Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






GDZIE ŻYŁEM I PO CO 19 page

A kie­dy mó­wił, skrzy­dła mu się roz­wi­ja­ły,
Jak gdy­by chciał od­fru­nąć, to się znów skła­da­ły,[246]

aby­śmy po­dej­rze­wa­li, że roz­ma­wia­li­śmy z anio­łem. Chleb nie za­wsze może nas na­kar­mić, lecz za­wsze nam słu­ży, na­wet na­szym sta­wom od­bie­ra sztyw­ność, a gdy nie wie­my, co nam do­le­ga, daje nam gięt­kość i po­go­dę du­cha, aby­śmy do­strze­gli każ­dy prze­jaw szczo­dro­ści w czło­wie­ku czy Na­tu­rze i mo­gli wspól­nie znaj­do­wać po­wo­dy do nie­zmą­co­nej, bo­ha­ter­skiej ra­do­ści.

Sta­ro­żyt­na po­ezja i mi­to­lo­gia co naj­mniej pod­su­wa­ją myśl, że upra­wa zie­mi była kie­dyś uświę­co­ną sztu­ką, my na­to­miast trak­tu­je­my ją z lek­ce­wa­żą­cym po­śpie­chem i nie­dbal­stwem, al­bo­wiem na­szym ce­lem jest je­dy­nie po­sia­da­nie du­żych go­spo­darstw i zbie­ra­nie ob­fi­tych plo­nów. Nie mamy ani ta­kie­go świę­ta, ani nie urzą­dza­my ta­kiej pro­ce­sji czy nie ob­cho­dzi­my ta­kiej uro­czy­sto­ści – nie wy­klu­cza­jąc na­szych po­ka­zów by­dła i tak zwa­nych Świąt Dzięk­czy­nie­nia – za spra­wą któ­rych far­mer wy­ra­ża sens swe­go świę­te­go po­wo­ła­nia, albo też jemu zo­sta­ją przy­po­mnia­ne po­cząt­ki owej świę­tej tra­dy­cji. Kusi go je­dy­nie na­gro­da i uczta. Nie skła­da ofiar Ce­res ani Jo­wi­szo­wi, lecz wła­ści­wie pie­kiel­ne­mu Plu­to­so­wi. Przez skąp­stwo i sa­mo­lub­stwo oraz na­wyk upa­dla­nia się, któ­rych to cech ni­ko­mu z nas nie bra­ku­je, od trak­to­wa­nia zie­mi jako wła­sno­ści czy głów­nie jako środ­ka jej na­by­wa­nia kra­jo­braz się zde­for­mo­wał, upra­wa zie­mi zo­sta­ła przez nas zde­gra­do­wa­na, a far­mer pro­wa­dzi ży­cie naj­nędz­niej­sze z moż­li­wych. Zna Na­tu­rę tyl­ko jako ra­buś. Ka­ton twier­dzi, że zy­ski z rol­nic­twa mają szcze­gól­nie zboż­ny i rze­tel­ny cha­rak­ter (ma­xi­me­que pius qu­aestus),[247] a we­dług War­ro­na sta­rzy Rzy­mia­nie „na­zy­wa­li tę samą zie­mię Mat­ką i Ce­res i uwa­ża­li, że ci, któ­rzy ją upra­wia­ją, pro­wa­dzą zboż­ne i po­ży­tecz­ne ży­cie i że tyl­ko oni po­zo­sta­li z ple­mie­nia kró­la Sa­tur­na”[248].

Mamy zwy­czaj za­po­mi­nać, że słoń­ce spo­glą­da na na­sze pola upraw­ne, pre­rie i lasy nie ro­biąc mię­dzy nimi róż­ni­cy.[249] Wszyst­kie one w po­dob­ny spo­sób od­bi­ja­ją i wchła­nia­ją jego pro­mie­nie, a te pierw­sze skła­da­ją się tyl­ko na nie­wiel­ką część prze­pięk­ne­go ob­ra­zu, któ­ry słoń­ce oglą­da pod­czas co­dzien­nej wę­drów­ki. Dla nie­go cała zie­mia jest tym sa­mym upra­wia­nym ogro­dem. Dla­te­go dar świa­tła i cie­pła po­win­ni­śmy przyj­mo­wać z od­po­wied­nią uf­no­ścią i wspa­nia­ło­myśl­no­ścią. Co z tego, że ce­nię ziar­na tej fa­so­li i zbie­ram je je­sie­nią? To sze­ro­kie pole, na któ­re pa­trzę od tak daw­na, nie na mnie spo­glą­da jako na głów­ne­go rol­ni­ka, ob­ra­ca ato­li spoj­rze­nie ku wpły­wom bar­dziej ożyw­czym – to dzię­ki nim ma wodę i może się zie­le­nić. Moja fa­so­la ro­dzi pło­dy, któ­rych ja nie zbie­ram. Czyż nie ro­śnie czę­ścio­wo dla świ­sta­ków? Kłos psze­ni­cy (po ła­ci­nie spi­ca, daw­niej spe­ca, od spe na­dzie­ja) nie po­wi­nien być je­dy­ną na­dzie­ją rol­ni­ka; nie ro­dzi tyl­ko ją­dra czy ziar­na (gra­num od ge­ren­do ro­dze­nie)[250]. Jak­że za­tem na­sze żni­wa mo­gły­by się nie udać? Czy nie mam się tak­że cie­szyć ob­fi­to­ścią zie­la, któ­re­go na­sio­na są spi­chle­rzem dla pta­ków? To, czy pola na­peł­nia­ją far­me­rom cze­luść sto­dół, ma sto­sun­ko­wo nie­wiel­kie zna­cze­nie. Praw­dzi­wy rol­nik po­wo­do­wa­ny tro­ską za­prze­sta­nie wy­sił­ków – po­dob­nie do wie­wió­rek, któ­re nie oka­zu­ją za­in­te­re­so­wa­nia tym, czy lasy w tym roku ob­ro­dzą w kasz­ta­ny, czy nie – i skoń­czy z co­dzien­ną ha­rów­ką re­zy­gnu­jąc z wszel­kich żą­dań, aby jego pola wy­da­wa­ły pło­dy, i w du­chu po­świę­ci nie tyl­ko swe pierw­sze, lecz tak­że ostat­nie owo­ce.




