Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






GDZIE ŻYŁEM I PO CO 18 page


 


[196] Tre­mont, Astor, Mid­dle­sex – na­zwy zna­nych w cza­sach Tho­re­au ho­te­li w Bo­sto­nie, No­wym Jor­ku i Con­cord.

[197] Praw­do­po­dob­nie od­nie­sie­nie do: „Par­tu­rient mon­tes, na­sce­tur ri­di­cu­lus mus” – „Góry będą nad tym pra­co­wa­ły, aby wy­do­być śmiesz­ną mysz”, Ho­ra­cy, De Arte Po­eti­ca, 1, 139.

[198] An­giel­ska na­zwa sa­lo­nu dra­wing room po­cho­dzi od wy­ra­zu draw – prze­su­wać się, prze­cho­dzić, był to bo­wiem po­kój, do któ­re­go pa­nie prze­cho­dzi­ły po ko­la­cji. No­wo­an­giel­skim zwy­cza­jem dy­wan w sa­lo­nie chro­nio­no przed słoń­cem za­sła­nia­jąc w cią­gu dnia okna.

[199] Na­zwa pap­ki z mąki ku­ku­ry­dzia­nej.

[200] Ed­mund Spen­ser, Kró­lo­wa wiesz­czek, ks. I, pieśń I, zw. 35. Prze­ło­żył Jan Ka­spro­wicz.

[201] A Re­la­tion or Jo­ur­nal of the Be­gin­ning and Pro­ce­edings of the En­glish Plan­ta­tion at Ply­mo­uth in New En­gland, Lon­dyn 1622, cz. II: A Jo­ur­ney to Pac­ka­no­kik.

[202] Ibid.

[203] Ibid.

[204] Ibid.

[205] Pa­fla­go­nia to pań­stwo ist­nie­ją­ce w sta­ro­żyt­no­ści w Azji Mniej­szej. Tho­re­au mówi o swo­im do­brym zna­jo­mym z Con­cord, na­zwi­skiem Alex The­rien (patrz: J. Lyn­don Shan­ley, The Ma­king of Wal­den, Chi­ca­go 1957).

[206] Ho­mer, Ilia­da, XVI, 7 oraz 13-16. Prze­ło­żył Igna­cy Wie­niew­ski.

[207] „Ży­cie na­sze trwa lat sie­dem­dzie­siąt.” Sta­ry Te­sta­ment, Księ­ga Psal­mów 90,10.

[208] Ła­ciń­skie pe­cu­nia – pie­nią­dze po­cho­dzi od pe­cus – by­dło.

[209] Zro­bił to Dio­ge­nes.

[210] Przy­tu­łek mia­stecz­ka Con­cord mie­ścił się sto­sun­ko­wo nie­da­le­ko sta­wu Wal­den.

[211] W wie­lu ma­łych mia­stach No­wej An­glii oba wy­mie­nio­ne urzę­dy spra­wo­wał je­den czło­wiek.

[212] „A kto się bę­dzie wy­wyż­szał, bę­dzie po­ni­żo­ny, a kto się bę­dzie po­ni­żał, bę­dzie wy­wyż­szo­ny.” Nowy Te­sta­ment, Ewan­ge­lia św. Ma­te­usza 23, 12.

[213] Cha­ta nad Wal­de­nem była punk­tem prze­rzu­to­wym or­ga­ni­za­cji Pod­ziem­na Ko­lej, któ­ra po­ma­ga­ła zbie­głym nie­wol­ni­kom do­trzeć do Ka­na­dy. Mon­cu­re Con­way w książ­ce Au­to­bio­gra­phy, Me­mo­irs and Expe­rien­ces (Bo­ston 1904) opi­su­je szcze­gó­ło­wo przy­pa­dek, kie­dy Tho­re­au zaj­mo­wał się zbie­głym nie­wol­ni­kiem.

[214] Mowa o baj­ce Ezo­pa Ko­gut i lis.

[215] Źró­dła tego cy­ta­tu do­tych­czas nie zi­den­ty­fi­ko­wa­no.

[216] Wil­liam Szek­spir, Ham­let, akt III, sc. I. Prze­ło­żył Jó­zef Pasz­kow­ski.

[217] Mowa o dok­to­rze Jo­sia­hu Bar­tlett, któ­ry prak­ty­ko­wał w Con­cord przez po­nad pół wie­ku.

[218] Dom Emer­so­na w Con­cord był mek­ką re­for­ma­to­rów i in­nych wy­bit­nych umy­słów z ca­łe­go świa­ta. Tho­re­au znał wie­lu z nich.



[219] Pa­ro­dia zna­ne­go wier­szy­ka dla dzie­ci. Prze­ło­żył Piotr Som­mer.

[220] Tak miej­sco­wi far­me­rzy na­zy­wa­li więk­sze ja­strzę­bie.

[221] Tymi sło­wa­mi wódz in­diań­ski Sa­mo­set po­zdra­wiał Oj­ców Piel­grzy­mów przy­by­łych do Ame­ry­ki na „May­flo­wer”.

