zdo­bio­nych po­sadz­kach wil­li, któ­re zbu­du­je tu się pew­ne­go dnia.

Woda w sta­wie pod­no­si się i opa­da, lecz na ile re­gu­lar­nie i na jak dłu­gi czas, nikt nie wie, acz­kol­wiek, jak to zwy­kle bywa, wie­lu uda­je, że wie. Prze­waż­nie wyż­sza jest w zi­mie, a niż­sza w le­cie, nie­za­leż­nie jed­nak od ogól­nej wil­got­no­ści czy su­szy. Pa­mię­tam, że była o sto­pę czy dwie niż­sza, a in­nym ra­zem o pięć stóp wyż­sza ani­że­li pod­czas mo­je­go po­by­tu nad sta­wem. Wci­na się w nią wą­ska ła­cha pia­chu i po jed­nej jej stro­nie woda jest bar­dzo głę­bo­ka. Na tej ła­sze, w od­le­gło­ści ja­kichś sze­ściu prę­tów od brze­gu sta­wu oko­ło 1824 roku po­ma­ga­łem go­to­wać po­tra­wę z ryby, co było nie do po­my­śle­nia przez dwa­dzie­ścia pięć lat; z dru­giej stro­ny ato­li, jak opo­wia­da­łem zna­jo­mym słu­cha­ją­cym mnie z nie­do­wie­rza­niem, kil­ka lat póź­niej przy­zwy­cza­iłem się do ło­wie­nia z łód­ki w za­cisz­nej za­tocz­ce wśród lasu, pięt­na­ście prę­tów od je­dy­nej zna­nej im li­nii brze­gu, w któ­rym to miej­scu już daw­no temu wy­ro­sła łąka. Lecz przez dwa ostat­nie lata woda w sta­wie sys­te­ma­tycz­nie się pod­no­si­ła i te­raz, w le­cie 1852 roku, jest aku­rat o pięć stóp wyż­sza, ani­że­li wów­czas gdy tam miesz­ka­łem, czy też rów­nie wy­so­ka jak trzy­dzie­ści lat temu, prze­to znów łowi się na łące.[265] Daje to prze­su­nię­cie li­nii brze­go­wej o sześć czy sie­dem stóp, przy czym nie­istot­na jest ilość wody do­star­cza­nej przez ota­cza­ją­ce wzgó­rza; je­dy­nej przy­czy­ny pod­no­sze­nia się po­zio­mu wody w sta­wie na­le­ży upa­try­wać w tym, że źró­dła głę­bi­no­we rów­nież pod­le­ga­ją wpły­wom. Lecz tego lata woda w sta­wie znów za­czę­ła opa­dać. God­ny uwa­gi jest fakt, że owa fluk­tu­acja – czy to okre­so­wa, czy nie – wy­ma­ga chy­ba wie­lo­let­niej fazy przy­go­to­waw­czej. Sam za­ob­ser­wo­wa­łem je­den przy­pa­dek pod­nie­sie­nia się po­zio­mu wody i czę­ścio­wo dwa ob­ni­że­nia, uwa­żam za­tem, że po­trze­ba na­stęp­nych dwu­na­stu, pięt­na­stu lat, aby woda osią­gnę­ła tak ni­ski po­ziom, jaki w ogó­le zda­rzy­ło mi się wi­dzieć. Staw Flin­ta[266], po­ło­żo­ny o milę na wschód – acz­kol­wiek wy­stę­pu­ją w nim za­kłó­ce­nia po­wo­do­wa­ne przez do­pły­wy i od­pły­wy – jak rów­nież mniej­sze sta­wy mię­dzy nim a Wal­de­nem so­li­da­ry­zu­ją się z tym ostat­nim i nie­daw­no osią­gnę­ły naj­wyż­szy po­ziom wody w tym sa­mym cza­sie co on. Jak za­ob­ser­wo­wa­łem, po­dob­nie spra­wy mają się ze sta­wem Whi­te.