 


[222] An­te­usz – syn Gai i Po­sej­do­na, nie­zwy­cię­żo­ny w za­pa­sach, jak dłu­go do­ty­kał mat­ki-Zie­mi. Po­ko­nał go He­ra­kles pod­no­sząc do góry i po­zba­wia­jąc w ten spo­sób siły.

[223] Tho­re­au uro­dził się w Con­cord, w 1818 r. jego ro­dzi­na prze­pro­wa­dzi­ła się do po­bli­skie­go Chelms­ford, na­stęp­nie w 1821 r. do Bo­sto­nu, a w 1823 r. po­wró­ci­ła na sta­łe do Con­cord.

[224] Flet był ulu­bio­nym in­stru­men­tem Tho­re­au. Jego wła­sny flet prze­cho­wy­wa­ny jest do dziś w Con­cord An­ti­qu­arian So­cie­ty.

[225] Tho­re­au, któ­ry przez całe ży­cie in­te­re­so­wał się ży­ciem In­dian, zgro­ma­dził spo­rą ko­lek­cję uży­wa­nych przez nich przed­mio­tów. Znaj­du­je się ona obec­nie w Pe­abo­dy Mu­seum w Uni­wer­sy­te­cie Ha­rvar­da.

[226] „…i rzu­ca­li proch w górę na swo­je gło­wy.” Sta­ry Te­sta­ment, Księ­ga Jo­ba2, 12.

[227] Dro­ga bie­gną­ca w po­bli­żu sta­wu Wal­den pro­wa­dzi z Con­cord do Lin­coln, a na­stęp­nie do Way­land.

[228] Agri­co­la la­bo­rio­rus (łac.) – cięż­ko pra­cu­ją­cy ro­bot­nik rol­ny.

[229] Był to wie­leb­ny Hen­ry Co­le­man, o któ­rym mowa tak­że po­ni­żej.

[230] Hen­ry Co­le­man (1785-1849) opu­bli­ko­wał czte­ry ra­por­ty o sta­nie rol­nic­twa w Mas­sa­chu­setts w la­tach 1838-41.

[231] Na­sio­na upra­wia­nych w No­wej An­glii traw prze­zna­czo­nych na pa­szę spro­wa­dzo­ne były pier­wot­nie z An­glii.

[232] Pieśń śpie­wa­na przez szwaj­car­skich pa­ste­rzy, gdy zwo­łu­ją swe sta­da.

[233] Con­cord było sie­dzi­bą Con­cordz­kiej Ar­ty­le­rii, od­dzia­łu mi­li­cji sta­no­wej. Jego człon­ków na­zy­wa­no „ce­low­ni­czy­mi”.

[234] We­dług kon­kor­dan­cji We­rgi­liusz nie uży­wa tego sło­wa.

[235] Fe­li­cia He­mans, The Lan­ding of the Pil­grims (Przy­by­cie piel­grzy­mów).

[236] Kie­dy Tho­re­au miesz­kał nad Wal­de­nem, rząd Sta­nów Zjed­no­czo­nych pro­wa­dził woj­nę z Mek­sy­kiem. Oczy­wi­ście Tho­re­au iro­ni­zu­je.

[237] Nie­prze­tłu­ma­czal­na gra słów. Po­pu­lar­ne w No­wej An­glii po­wie­dze­nie brzmi do­słow­nie: „On nie zna fa­so­li”, co zna­czy: „Nie ma o ni­czym po­ję­cia.”

[238] Od­nie­sie­nie do po­rów­na­nia za­war­te­go w Ilia­dzie, III, 1-5. Patrz też: Gdzie ży­łem i po co, przyp. 15.