POLETKO FASOLI

Tym­cza­sem moja fa­so­la, któ­rej grzę­dy do­da­ne ra­zem mia­ły sie­dem mil dłu­go­ści, nie­cier­pli­wie cze­ka­ła na oko­pa­nie, al­bo­wiem ta naj­wcze­śniej po­sa­dzo­na zdą­ży­ła znacz­nie uro­snąć, za­nim ziar­na naj­póź­niej­szej zna­la­zły się w zie­mi; istot­nie, nie­ła­two było spro­stać temu za­da­niu. Ja­kie mia­ła zna­cze­nie ta jak­że mia­ro­wa i god­na, ta nie­wiel­ka pra­ca Her­ku­le­so­wa, nie wie­dzia­łem. Po­ko­cha­łem moje grzę­dy, moją fa­so­lę, acz­kol­wiek było ich o wie­le wię­cej, niż po­trze­bo­wa­łem. Przy­twier­dza­ły mnie do zie­mi, z któ­rej czer­pa­łem swe siły po­dob­nie jak An­te­usz[222]. Lecz dla­cze­góż miał­bym pod­no­sić pędy fa­so­li? Tyl­ko Bóg je­den wie. Tę oso­bli­wą pra­cę wy­ko­ny­wa­łem przez całe lato – ową po­łać po­wierzch­ni zie­mi, któ­ra uprzed­nio ro­dzi­ła tyl­ko srebr­ni­ki, czar­ne ja­go­dy, dziu­ra­wiec i tym po­dob­ne słod­kie dzi­kie owo­ce i miłe oku kwia­ty, zmu­sza­łem, aby wy­da­ła na świat tę ro­śli­nę strącz­ko­wą. Cze­go na­uczę się od fa­so­li albo ona ode mnie? Pie­lę­gnu­ję ją, oko­pu­ję, do­glą­dam wcze­śnie i póź­no, i tak upły­wa mi dzień pra­cy. Przy­jem­nie pa­trzeć na ten ład­ny sze­ro­ki płat. Mo­imi od­dzia­ła­mi po­sił­ko­wy­mi są desz­cze i rosa na­wad­nia­ją­ce tę su­chą zie­mię, bo jak może być płod­na sama gle­ba, prze­waż­nie chu­da i wy­ja­ło­wio­na. Mo­imi wro­ga­mi są ro­ba­ki, chłod­ne dni i nade wszyst­ko świ­sta­ki. Te ostat­nie ogry­zły mi ze szczę­tem jed­ną czwar­tą akra. Lecz ja­kie pra­wo ja mia­łem wy­ru­go­wać dziu­ra­wiec i po­zo­sta­łe ro­śli­ny i znisz­czyć ich pra­daw­ny zie­lo­ny ogród? Nie­dłu­go jed­nak po­zo­sta­ła fa­so­la sta­nie się za twar­da dla świ­sta­ków i bę­dzie sta­wiać czo­ło no­wym wro­gom.

Do­brze pa­mię­tam, jak w wie­ku czte­rech lat przy­wie­zio­no mnie z Bo­sto­nu tu do ro­dzin­ne­go mia­sta[223] i aż nad staw wła­śnie przez te lasy i to pole. Owa sce­na jest jed­ną z naj­daw­niej­szych, ja­kie wy­ry­ły mi się w pa­mię­ci. A te­raz, dziś wie­czo­rem obu­dzi­łem fle­tem[224] echa wła­śnie nad tą wodą. So­sny na­dal tu sto­ją star­sze ode mnie, a na pnia­kach tych, któ­re się zwa­li­ły, go­tu­ję wie­cze­rzę; wszę­dzie do­oko­ła pnie się nowa ro­ślin­ność szy­ku­jąc swój na­stęp­ny strój dla no­wych dzie­cię­cych oczu. Nie­mal ten sam dziu­ra­wiec wy­ra­sta tu na pa­stwi­sku z tego sa­me­go wiecz­ne­go ko­rze­nia i na­wet ja osta­tecz­nie po­mo­głem odziać się temu ba­jecz­ne­mu kra­jo­bra­zo­wi z mo­ich dzie­cię­cych snów, a jed­nym ze śla­dów mo­jej byt­no­ści tu­taj i dzia­łal­no­ści są owe li­ście fa­so­li, źdźbła zbo­ża i kłą­cza ziem­nia­ków.

Ob­sa­dzi­łem oko­ło dwóch i pół akra pa­gór­ka, a po­nie­waż upły­nę­ło do­pie­ro ja­kieś pięt­na­ście lat od wy­kar­czo­wa­nia tego te­re­nu i ja sam wy­rą­ba­łem z nie­go dwa lub trzy sagi pnia­ków, ni­czym go nie na­wo­zi­łem; lecz w cią­gu lata wy­ko­pa­łem przy gra­co­wa­niu gro­ty strzał sta­no­wią­ce do­wód na to, że daw­no temu za­miesz­ki­wał tu­taj wy­mar­ły na­ród,[225] któ­ry – nim przy­by­li bia­li lu­dzie i wy­kar­czo­wa­li te­ren – siał zbo­że i sa­dził fa­so­lę wy­ja­ła­wia­jąc w nie­ja­kim stop­niu zie­mię, któ­ra prze­sta­ła ro­dzić te pło­dy.