Owe dłu­gie okre­sy pod­no­sze­nia się i opa­da­nia wody w Wal­de­nie speł­nia­ją mię­dzy in­ny­mi na­stę­pu­ją­cą rolę: woda utrzy­mu­jąc się przez rok czy dwa na wy­so­kim po­zio­mie wpraw­dzie utrud­nia cho­dze­nie wo­kół sta­wu, lecz za­ra­zem za­bi­ja krze­wy i drze­wa, któ­re wy­ro­sły na jej skra­ju od cza­su uprzed­nie­go wy­so­kie­go sta­nu, to zna­czy za­bi­ja so­sny smo­ło­we, ol­chy, osi­ki i inne drze­wa i po­now­nie opa­da­jąc po­zo­sta­wia brzeg ogo­ło­co­ny. Stąd – w prze­ci­wień­stwie do in­nych sta­wów i wszel­kich wód, któ­re pod­le­ga­ją co­dzien­ne­mu zja­wi­sku pły­wów – Wal­den ma naj­czyst­szy brzeg wów­czas, gdy woda jest naj­niż­sza. Po tej sa­mej stro­nie sta­wu, gdzie stoi mój dom, tyl­ko ka­wa­łek da­lej, zo­stał w ten spo­sób za­bi­ty i prze­wa­lo­ny ni­czym le­wa­rem rząd so­sen smo­ło­wych, co po­ło­ży­ło kres ich wdzie­ra­niu się w staw; po ich dłu­go­ści moż­na było oce­nić, ile lat mi­nę­ło od ostat­nie­go pod­nie­sie­nia się wody do tego po­zio­mu. Owa fluk­tu­acja za­pew­nia sta­wo­wi pra­wo do po­sia­da­nia brze­gu, a za­tem brzeg jest obrze­żo­ny i drze­wa nie mogą go so­bie przy­własz­czyć. To war­gi je­zio­ra, któ­rych nie po­ra­sta bro­da. Od cza­su do cza­su staw je ob­li­zu­je. Gdy woda osią­ga naj­wyż­szy po­ziom, ol­chy, wierz­by i klo­ny po­dej­mu­ją obron­ne wy­sił­ki, aby prze­trwać, i wy­pusz­cza­ją ze wszyst­kich stron pnia za­nu­rzo­ne­go w wo­dzie mnó­stwo włók­ni­stych czer­wo­nych ko­rze­ni dłu­go­ści kil­ku stóp oraz na wy­so­ko­ści trzech, czte­rech stóp od zie­mi; wi­dzia­łem przy brze­gu tak­że krze­wy wy­so­kiej bo­rów­ki, któ­ra nor­mal­nie nie wy­da­je owo­ców, lecz w tych wa­run­kach ro­dzi­ła je ob­fi­cie.

Nie­któ­rzy ze zdu­mie­niem słu­cha­li opo­wie­ści, jak do­szło do tego, że brzeg sta­wu zo­stał tak re­gu­lar­nie wy­ło­żo­ny ka­mie­nia­mi. Owo po­da­nie zna­ją wszy­scy miesz­kań­cy mia­stecz­ka, naj­star­si twier­dzą, że sły­sze­li je w mło­do­ści. Otóż daw­no temu ze­bra­li się In­dia­nie na po­bli­skim wzgó­rzu, któ­re wzno­si­ło się w nie­bio­sa tak wy­so­ko, jak głę­bo­ko te­raz staw za­pa­da się w zie­mię. Po­da­nie gło­si, że choć to dla In­dian wy­stę­pek, ja­kie­go ni­g­dy się nie do­pusz­cza­li, te­raz rzu­ca­li prze­kleń­stwa­mi na wszyst­kie stro­ny. Na­gle wzgó­rze za­drża­ło i za­pa­dło się. Ucie­kła tyl­ko jed­na sta­ra squ­aw, imie­niem Wal­den, któ­rym też na­zwa­no staw. Lu­dzie snu­ją do­my­sły, że gdy wzgó­rze za­drża­ło, ka­mie­nie sto­czy­ły się po zbo­czu i utwo­rzy­ły obec­ny brzeg.[267] W każ­dym ra­zie jed­no jest pew­ne – nie­gdyś nie było tu sta­wu, a te­raz ist­nie­je. To po­da­nie o In­dia­nach pod żad­nym wzglę­dem nie kłó­ci się z opo­wie­ścią owe­go wspo­mnia­ne­go prze­ze mnie sta­re­go osad­ni­ka[268], któ­ry tak do­brze pa­mię­ta, jak to za pierw­szym swo­im tu po­by­tem z różdż­ką uj­rzał nad mu­ra­wą lek­kie opa­ry i jego lesz­czy­no­wa różdż­ka zwra­ca­ła się upar­cie do dołu, to­też za­czął ko­pać tu stud­nię. Je­śli idzie o ka­mie­nie, to wie­lu na­dal uwa­ża, że ich ist­nie­nia nie bar­dzo moż­na tłu­ma­czyć od­dzia­ły­wa­niem lo­dow­ca na po­bli­skie wzgó­rza; na­to­miast ja wi­dzę, że te wzgó­rza wprost usia­ne są ka­mie­nia­mi tego sa­me­go ro­dza­ju, co zmu­si­ło bu­dow­ni­czych trak­tu ko­le­jo­we­go do usta­wia­nia mur­ków z tych ka­mie­ni po obu jego stro­nach na od­cin­ku, na któ­rym bie­gnie on naj­bli­żej sta­wu; po­nad­to naj­wię­cej ich leży tam, gdzie brzeg jest naj­bar­dziej stro­my. To­też spra­wa ka­mie­ni nie sta­no­wi już dla mnie ta­jem­ni­cy. Wy­kry­łem bru­ka­rza. Gdy­by na­zwa sta­wu nie po­cho­dzi­ła od ja­kiejś an­giel­skiej miej­sco­wo­ści – na przy­kład od Saf­fron Wal­den[269] – moż­na by przy­pusz­czać, że pier­wot­nie na­zwa­no go Wal­led-in[270].