[239] Od­nie­sie­nie do ustę­pu z Ilia­dy, XXII, 323-327:

Włócz­nia jed­nak z je­sio­nu o cięż­kim ostrzu spi­żo­wym

Nie prze­cię­ła tcha­wi­cy i gło­su nie stra­cił bo­ha­ter.

Padł w ku­rza­wę, a bo­ski Achil­les jął cheł­pić się z py­chą:

„Snadź ci się zda­ło, Hek­to­rze, gdyś zbro­ję zdzie­rał z Pa­tro­kla,

Że ci to uj­dzie bez­kar­nie, a o mnieś, głup­cze, za­po­mniał”…

Prze­ło­żył Igna­cy Wie­niew­ski.

[240] Pi­ta­go­ras za­bra­niał swo­im uczniom spo­ży­wać fa­so­lę, bo we­dług jego teo­rii skła­da­ła się na nią ta sama roz­ło­żo­na ma­te­ria, z któ­rej na po­cząt­ku świa­ta po­wstał czło­wiek.

[241] W sta­ro­żyt­no­ści licz­bę gło­su­ją­cych ob­li­cza­no na pod­sta­wie wrzu­co­nych przez nich ziar­nek fa­so­li.

[242] John Eve­lyn, Ter­ra: A Phi­lo­so­phi­cal Di­sco­ur­se of Earth, Lon­dyn 1729.

[243] Ibid

[244] „Pan po­wi­nien mieć zwy­czaj sprze­da­wa­nia, a nie ku­po­wa­nia.” Ma­rek Por­cjusz Ka­ton, O go­spo­dar­stwie wiej­skim.

[245] W cza­sach Tho­re­au kon­gres­me­ni roz­dzie­la­li mię­dzy wy­bor­ców dar­mo­we na­sio­na.

[246] Fran­cis Qu­ar­les, The She­pard’s Oracks, Ec. V.

[247] Ka­ton, op. cit.

[248] Ma­rek Te­ren­cjusz War­ron, Re­rum Ru­sti­ca­rum (O rol­nic­twie). „Nec sine cau­sa ter­ram ean­dem ap­pel­la­bant ma­trem et Ce­re­rem.” Kie­dy Jo­wisz zrzu­ci! z tro­nu Sa­tur­na, ten uciekł do Ita­lii i na­uczył miesz­kań­ców sztu­ki upra­wia­nia zie­mi.

[249] ,… bo słoń­ce jego wscho­dzi nad zły­mi i do­bry­mi i deszcz pada na spra­wie­dli­wych i nie­spra­wie­dli­wych.” Nowy Te­sta­ment, Ewan­ge­lia św. Ma­te­usza 5, 45.

[250] Od­nie­sie­nie do: War­ron, Re­rum Ru­sti­ca­rum.