Za­nim jed­nak świ­stak czy wie­wiór­ka prze­bie­gły dro­gę albo słoń­ce wspię­ło się po­nad dę­bi­nę, to acz­kol­wiek rosa jesz­cze nie wy­schła, za­czy­na­łem – wbrew temu, co ra­dzi­li mi far­me­rzy, lecz wam rów­nież ra­dzę wy­ko­ny­wać moż­li­wie całą pra­cę, gdy jesz­cze mo­kro od rosy – wy­rów­ny­wać na polu fa­so­li sze­re­gi wy­nio­słych chwa­stów i rzu­cać proch na ich gło­wy.[226] Wcze­śnie rano pra­co­wa­łem boso, ta­pla­jąc się niby garn­carz w zro­szo­nej i roz­drob­nio­nej gle­bie, póź­niej ato­li, w cią­gu dnia słoń­ce po­kry­wa­ło moje sto­py pę­che­rza­mi. Oto słoń­ce świe­ci­ło mi, abym oko­py­wał fa­so­lę; kro­czy­łem za­tem po­wo­li tam i z po­wro­tem po żół­tym piasz­czy­stym pa­gór­ku, mię­dzy dłu­gi­mi zie­lo­ny­mi grzę­da­mi dłu­go­ści pięt­na­stu prę­tów, z jed­nej stro­ny koń­cząc wę­drów­kę w dę­bo­wym za­gaj­ni­ku, w któ­re­go cie­niu mo­głem od­po­cząć, z dru­giej zaś na polu ja­go­do­wym, gdzie zie­lo­ne ja­go­dy, gdy ko­lej­ny raz na­wra­ca­łem, na­bie­ra­ły ciem­niej­sze­go za­bar­wie­nia. Wy­ry­wa­nie chwa­stów, usy­py­wa­nie kop­czy­ków wo­kół ło­dyg fa­so­li, do­da­wa­nie otu­chy tej po­sa­dzo­nej prze­ze mnie ro­śli­nie, skła­nia­nie żół­tej gle­by do wy­ra­ża­nia swych ka­ni­ku­ło­wych my­śli ra­czej w li­ściach fa­so­li i kwia­tach ani­że­li w pio­łu­nie, pie­przy­cy i pro­sow­ni­cy, skła­nia­nie zie­mi do tego, aby mó­wi­ła „fa­so­la” za­miast „tra­wa” – oto moje co­dzien­ne za­ję­cia. Sko­ro nie­wie­le po­ma­ga­ły mi ko­nie czy woły, star­si i mło­dzi pa­rob­cy czy na­rzę­dzia rol­ni­cze, pra­co­wa­łem o wie­le wol­niej i za­dzierz­gną­łem z moją fa­so­lą bar­dziej przy­ja­ciel­skie wę­zły, ani­że­li to za­zwy­czaj bywa. Lecz pra­ca rąk, na­wet je­śli sta­nie się wprost ha­rów­ką, chy­ba ni­g­dy nie jest naj­gor­szą z form nie­rób­stwa. Ma w so­bie sta­ły, nie­prze­mi­ja­ją­cy sens mo­ral­ny, a dla uczo­ne­go jej wy­nik jest kla­sycz­ny. Dla po­dróż­nych, któ­rzy uda­wa­li się w kie­run­ku za­chod­nim przez Lin­coln i Way­land[227] w nie­wia­do­mą stro­nę, by­łem wła­śnie agri­co­la la­bo­rio­rus[228] – oni roz­par­ci w dwu­kół­kach, z łok­cia­mi wspar­ty­mi o ko­la­na i lej­ca­mi zwi­sa­ją­cy­mi w gir­lan­dach, ja za­sie­dzia­ły w domu, pra­co­wi­ty au­to­chton tej zie­mi. Nie­ba­wem jed­nak moje do­mo­stwo zni­ka­ło im z oczu i nie za­przą­ta­ło ich my­śli. Na dłu­gim od­cin­ku dro­gi było to je­dy­ne po obu jej stro­nach pole upraw­ne, to­też wy­ko­rzy­sty­wa­li ten fakt, aby do woli so­bie po­uży­wać, i nie­kie­dy czło­wiek na polu miał oka­zję sły­szeć wię­cej plo­tek i ko­men­ta­rzy rzu­ca­nych przez po­dróż­nych, ani­że­li to było prze­zna­czo­ne dla jego uszu: „Tak póź­no fa­so­la! Tak póź­no groch!” – pa­stor-rol­nik[229] nie ro­zu­miał, jak to moż­li­we, al­bo­wiem ja jesz­cze sa­dzi­łem, gdy inni już za­czy­na­li oko­py­wać. „Ku­ku­ry­dza, mój chłop­cze, ku­ku­ry­dza na pa­szę.” „Czy on tam miesz­ka?” – pyta sza­ry płaszcz w czar­nym czep­ku, a far­mer o gru­bych ry­sach ścią­ga swe­go zgrab­ne­go ko­nia po­cią­go­we­go, aby za­py­tać, co ro­bisz, bo prze­cie nie wi­dać w bruź­dzie na­wo­zu, i za­le­ca w ta­kim ra­zie pod­sy­pa­nie odro­bi­ny tro­cin albo in­nych od­pad­ków, czy może po­pio­łu lub wap­na. Bruzd jed­nak było dwa i pól akra, a do wozu tyl­ko mo­ty­ka i dwie ręce, aby go cią­gnąć – jako że do in­nych wo­zów i koni od­czu­wa­no awer­sję – po­nad­to tro­ci­ny były da­le­ko. Inni po­dróż­ni z mia­stecz­ka prze­jeż­dża­jąc z tur­ko­tem, ro­bi­li po­rów­na­nia mo­je­go pola z tymi, któ­re już mi­nę­li, i w taki oto spo­sób do­wia­dy­wa­łem się, jaką zaj­mu­ję po­zy­cję w świe­cie rol­ni­czym. Było to je­dy­ne pole nie uwzględ­nio­ne w ra­por­tach pana Co­le­ma­na[230]. A przy oka­zji – kto do­ko­nu­je oce­ny pło­dów, któ­re Na­tu­ra ro­dzi na po­lach jesz­cze dzik­szych i nie upra­wia­nych przez czło­wie­ka? Zbio­ry an­giel­skie­go sia­na[231] waży się do­kład­nie, bio­rąc pod uwa­gę jego wil­got­ność, jak rów­nież za­war­tość krze­mia­nów i po­ta­su, pod­czas gdy wszę­dzie w do­li­nach, przy le­śnych je­zior­kach, na pa­stwi­skach i mo­cza­rach zie­mia wy­da­je róż­ne bo­ga­te pło­dy, któ­rych czło­wiek nie zbie­ra. Moje pole sta­no­wi­ło jak gdy­by ogni­wo po­śred­nie mię­dzy po­la­mi dzi­ki­mi a upra­wia­ny­mi; po­dob­nie jak ist­nie­ją pań­stwa cy­wi­li­zo­wa­ne i na wpół cy­wi­li­zo­wa­ne albo dzi­kie czy bar­ba­rzyń­skie, tak moje pole było – cho­ciaż nie w ne­ga­tyw­nym zna­cze­niu – po­lem na wpół upra­wia­nym. Fa­so­la z ra­do­ścią po­wra­ca­ła do sta­nu dzi­kie­go i pry­mi­tyw­ne­go, upra­wia­łem ją tedy, a moja mo­ty­ka gra­ła jej Ranz des Va­ches.[232]