Staw był dla mnie już wy­ko­pa­ną, go­to­wą stud­nią. Przez czte­ry mie­sią­ce w roku woda w nim jest taka zim­na, jak po­zo­sta­je czy­sta w każ­dą porę; uwa­żam rów­nież, że sma­kiem nie ustę­pu­je żad­nej in­nej w mia­stecz­ku – je­śli nie jest w ogó­le naj­lep­sza. W zi­mie we wszyst­kich otwar­tych zbior­ni­kach woda robi się zim­niej­sza ani­że­li źró­dla­na czy stu­dzien­na, nie wy­sta­wio­na na wpły­wy at­mos­fe­rycz­ne. Tem­pe­ra­tu­ra wody ze sta­wu, po­sta­wio­nej w mo­jej izbie, gdzie prze­by­wa­łem od pią­tej po po­łu­dniu do po­łu­dnia na­stęp­ne­go dnia, szó­ste­go mar­ca 1846 roku, kie­dy ter­mo­metr wska­zy­wał przez pe­wien czas 65-70 stop­ni[271], co było czę­ścio­wo wy­ni­kiem na­sło­necz­nie­nia da­chu, wy­no­si­ła 42 stop­nie[272], czy­li była o je­den sto­pień niż­sza ani­że­li wody aku­rat na­cią­gnię­tej z jed­nej z naj­zim­niej­szych stud­ni w mia­stecz­ku.[273] W tym sa­mym dniu tem­pe­ra­tu­ra Wrzą­ce­go Źró­dła wy­no­si­ła 45 stop­ni[274], czy­li była naj­wyż­szą tem­pe­ra­tu­rą wszyst­kich wód pod­da­nych owe­go dnia ba­da­niu, cho­ciaż w le­cie to naj­zim­niej­sza spo­śród tych, ja­kie znam, al­bo­wiem płyt­ka i sto­ją­ca obok woda, któ­ra wy­pły­nę­ła na po­wierzch­nię, już się nie mie­sza z bu­cha­ją­cą wprost ze źró­dła. Po­nad­to w le­cie Wal­den – z ra­cji swo­jej głę­bo­ko­ści – ni­g­dy tak się nie na­grze­wa jak więk­szość wód wy­sta­wio­nych na dzia­ła­nie słoń­ca. W naj­cie­plej­szą po­go­dę umiesz­cza­łem w piw­ni­cy wia­dro na­peł­nio­ne wodą, któ­ra po­zo­sta­wa­ła chłod­na za­rów­no w nocy, jak i na­stęp­ne­go dnia; od­wie­dza­łem ato­li rów­nież po­bli­skie źró­dło. Woda w wia­drze była tak samo do­bra po ty­go­dniu jak w dniu, kie­dy jej za­czerp­ną­łem, i nie mia­ła po­sma­ku wody z pom­py. Każ­dy, kto w le­cie roz­bi­je na ty­dzień obóz nad brze­giem ja­kie­go­kol­wiek sta­wu, aby za­pew­nić so­bie luk­sus dys­po­no­wa­nia lo­dem, musi tyl­ko za­ko­pać wia­dro wody na głę­bo­ko­ści kil­ku stóp, w cie­niu swo­je­go obo­zu.


Date: 2016-01-14; view: 596


<== previous page | next page ==>
GDZIE ŻYŁEM I PO CO 19 page | GDZIE ŻYŁEM I PO CO 21 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)