MIASTECZKO

Sko­ro skoń­czy­łem przed po­łu­dniem pra­co­wać, czy­tać albo pi­sać, za­zwy­czaj jesz­cze raz ką­pa­łem się w sta­wie. Pły­wa­łem ja­kiś czas w jed­nej z jego za­to­czek, zmy­wa­jąc z sie­bie kurz i pył pra­cy bądź wy­gła­dza­jąc ostat­nie zmarszcz­ki, któ­re wy­ry­ła mi na czo­le lek­tu­ra. Po­po­łu­dnia mia­łem zu­peł­nie wol­ne. Co­dzien­nie lub co dru­gi dzień wy­bie­ra­łem się na spa­cer do mia­stecz­ka, aby po­słu­chać plo­tek, któ­re cią­gle się tam ro­dzi­ły i krą­ży­ły albo z ust do ust, albo z ga­ze­ty do ga­ze­ty. Po­ły­ka­ne w daw­kach ho­me­opa­tycz­nych, od­świe­ża­ły mnie niby sze­lest li­ści czy kum­ka­nie żab. Do lasu cho­dzi­łem przy­glą­dać się pta­kom i wie­wiór­kom, do mia­stecz­ka na­to­miast zo­ba­czyć się z męż­czy­zna­mi i ich sy­na­mi. Za­miast szu­mu wia­tru wśród so­sen do­la­ty­wał mnie tur­kot wo­zów. Pa­trząc z mo­je­go domu w jed­ną stro­nę wi­dzia­ło się ko­lo­nię piż­mosz­czu­rów na nad­rzecz­nych łą­kach, spo­glą­da­jąc zaś w prze­ciw­ną – wśród wią­zów i pla­ta­nów za­gaj­ni­ka moż­na było do­strzec na ho­ry­zon­cie mia­stecz­ko za­ga­nia­nych lu­dzi, któ­rzy – w moim po­ję­ciu – wy­glą­da­li nie­zwy­kle oso­bli­wie, niby psy na pre­rii, wa­ru­jąc przy swo­ich no­rach albo bie­ga­jąc do są­sia­da na plot­ki. Czę­sto cho­dzi­łem tam, aby pod­glą­dać ich zwy­cza­je. Mia­stecz­ko wy­da­wa­ło mi się wiel­ką czy­tel­nią ga­zet, łasą na no­wi­ny. Aby za­pew­nić jej utrzy­ma­nie, po jed­nej stro­nie – po­dob­nie jak kie­dyś w po­miesz­cze­niach Spół­ki Red­ding przy uli­cy Sta­te – skła­do­wa­no orze­chy, ro­dzyn­ki, sól, mąkę i inne ar­ty­ku­ły spo­żyw­cze. Nie­któ­rzy miesz­kań­cy mają tak ogrom­ny ape­tyt na ów pierw­szy wy­mie­nio­ny prze­ze mnie to­war, to jest, na no­wi­ny, i tak zdro­we or­ga­ny tra­wie­nia, że mogą nie­ustan­nie wy­sia­dy­wać bez ru­chu na ulicz­kach mia­stecz­ka, pod­czas gdy no­wi­ny go­tu­ją się w nich i bul­go­cą owie­wa­jąc cie­kaw­skich parą, niby śród­ziem­no­mor­skie pa­sa­ty albo eter, któ­ry wy­wo­łu­je drę­two­tę i nie­wraż­li­wość na ból – ina­czej słu­cha­nie by­ło­by czę­sto bo­le­sne – lecz nie wpły­wa na utra­tę świa­do­mo­ści. Sko­ro wę­dro­wa­łem przez mia­stecz­ko, rzad­ko uda­wa­ło mi się nie wi­dzieć owych cno­tli­wych oby­wa­te­li usa­dzo­nych sze­re­giem. Albo wy­grze­wa­li się w słoń­cu na dra­bi­nie, z cia­ła­mi po­da­ny­mi do przo­du, i lu­stro­wa­li od cza­su do cza­su uli­cę zer­ka­jąc ła­ko­my­mi oczy­ma to w jed­ną, to w dru­gą stro­nę, albo sta­li opar­ci o sto­do­łę, z rę­ka­mi w kie­sze­niach, niby pod­pie­ra­ją­ce ją atlan­ty. Prze­by­wa­jąc głów­nie na po­wie­trzu, sły­sze­li wszyst­kie no­wi­ny, ja­kie niósł wiatr. Speł­nia­li rolę naj­po­spo­lit­szych mły­nów, w któ­rych wszyst­kie plot­ki naj­pierw pod­da­je się su­ro­wej ob­rób­ce czy roz­drob­nie­niu, po­tem zaś wsy­pu­je do ko­szy