Tuż obok, na naj­wyż­szej ga­łąz­ce brzo­zy śpie­wa przez cały ra­nek brą­zo­wy drozd – czy czer­wo­ny drozd śpie­wak, jak nie­któ­rzy lu­bią go na­zy­wać – za­do­wo­lo­ny z na­sze­go to­wa­rzy­stwa ptak, któ­ry upodo­bał­by so­bie pole in­ne­go far­me­ra, gdy­by mo­je­go nie było. Gdy wsa­dzasz w zie­mię na­sio­na, on krzy­czy: „Rzuć je, rzuć je, za­syp je, za­syp je, wy­dłub je, wy­dłub.” Lecz nie było to ziar­no ku­ku­ry­dzy, to­też nic mu nie za­gra­ża­ło ze stro­ny ta­kich wro­gów jak ptak. Moż­na się za­sta­na­wiać, co ma wspól­ne­go sa­dze­nie z baj­du­rze­niem pta­ka, z jego ama­tor­ski­mi po­pi­sa­mi Pa­ga­ni­nie­go na jed­nej stru­nie czy na dwu­dzie­stu, a jed­nak lep­sze to od wy­łu­go­wa­ne­go po­pio­łu czy wy­pra­wy wa­pien­nej. Był to ro­dzaj ta­nie­go na­wo­że­nia naj­wyż­sze­go rzę­du, w któ­rym po­kła­da­łem całą wia­rę.

Gdy ob­sy­py­wa­łem grzę­dy zie­mią jesz­cze śwież­szą, wzru­sza­łem mo­ty­ką po­pio­ły nie opi­sa­nych w kro­ni­kach lu­dów, któ­re żyły pod tymi nie­bio­sa­mi w za­mierz­chłych cza­sach, a te­raz ich drob­ne przy­bo­ry wo­jen­ne i my­śliw­skie wy­glą­da­ły na świa­tło na­sze­go dnia. Le­ża­ły po­mie­sza­ne z in­ny­mi ka­mie­nia­mi w sta­nie na­tu­ral­nym, z któ­rych wie­le mia­ło śla­dy opa­leń od in­diań­skich ognisk, inne zaś od słoń­ca. Wy­ko­py­wa­łem rów­nież sko­ru­py na­czyń gli­nia­nych i szkla­nych spro­wa­dzo­nych tu przez tych, któ­rzy ostat­ni upra­wia­li tę zie­mię. Gdy mo­ty­ka moja za­brzę­cza­ła o ka­mień, mu­zy­ka owa nio­sła się echem w las i hen do nie­ba i była akom­pa­nia­men­tem do mo­jej pra­cy wy­da­ją­cej na­tych­miast nie­zli­czal­ne pło­dy. To już nie fa­so­lę oko­py­wa­no ani też nie ja to ro­bi­łem; z taką samą dozą żalu co dumy przy­po­mi­na­li mi się – je­śli w ogó­le mi się przy­po­mi­na­li – moi zna­jo­mi, któ­rzy uda­li się do mia­sta, aby słu­chać ora­to­riów. W sło­necz­ne po­po­łu­dnia – nie­kie­dy bo­wiem spę­dza­łem na polu cały dzień – krą­żył nad gło­wą le­lek ni­czym źdźbło w oku, czy też może w oku nie­bios, i opa­dał od cza­su do cza­su z ta­kim im­pe­tem i krzy­kiem, jak gdy­by nie­bio­sa się roz­dar­ły, roz­szar­pa­ły osta­tecz­nie na strzę­py, a jed­nak skle­pie­nie osta­ło się bez szwów; fru­wa­ły małe ptasz­ki niby cho­chli­ki, któ­rych peł­no w po­wie­trzu i któ­re skła­da­ją jaja na zie­mi: na go­łym pia­sku albo na ska­li­stych szczy­tach wzgórz, gdzie nie­wie­lu je zna­la­zło, cho­chli­ki peł­ne wdzię­ku i gięt­kie jak drob­ne fal­ki po­de­rwa­ne ze sta­wu, po­dob­ne do li­ści unie­sio­nych przez wiatr, aby szy­bo­wa­ły w nie­bio­sach – oto ja­ki­mi wę­zła­mi po­kre­wień­stwa wią­że Na­tu­ra. Le­lek jest po­wietrz­nym bra­tem fali, na któ­rej że­glu­je i któ­rą pod­da­je pe­ne­tra­cji, a te jego do­sko­na­łe skrzy­dła na­dę­te po­wie­trzem od­po­wia­da­ją ży­wio­ło­wym, nie­opie­rzo­nym skrzy­dłom mo­rza. Nie­kie­dy też przy­glą­da­łem się krą­żą­cej wy­so­ko na nie­bie pa­rze błot­nia­ków, któ­ra na prze­mian wzno­si­ła się i opa­da­ła, zbli­ża­ła się do sie­bie i roz­dzie­la­ła, jak gdy­by była ucie­le­śnie­niem mo­ich wła­snych my­śli. Uwa­gę przy­cią­ga­ły tak­że prze­lo­ty dzi­kich go­łę­bi z jed­ne­go lasu do dru­gie­go, tak po­spiesz­ne jak go­łę­bi pocz­to­wych, wśród lek­kie­go trze­po­tu i bi­cia skrzy­deł. Zda­rza­ło mi się rów­nież wy­ko­pać mo­ty­ką spod spróch­nia­łe­go pnia­ka nie­mra­wą, zło­wróżb­ną i obcą sa­la­man­drę na­kra­pia­ną, ślad Egip­tu i Nilu – te­raz nam współ­cze­sny. Gdy przy­sta­wa­łem, aby wes­przeć się na mo­ty­ce, sły­sza­łem i oglą­da­łem po ko­lei owe dźwię­ki i wi­do­ki do­oko­ła – sta­no­wi­ło to część nie­wy­czer­pa­nej roz­ryw­ki, jaką ma do za­ofia­ro­wa­nia wieś.