młyń­skich, gdzie mie­le się je na miał­ko. Za­uwa­ży­łem, że ży­cie mia­stecz­ka kon­cen­tru­je się w skle­pie spo­żyw­czym, w szyn­ku, na po­czcie i w ban­ku. Nie­zbęd­ny­mi czę­ścia­mi ca­łej ma­szy­ne­rii były rów­nież roz­miesz­czo­ne w od­po­wied­nich miej­scach dzwon, ar­ma­ta i si­kaw­ka do ga­sze­nia po­ża­ru. Domy sta­wia­no w taki spo­sób, aże­by czer­pać z ludz­ko­ści jak naj­wię­cej ko­rzy­ści. Cią­gnę­ły się bo­wiem sze­re­ga­mi zbu­do­wa­ny­mi na­prze­ciw­ko sie­bie po to, aby każ­dy wę­dro­wiec mu­siał przejść mię­dzy dwo­ma rzę­da­mi su­ro­wych i kry­tycz­nych par oczu męż­czyzn, ko­biet i dzie­ci, któ­rzy mo­gli uży­wać so­bie na nim do woli. Oczy­wi­ście ci zaj­mu­ją­cy sta­no­wi­ska w pierw­szym sze­re­gu, skąd naj­wię­cej wi­dzie­li i naj­le­piej ich było wi­dać, a nad­to pierw­si mo­gli się rzu­cić na prze­chod­nia, pła­ci­li za miej­sce naj­wyż­sze ceny, pod­czas gdy nie­licz­ni miesz­kań­cy do­mów usta­wio­nych z dala od głów­nej uli­cy, gdzie w li­nii bu­dyn­ków prze­świe­ca­ły nie za­bu­do­wa­ne prze­strze­nie i wę­dro­wiec mógł znik­nąć za pło­tem albo skrę­cić w ścież­kę dla krów i w ten spo­sób uciec, pła­ci­li bar­dzo ni­skie po­dat­ki od grun­tu, a wła­ści­wie w tym wy­pad­ku od okna.[251] Po obu stro­nach wi­sia­ły szyl­dy za­chę­ca­ją­ce wę­drow­ca, aby wstą­pił do środ­ka. Nie­któ­re mia­ły przy­cią­gać go dzia­ła­jąc na ape­tyt, jak na przy­kład ta­bli­ca szyn­ku czy skła­du żyw­no­ści, nie­któ­re dzia­ła­jąc na wy­ob­raź­nię, jak szyld skle­pu z tek­sty­lia­mi i ju­bi­le­ra, inne jesz­cze mia­ły na wzglę­dzie do­bro wło­sów, stóp czy gar­de­ro­by wę­drow­ca, jak szyld fry­zje­ra, szew­ca i kraw­ca. Po­nad­to – co było tym strasz­niej­sze – przed każ­dym z owych do­mów sta­ła stę­sk­nio­na za to­wa­rzy­stwem po­stać za­pra­sza­ją­ca do środ­ka. W więk­szo­ści wy­pad­ków spryt­nie ucie­ka­łem przed owy­mi nie­bez­pie­czeń­stwa­mi: albo na­tych­miast zmie­rza­jąc śmia­ło i bez na­my­słu do celu – tak jak ra­dzi się nie­szczę­śni­kom, któ­rzy mu­szą prze­biec mię­dzy dwo­ma rzę­da­mi chłosz­czą­cych ich żoł­nie­rzy – albo roz­my­śla­jąc o rze­czach wyż­szych, po­dob­nie jak Or­fe­usz, któ­ry „swą grą na li­rze i gło­śnym śpie­wem za­głu­szył pieśń sy­ren i umknął przed nie­bez­pie­czeń­stwem”[252]. Nie­kie­dy zni­ka­łem cał­kiem nie­spo­dzia­nie i nikt nie wie­dział, gdzie się znaj­du­ję, al­bo­wiem pra­wie obce mi było po­czu­cie przy­zwo­ito­ści i ni­g­dy się nie wa­ha­łem, czy sko­rzy­stać z dziu­ry w pło­cie. Mia­łem na­wet zwy­czaj skła­dać nie­spo­dzie­wa­ne wi­zy­ty w kil­ku do­mach, w któ­rych miło mnie po­dej­mo­wa­no,[253] a wy­słu­chaw­szy naj­śwież­szych no­win – co w tra­wie pisz­czy, co już uci­chło, ja­kie są per­spek­ty­wy woj­ny, a ja­kie po­ko­ju, i czy świat ma szan­sę jesz­cze prze­trwać – wy­my­ka­łem się bocz­ny­mi ulicz­ka­mi i znów kry­łem w le­sie.

Bar­dzo przy­jem­nie było zo­stać w mia­stecz­ku do póź­na, a po­tem po­grą­żyć się w nocy, szcze­gól­nie je­śli była ciem­na i zbie­ra­ło się na bu­rzę, jak­że miło po­sta­wić ża­gle i ru­szyć z oświe­tlo­ne­go miej­skie­go sa­lo­ni­ku albo sali wy­kła­do­wej, z tor­bą ryżu czy mąki ku­ku­ry­dzia­nej na ra­mie­niu – ru­szyć ku mo­je­mu przy­tul­ne­mu por­to­wi w le­sie. Tęgo za­bez­pie­czyw­szy wszyst­ko na po­kła­dzie, scho­dzi­łem do ka­bi­ny z we­so­łą za­ło­gą my­śli, przy ste­rze zaś po­zo­sta­wia­łem tyl­ko swo­ją ze­wnętrz­ną po­wło­kę albo w ogó­le przy­wią­zy­wa­łem ster, aby sam trzy­mał kurs, je­śli wa­run­ki że­glu­gi nie na­strę­cza­ły trud­no­ści. Pod­czas rej­su to­wa­rzy­szy­ło mi przy ogniu w ka­bi­nie wie­le ra­do­snych my­śli. Ni­g­dy mój sta­tek się nie roz­bił ani nie zna­lazł w nie­bez­pie­czeń­stwie na­wet w naj­gor­szą po­go­dę, choć przy­znam, że prze­ży­łem kil­ka po­waż­nych sztor­mów. Na­wet w zwy­kłą noc w le­sie jest ciem­niej, ani­że­li wie­lu lu­dzi przy­pusz­cza. Mu­sia­łem czę­sto spo­glą­dać w górę i wy­pa­try­wać prze­świ­tu mię­dzy drze­wa­mi nad ścież­ką, aby się upew­nić, któ­rę­dy bie­gnie dro­ga, zaś tam, gdzie nie jeź­dzi­ły wozy, mo­głem wy­czuć sto­pa­mi ni­kły, wy­dep­ta­ny prze­ze mnie ślad. Po­tra­fi­łem też po­su­wać się we­dług zna­nych mi drzew, ob­ma­cu­jąc je rę­ko­ma. Na­wet w głę­bi lasu w naj­ciem­niej­szą noc umia­łem przejść mię­dzy dwie­ma so­sna­mi, któ­re ro­sły osiem­na­ście cali od sie­bie. Cza­sa­mi, gdy o tak póź­nej po­rze wra­ca­łem do domu w ciem­ną i par­ną noc, wy­czu­wa­jąc sto­pa­mi ścież­kę nie­wi­docz­ną dla oczu, cał­ko­wi­cie po­grą­żo­ny w swych my­ślach i ma­rze­niach, do­pie­ro ko­niecz­ność pod­nie­sie­nia ręki, aby chwy­cić za klam­kę, przy­wo­ły­wa­ła mnie do przy­tom­no­ści. Nie po­tra­fi­łem so­bie przy­po­mnieć ani jed­ne­go kro­ku po dro­dze. My­śla­łem, że może cia­ło moje znaj­dzie dro­gę do domu, sko­ro jego pan za­wie­dzie, po­dob­nie jak ręka znaj­du­je bez po­mo­cy dro­gę do ust. Kil­ka­krot­nie zda­rzy­ło się, że gdy gość za­sie­dział się u mnie do póź­na, a noc była ciem­na, mu­sia­łem od­pro­wa­dzić go do bie­gną­cej za do­mem dro­gi jezd­nej i po­ka­zać kie­ru­nek, w któ­rym po­wi­nien się udać, cały czas po­le­ga­jąc jed­nak bar­dziej na prze­wod­nic­twie nóg ani­że­li oczu. Pew­nej bar­dzo ciem­nej nocy po­ka­za­łem dro­gę dwóm mło­dym lu­dziom, któ­rzy ło­wi­li ryby i za­sie­dzie­li się dłu­go nad sta­wem. Miesz­ka­li ja­kąś milę da­lej, idąc przez las, i cał­kiem do­brze dro­gę zna­li. Dzień czy dwa póź­niej je­den z nich opo­wia­dał mi, że więk­szą część nocy krą­ży­li po le­sie w po­bli­żu swo­je­go domu, ali­ści do­tar­li do nie­go do­pie­ro nad ra­nem, prze­mok­nię­ci do su­chej nit­ki, gdyż w nocy kil­ka­krot­nie zle­wa­ła ich ule­wa i mo­czy­ło spły­wa­ją­ce desz­czem li­sto­wie. Sły­sza­łem o wie­lu wy­pad­kach za­błą­dze­nia lu­dzi na­wet na uli­cach mia­stecz­ka, gdy – jak to się mówi – ciem­ność za­pa­dła tak gru­ba, że tyl­ko no­żem wy­cię­ło­by się dro­gę przez jej gę­stwi­nę. Nie­kie­dy miesz­kań­cy pe­ry­fe­rii, któ­rzy przy­by­wa­ją wo­za­mi na za­ku­py do mia­stecz­ka, zmu­sze­ni są po­zo­stać w nim na noc. Cza­sa­mi pa­no­wie i pa­nie idąc z wi­zy­tą, zba­cza­ją pół mili z dro­gi, gdyż chod­nik mogą wy­czuć tyl­ko sto­pa­mi, tra­cą za­tem orien­ta­cję, gdzie na­le­ży skrę­cić. Za­błą­dzić w le­sie to zdu­mie­wa­ją­ce, pa­mięt­ne i war­to­ścio­we prze­ży­cie. Czę­sto pod­czas śnież­nej za­wie­ru­chy zda­rza się, że na­wet w dzień wy­szedł­szy na zna­ną dro­gę ab­so­lut­nie nie ma się po­ję­cia, w któ­rą stro­nę na­le­ży iść do mia­stecz­ka. Wpraw­dzie prze­mie­rza­ło się ją ty­siąc razy, lecz te­raz robi wra­że­nie w ogó­le nie zna­nej, niby obca dro­ga na Sy­be­rii. Nocą da­le­ko ła­twiej stra­cić orien­ta­cję. Pod­czas spa­ce­rów po zna­jo­mej oko­li­cy nie­ustan­nie – choć może nie­świa­do­mie – ste­ru­je­my sobą ni­czym pi­lo­ci, kie­ru­jąc się we­dług zna­nych boi oraz la­tar­ni, i je­że­li zbo­czy­my ze zwy­kłe­go kur­su, za­cho­wu­je­my w pa­mię­ci po­ło­że­nie naj­bliż­sze­go przy­ląd­ka. Do­pie­ro gdy zu­peł­nie za­błą­dzi­my bądź za­krę­ci nam się w gło­wie – czło­wie­ko­wi bo­wiem wy­star­czy raz się ob­ró­cić z za­mknię­ty­mi ocza­mi, aby zu­peł­nie stra­cić orien­ta­cję na tym świe­cie – wów­czas za­iste do­ce­nia­my bez­miar i ob­cość Na­tu­ry. Każ­dy czło­wiek za każ­dym prze­bu­dze­niem ze snu albo wy­rwa­niem z po­chła­nia­ją­cych go roz­wa­żań musi się od nowa uczyć od­czy­ty­wać ska­lę bu­so­li. Do­pie­ro gdy za­błą­dzi­my, czy­li in­ny­mi sło­wy, zgu­biw­szy dro­gę, zgu­bi­my się na tym świe­cie, za­czy­na­my na­praw­dę od­naj­dy­wać sie­bie i zda­wać so­bie spra­wę z na­sze­go po­ło­że­nia i z nie­skoń­czo­nej licz­by na­szych związ­ków.