W uro­czy­ste dni roz­le­ga­ją się w mie­ście strza­ły wiel­kich dział, któ­re nio­są się echem w te lasy niby od­gło­sy pu­ka­wek, a od cza­su do cza­su aż tu do­bie­ga­ją za­błą­ka­ne dźwię­ki mu­zy­ki woj­sko­wej. Dla mnie prze­by­wa­ją­ce­go hen da­le­ko na polu fa­so­li po prze­ciw­nej stro­nie mia­sta sal­wy wiel­kich dział brzmia­ły jak od­gło­sy pę­ka­ją­cej pur­chaw­ki; a gdy od­by­wa­ły się ja­kieś ćwi­cze­nia woj­sko­we, o któ­rych nie wie­dzia­łem, przez cały dzień mia­łem nie­kie­dy wra­że­nie, że ho­ry­zont nęka pew­ne­go ro­dza­ju uczu­cie swę­dze­nia i cho­ro­ba, jak gdy­by nie­ba­wem mia­ło tam dojść do wy­bu­chu czy do epi­de­mii szkar­la­ty­ny, czy za­pa­le­nia gar­dła, do­pó­ki w koń­cu ja­kiś bar­dziej ła­ska­wy po­wiew wia­tru śpie­szą­ce­go nad po­la­mi i dro­gą do Way­land nie przy­niósł mi wia­do­mo­ści, że to ze­bra­li się „ce­low­ni­czy”[233]. Od­le­głe bzy­cze­nie brzmia­ło tak, jak gdy­by wy­ro­iły się czy­jeś psz­czo­ły, a są­sie­dzi – zgod­nie z radą We­rgi­liu­sza – wy­gry­wa­li de­li­kat­nie tin­din­na­bu­lum[234] na naj­do­no­śniej dźwię­czą­cych na­czy­niach, usi­łu­jąc zwo­łać je z po­wro­tem do ula. Gdy zaś te od­gło­sy cał­kiem za­mar­ły i bzy­cze­nie usta­ło, a naj­bar­dziej życz­li­we wie­trzy­ki nie przy­nio­sły żad­nej opo­wie­ści, wie­dzia­łem, że uda­ło się zwa­bić do ula Mid­dle­sex na­wet ostat­nie­go trut­nia i że te­raz my­śli wszyst­kich zaj­mo­wał miód, któ­rym ul był wy­sma­ro­wa­ny.

Prze­strze­ga­nie w ta­kim stop­niu swo­bód oby­wa­tel­skich w Mas­sa­chu­setts i w ca­łej na­szej oj­czyź­nie na­pa­wa­ło mnie dumą, a kie­dy po­wra­ca­łem do swo­je­go gra­co­wa­nia, od­czu­wa­łem nie­wy­sło­wio­ną uf­ność, dzię­ki któ­rej mo­głem da­lej pra­co­wać ocho­czo i ze spo­ko­jem pa­trzyć w przy­szłość.