Pew­ne­go po­po­łu­dnia u schył­ku mo­je­go pierw­sze­go lata nad sta­wem, gdy sze­dłem do mia­stecz­ka, aby ode­brać but od szew­ca, zła­pa­no mnie i wsa­dzo­no do wię­zie­nia, al­bo­wiem – jak to opo­wie­dzia­łem już gdzie in­dziej[254] – nie za­pła­ci­łem po­dat­ku, czy­li nie uzna­łem wła­dzy pań­stwa, któ­re na pro­gu bu­dyn­ku se­na­tu han­dlu­je męż­czy­zna­mi, ko­bie­ta­mi i dzieć­mi niby by­dłem. Nie po to wy­bra­łem miesz­ka­nie w le­sie. Do­kąd­kol­wiek ato­li czło­wiek się uda, lu­dzie będą ści­gać go i ob­ła­piać swo­imi brud­ny­mi in­sty­tu­cja­mi i je­śli zdo­ła­ją, zmu­szą go, aby stał się człon­kiem ich de­spe­rac­kie­go to­wa­rzy­stwa to­tum­fac­kich. Praw­da, mo­głem prze­cież sta­wiać bar­dziej zde­cy­do­wa­ny opór z więk­szym czy mniej­szym skut­kiem, mo­głem wpaść w szał i prze­ciw­sta­wić się spo­łe­czeń­stwu, lecz wo­la­łem, aby to ono wpa­dło w szał z mo­je­go po­wo­du, jako że to jego sy­tu­acja była bez­na­dziej­na. Jed­nak­że na­stęp­ne­go dnia uwol­nio­no mnie, otrzy­ma­łem na­pra­wio­ny but i po­wró­ci­łem do lasu aku­rat w po­rze obia­du, na któ­ry spo­ży­łem czar­ne ja­go­dy na wzgó­rzu Fair Ha­ven. Ni­g­dy nikt mi się nie na­przy­krzał, prócz re­pre­zen­tan­tów pań­stwa. Nie mia­łem zam­ka ani ry­gla – chy­ba że w biur­ku, w któ­rym trzy­ma­łem swo­je pa­pie­ry – nie uży­wa­łem rów­nież gwoź­dzi do za­bi­ja­nia drzwi i okien. Drzwi nie za­my­ka­łem ani w dzień, ani w nocy, na­wet wów­czas gdy opusz­cza­łem dom na parę dni czy kie­dy na­stęp­nej je­sie­ni wy­bra­łem się na dwu­ty­go­dnio­wą wę­drów­kę po la­sach Ma­ine. Wsze­la­ko dom mój cie­szył się więk­szym sza­cun­kiem, niż gdy­by ota­czał go kor­don żoł­nie­rzy. Znu­żo­ny wę­dro­wiec mógł od­po­cząć i ogrzać się u mnie przy ogniu, li­te­rat za­kosz­to­wać lek­tu­ry kil­ku ksią­żek na moim sto­le, a cie­kaw­ski mógł uchy­lić drzwi spi­żar­ni i zer­k­nąć na reszt­ki mo­je­go obia­du albo na przy­go­to­wa­ną ko­la­cję. Wpraw­dzie nad staw przy­by­wa­ło wie­lu lu­dzi wszel­kie­go au­to­ra­men­tu, lecz nie spra­wi­li mi naj­mniej­szej su­biek­cji. Ni­g­dy też nie spo­strze­głem żad­ne­go bra­ku poza jed­ną rze­czą – małą ksią­żecz­ką, to­mi­kiem Ho­me­ra, któ­ry być może nie­po­trzeb­nie po­zło­co­no. Ufam jed­nak, że zna­la­zła się już w rę­kach ja­kie­goś żoł­nie­rza z na­sze­go obo­zu.[255] Je­stem prze­ko­na­ny, że gdy­by wszy­scy lu­dzie żyli w ta­kiej pro­sto­cie jak ja nad sta­wem, nie zna­no by zło­dziej­stwa ani ra­bun­ku. Ist­nie­ją one tyl­ko w spo­łe­czeń­stwach, w któ­rych kil­ku po­sia­da wię­cej, ani­że­li­by im wy­star­czy­ło, pod­czas gdy resz­ta ma mniej, niż na­le­ży. Ho­me­rów Pope’a[256] wkrót­ce roz­po­wszech­nio­no by we wła­ści­wy spo­sób.

Nec bel­la fu­erunt,
Fa­gi­nus asta­bat dum scy­phus ante da­pes.[257]

„Ty, któ­ry za­rzą­dzasz spra­wa­mi pu­blicz­ny­mi, jaką po­trze­bę masz sto­so­wać kary? Ko­chaj cno­tę, a na­ród bę­dzie cno­tli­wy. Cno­ty czło­wie­ka wyż­szej mia­ry są jak wiatr; cno­ty pro­ste­go czło­wie­ka przy­po­mi­na­ją tra­wę; tra­wa prze­wia­na wia­trem chy­li się ku zie­mi.”[258]


 


[251] Po­da­tek od okna wpro­wa­dzo­no w pierw­szych la­tach po uzy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści. W 1799 r. wy­bu­chło w Pen­syl­wa­nii zbroj­ne po­wsta­nie prze­ciw­ko sys­te­mo­wi po­dat­ko­we­mu.

[252] Ap­po­lo­nios z Ro­dos, Ar­go­nau­ti­ka.

[253] Tho­re­au czę­sto od­wie­dzał dom ro­dzin­ny i przy­ja­ciół, szcze­gól­nie bli­sko miał znad Wal­de­nu do domu Emer­so­na.

[254] Hi­sto­rię swo­je­go oso­bi­ste­go bun­tu prze­ciw­ko nie­wol­nic­twu i rzą­do­wi au­tor opo­wia­da w Re­si­stan­ce to Ci­vil Go­vern­ment, opu­bli­ko­wa­nym w „Aesthe­tic Pa­pers” w 1849 r., ese­ju słyn­nym na ca­łym świe­cie pt. Ci­vil Di­so­be­dien­ce – Oby­wa­tel­skie nie­po­słu­szeń­stwo, w: Hen­ry D. Tho­re­au, Ży­cie bez za­sad, Czy­tel­nik 1983.

[255] Tho­re­au przy­go­to­wał dla „Dial” III afo­ry­zmy Kon­fu­cju­sza, z któ­rych je­den brzmiał: „Je­den żoł­nierz zgu­bił swo­ją tar­czę, ale znaj­dzie ją dru­gi z na­sze­go obo­zu; i po­słu­ży się nią.”

[256] Alek­san­der Pope (1688-1744) – an­giel­ski po­eta i kry­tyk, jest au­to­rem pa­ra­fra­zo­wa­ne­go prze­kła­du Ilia­dy i Ody­sei.

[257] Nikt ran nie za­da­wał,

Gdy przy uczcie na sto­le ku­bek z drze­wa sta­wał.

Ti­bul­lus, Ele­gie, I, 10, 7-8, prze­ło­ży­ła Anna Świ­der­ków­na, Osso­li­neum 1955.

[258] Kon­fu­cjusz, Wio­sny i je­sie­nie albo Kro­ni­ka pań­stwa Lu.

STAWY

Cza­sa­mi, gdy od­czu­wa­łem prze­syt to­wa­rzy­stwem lu­dzi i plot­ka­mi oraz zmę­cze­nie wszyst­ki­mi zna­jo­my­mi w mia­stecz­ku, wę­dro­wa­łem jesz­cze da­lej na za­chód, ani­że­li nor­mal­nie prze­by­wam, w bar­dziej od­lud­ną oko­li­cę, „ku świe­żym la­som, no­wym pa­stwi­skom”[259], albo też o za­cho­dzie szy­ko­wa­łem so­bie ko­la­cję z czar­nych ja­gód i bo­ró­wek na wzgó­rzu Ja­sna Przy­stań ro­biąc za­pa­sy na kil­ka dni. Owo­ce nie ofia­ro­wu­ją swo­je­go praw­dzi­we­go sma­ku tym, któ­rzy je ku­pu­ją albo zbie­ra­ją na sprze­daż. Ist­nie­je tyl­ko je­den spo­sób, aby go z nich wy­do­być, lecz nie­wie­lu się na to de­cy­du­je. Gdy­byś chciał się do­wie­dzieć, jaki smak mają czar­ne ja­go­dy, za­py­taj o to pa­stu­cha krów czy prze­piór­kę. Ci, któ­rzy przy­pusz­cza­ją, że po­zna­li smak czar­nych ja­gód, cho­ciaż ni­g­dy ich nie zbie­ra­li, po­peł­nia­ją naj­bar­dziej po­wszech­ną omył­kę. Czar­ne ja­go­dy nie do­cie­ra­ją do Bo­sto­nu – od­kąd wy­ro­sły na trzech wzgó­rzach mia­sta,[260] prze­sta­ły być tam zna­ne. Am­bro­zyj­ska, za­sad­ni­cza część owo­cu gi­nie wraz z kwie­ciem, któ­re nisz­cze­je na wo­zie han­dla­rza, i z ja­gód robi się ob­rok. Jak dłu­go rzą­dzi Wiecz­na Spra­wie­dli­wość, nie moż­na prze­trans­por­to­wać tu­taj z wiej­skich wzgórz ani jed­nej nie­win­nej ja­go­dy.


Date: 2016-01-14; view: 544


<== previous page | next page ==>
GDZIE ŻYŁEM I PO CO 18 page | GDZIE ŻYŁEM I PO CO 20 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.01 sec.)