Gdy gra­ło kil­ka ze­spo­łów mu­zycz­nych, brzmia­ło to tak, jak gdy­by całe mia­stecz­ko było jed­nym wiel­kim mie­chem – wszyst­kie bu­dyn­ki pęcz­nia­ły i wa­li­ły się po ko­lei z ło­sko­tem. Lecz nie­kie­dy do­cie­ra­ły w te lasy tony na­praw­dę szla­chet­ne i pod­no­szą­ce na du­chu, tak­że trąb­ki, któ­ra opie­wa sła­wę[235], i wów­czas czu­łem się tak, że z praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią mógł­bym na­dziać na ostrze ja­kie­goś Mek­sy­ka­ni­na[236] – dla­cze­go bo­wiem za­wsze mamy po­pie­rać spra­wy bła­he? – roz­glą­da­łem się za­tem za świ­sta­kiem lub skunk­sem, aby na nich dać upust swym ry­cer­skim za­pę­dom. Owe tony me­lo­dii woj­sko­wych jak gdy­by do­bie­ga­ły aż z Pa­le­sty­ny i przy­po­mi­na­ły mi wy­pra­wy krzy­żow­ców ma­ja­czą­ce na ho­ry­zon­cie, po­dob­ne do lek­ko ro­ze­dr­ga­nych chy­żych wierz­choł­ków wią­zów, któ­re wi­sia­ły nad mia­stecz­kiem. Był to je­den z wiel­kich dni, acz­kol­wiek słoń­ce oglą­da­ne z mo­jej po­la­ny mia­ło tę samą, wie­ku­iście wspa­nia­łą uro­dę, jaką ja­śnie­je na co dzień, i nie do­strze­ga­łem w nim żad­nej róż­ni­cy. Owa dłu­ga zna­jo­mość, w któ­rą wsze­dłem z fa­so­lą, do­star­cza­ła mi szcze­gól­nych prze­żyć, po czę­ści przez sa­dze­nie, oko­py­wa­nie, zbie­ra­nie, łu­ska­nie, prze­bie­ra­nie i sprze­da­wa­nie – to ostat­nie było naj­trud­niej­sze – a po czę­ści przez je­dze­nie, al­bo­wiem jej kosz­to­wa­łem. Po­sta­no­wi­łem po­znać fa­so­lę.[237] Gdy ro­sła, oko­py­wa­łem ją od pią­tej rano do po­łu­dnia, a resz­tę dnia za­zwy­czaj spę­dza­łem na in­nych czyn­no­ściach. Jak­że bli­skie i cie­ka­we zna­jo­mo­ści za­wie­ra się z róż­ny­mi od­mia­na­mi ro­ślin, kie­dy tak bez­li­to­śnie na­ru­sza się ich de­li­kat­ne ko­lo­nie i w tak ra­żą­co róż­ny spo­sób trak­tu­je je mo­ty­ką, zrów­nu­jąc z zie­mią całe sze­re­gi jed­ne­go ga­tun­ku, a sta­ran­nie upra­wia­jąc inne. Re­la­cja o tym bę­dzie dłu­ga, acz­kol­wiek uspra­wie­dli­wio­na fak­tem, że pra­ca moja nie trwa­ła krót­ko. Oto pio­łun, tam znów le­bio­da, da­lej szczaw, ów­dzie pie­przy­ca – ru­szaj na nią, za­siecz ją, wy­wróć ko­rze­nia­mi do słoń­ca, nie po­zo­staw ani jed­ne­go ko­rzon­ka w cie­niu, al­bo­wiem prze­krę­ci się na dru­gi bok i w dwa dni bę­dzie zie­lo­na jak por. Dłu­ga woj­na, nie z żu­ra­wia­mi[238], lecz z chwa­sta­mi, owy­mi Tro­ja­na­mi, któ­rzy mają po swo­jej stro­nie słoń­ce, deszcz i rosę. Co dzień fa­so­la wi­dzia­ła, jak uzbro­jo­ny w mo­ty­kę, przy­cho­dzi­łem jej na ra­tu­nek i prze­trze­bia­łem sze­re­gi wro­gów, wy­peł­nia­jąc bruz­dy mar­twym ziel­skiem. Nie­je­den krzep­ki, po­wie­wa­ją­cy pió­ro­pu­szem Hek­tor, któ­ry gó­ro­wał o całą sto­pę nad tłu­mem to­wa­rzy­szy, pa­dał pod moją bro­nią i wa­lił się w ku­rza­wę.[239]

Owe dni lata nie­któ­rzy mi współ­cze­śni po­świę­ca­li sztu­kom pięk­nym w Bo­sto­nie czy Rzy­mie, inni kon­tem­pla­cji w In­diach, a jesz­cze inni han­dlo­wi w Lon­dy­nie lub No­wym Jor­ku, na­to­miast ja wraz z in­ny­mi far­me­ra­mi No­wej An­glii po­świę­ca­łem je upra­wie roli. Nie że­bym chciał jeść fa­so­lę, al­bo­wiem w tej kwe­stii je­stem z na­tu­ry wy­znaw­cą Pi­ta­go­ra­sa[240], nie­za­leż­nie od tego, czy sta­no­wi ona po­karm, czy słu­ży do li­cze­nia[241], wy­mie­nia­łem ją prze­to na ryż; lecz, być może, nie­któ­rzy mu­szą pra­co­wać na po­lach choć­by w imię me­ta­for i siły wy­ra­zu, aby pew­ne­go dnia słu­żyć twór­cy przy­po­wie­ści. Sta­no­wi­ło to na ogół rzad­ką roz­ryw­kę, któ­ra gdy­by zbyt dłu­go trwa­ła, mo­gła­by się prze­ro­dzić w roz­pu­stę. Wpraw­dzie nie na­wo­zi­łem fa­so­li i nie oko­py­wa­łem ca­łej za jed­nym ra­zem, lecz ro­bi­łem to na wy­bra­nym od­cin­ku nad­zwy­czaj do­brze i na koń­cu otrzy­my­wa­łem za to za­pła­tę, „al­bo­wiem praw­dę rze­kł­szy – jak pi­sze Eve­lyn[242] – nie ist­nie­je ani taki kom­post, ani taka ra­dość, któ­rych efek­ty moż­na by przy­rów­nać do tego usta­wicz­ne­go ru­chu, po­krze­pia­nia się i prze­wra­ca­nia ło­pa­tą ski­by.” „Zie­mia – do­da­je w in­nym miej­scu – zwłasz­cza świe­ża, ma w so­bie pew­ne­go ro­dza­ju ma­gne­tyzm i ten­że przy­cią­ga sól, siłę czy cno­tę (moż­na to na­zwać albo jed­nym, albo dru­gim), któ­ra daje jej ży­cie i jest lo­gicz­ną pod­sta­wą wszel­kiej pra­cy i wy­sił­ku, ja­kie w nią wkła­da­my, aby się utrzy­mać; wszel­kie na­wo­zy czy pod­łe mie­szan­ki są je­dy­nie za­stęp­czy­mi wi­ka­riu­sza­mi te­goż uspraw­nio­ne­go spo­so­bu upra­wy.”[243] Po­nad­to było to jed­no z owych „wy­eks­plo­ato­wa­nych i wy­ja­ło­wio­nych pól le­żą­cych odło­giem, któ­re cie­szy­ły się sza­ba­tem”, i być może – co sir Ke­nelm Dig­by uwa­ża za praw­do­po­dob­ne – przy­cią­ga­ło „du­chy ży­wot­ne” z po­wie­trza. Ze­bra­łem dwa­na­ście busz­li fa­so­li.

Przed­sta­wię jed­nak do­kład­niej­sze dane, al­bo­wiem ogól­nie się na­rze­ka, że ra­port pana Co­le­ma­na do­ty­czył głów­nie kosz­tow­nych eks­pe­ry­men­tów do­brze sy­tu­owa­nych far­me­rów. Mia­no­wi­cie, moje na­kła­dy wy­no­si­ły:

Za mo­ty­kę $ 0,54

Orka, bro­no­wa­nie, bruz­dy 7,50 (zbyt dużo)

Ziar­na fa­so­li 3,12½

Kar­to­fle 1,33

Groch 0,40

Na­sio­na rze­py 0,06

Bia­ły sznur na za­bez­pie­cze­nie przed wro­na­mi 0,02

Kul­ty­wa­tor kon­ny i chło­pak wy­na­ję­ty na trzy go­dzi­ny 1,00

Koń i wóz przy zbie­ra­niu plo­nów 0,75

Ra­zem $ 14,72½

Na moje wpły­wy skła­da­ły się („pa­trem fa­mi­lias ven­da­cem, non ema­cem esse opor­tet”[244]) na­stę­pu­ją­ce po­zy­cje:

Dzie­więć busz­li i dwa­na­ście kwart sprze­da­nej fa­so­li $ 16,94

Pięć busz­li du­żych kar­to­fli 2,50

Dzie­więć busz­li ma­łych kar­to­fli 2,25

Tra­wa 1,00

Ło­dy­gi 0,75

Ra­zem $ 23,44

Co przy­nio­sło mi do­chód fi­nan­so­wy, jak już gdzie in­dziej wspo­mnia­łem: 8 do­la­rów i 71½ cen­tów.

Oto wy­nik mo­je­go eks­pe­ry­men­tu z upra­wą fa­so­li. Za­sadź po­spo­li­tą małą fa­so­lę kar­ło­wą oko­ło pierw­sze­go czerw­ca, w rzę­dach trzy­sto­po­wych od­da­lo­nych od sie­bie o osiem­na­ście cali, dba­jąc o to, aby wy­se­lek­cjo­no­wać świe­że, okrą­głe, jed­ne­go ga­tun­ku ziarn­ka. Przede wszyst­kim uwa­żaj na ro­ba­ki, po­nad­to uzu­peł­niaj po­wsta­łe luki sa­dząc w nich po­now­nie. Na­stęp­nie, je­śli sa­dzisz na wol­nej prze­strze­ni, zwróć uwa­gę na świ­sta­ki, al­bo­wiem gdy wy­ro­sną naj­wcze­śniej­sze de­li­kat­ne list­ki, świ­sta­ki ogry­zą je ze szczę­tem, a po­tem, gdy po­ja­wią się mło­de wici, wy­pa­trzą je i obe­drą ra­zem z pą­ka­mi i mło­dy­mi strącz­ka­mi, sta­nąw­szy słup­ka jak wie­wiór­ki. Nade wszyst­ko jed­nak zbie­raj fa­so­lę jak naj­wcze­śniej, aby unik­nąć przy­mroz­ków i mieć do­bre i na­da­ją­ce się na sprze­daż zbio­ry; w ten spo­sób mo­żesz się uchro­nić przed licz­ny­mi stra­ta­mi.

Do­dat­ko­wo na­by­łem rów­nież na­stę­pu­ją­ce­go do­świad­cze­nia. Otóż po­wie­dzia­łem so­bie, że w na­stęp­ne lato nie będę z tak wiel­ką pil­no­ścią sa­dził fa­so­li ani ku­ku­ry­dzy, lecz ta­kie ziar­na – je­śli nie wy­gi­nę­ły – jak szcze­rość, praw­da, pro­sto­ta, wia­ra, nie­win­ność i tym po­dob­ne, aby prze­ko­nać się, czy nie wy­ro­sną w tej gle­bie na­wet przy mniej­szym mo­zo­le i na­kła­dzie pra­cy na jej upra­wę i czy nie da­dzą mi utrzy­ma­nia, tej gle­by bo­wiem nie wy­ja­ło­wi­ły jesz­cze po­dob­ne pło­dy. Nie­ste­ty! Po­wie­dzia­łem to do sie­bie, ali­ści te­raz, gdy mi­nę­ło na­stęp­ne lato, ko­lej­ne i jesz­cze na­stęp­ne, czu­ję się w obo­wiąz­ku po­wie­dzieć To­bie, Czy­tel­ni­ku, że ziar­na, któ­re za­sia­łem, je­śli istot­nie były ziar­na­mi owych cnót, to zo­sta­ły zje­dzo­ne przez ro­ba­ki albo utra­ci­ły siły ży­wot­ne, al­bo­wiem nie za­kieł­ko­wa­ły. Za­zwy­czaj lu­dzie są tyl­ko tacy dziel­ni jak ich oj­co­wie albo tacy jak oni bo­jaź­li­wi. Obec­ne po­ko­le­nie na pew­no bę­dzie sa­dzi­ło ku­ku­ry­dzę czy fa­so­lę w każ­dym ko­lej­nym roku, do­kład­nie tak samo, jak ro­bi­li to In­dia­nie wie­ki temu i jak na­uczy­li tego pierw­szych osad­ni­ków – zu­peł­nie jak gdy­by było to zrzą­dze­niem losu. Pew­ne­go dnia wi­dzia­łem sta­re­go czło­wie­ka, któ­ry – ku mo­je­mu zdu­mie­niu – co naj­mniej po raz sie­dem­dzie­sią­ty ko­pał mo­ty­ką doły, by­naj­mniej nie po to, aby sa­me­mu w jed­nym z nich się po­ło­żyć! Wszak­że dla­cze­go miesz­ka­niec No­wej An­glii nie po­wi­nien by skosz­to­wać in­nych przy­gód i nie kłaść ta­kie­go na­ci­sku na swo­je zbio­ry ziar­na, kar­to­fli, sia­na i owo­ców – dla­cze­go nie po­wi­nien by upra­wiać in­nych pło­dów? Dla­cze­go mamy tak się kło­po­tać o ziar­na fa­so­li do sa­dze­nia, a wca­le się nie trosz­czyć o nowe po­ko­le­nie lu­dzi? Na­praw­dę po­win­ni­śmy czuć się syci i na­peł­nie­ni otu­chą, po­zna­jąc czło­wie­ka o nie­wąt­pli­wie za­ko­rze­nio­nych i roz­wi­nię­tych pew­nych przy­mio­tach, o któ­rych wspo­mnia­łem i któ­re wszy­scy ce­ni­my so­bie wy­żej ani­że­li owe pło­dy zie­mi, lecz któ­re są prze­waż­nie roz­sy­pa­ne na czte­ry wia­try i uno­szą się w po­wie­trzu. Oto nad­cho­dzi dro­gą taka na przy­kład sub­tel­na i nie­wy­mow­na war­tość jak praw­da czy spra­wie­dli­wość w choć­by naj­mniej­szej do­zie czy no­wej od­mia­nie. Nasi am­ba­sa­do­ro­wie po­win­ni otrzy­mać po­le­ce­nie ode­sła­nia ta­kich zia­ren do domu, a Kon­gres po­wi­nien uła­twiać ich dys­try­bu­cję w ca­łym kra­ju.[245] Ni­g­dy nie na­le­ży ro­bić ce­re­mo­nii ze szcze­ro­ścią. Je­śli ist­nie­je w nas ją­dro war­to­ści i przy­jaź­ni, ni­g­dy nie po­win­ni­śmy oszu­ki­wać się, ob­ra­żać i od­pę­dzać na­wza­jem swo­ją nik­czem­no­ścią. Prze­to nie na­le­ży od­by­wać po­śpiesz­nych spo­tkań. Z więk­szo­ścią lu­dzi w ogó­le się nie spo­ty­kam, al­bo­wiem nie mają chy­ba na to cza­su, za­ję­ci swo­ją fa­so­lą. Nie po­win­ni­śmy za­tem ob­co­wać z czło­wie­kiem wciąż za­ha­ro­wa­nym, wspie­ra­ją­cym się na mo­ty­ce czy ło­pa­cie jako ten ko­łek po­śród wła­snej pra­cy, ato­li z ta­kim, co pod­no­si się nad zie­mię wy­żej ani­że­li grzyb, je­dy­nie czę­ścio­wo nad nią wy­nie­sio­ny, z kimś po­dob­nym do ja­skó­łek, któ­re wła­śnie sfru­nę­ły z wy­żyn i stą­pa­ją po zie­mi.


Date: 2016-01-14; view: 514


<== previous page | next page ==>
GDZIE ŻYŁEM I PO CO 17 page | GDZIE ŻYŁEM I PO CO 19 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)