Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






GDZIE ŻYŁEM I PO CO 11 page

Na te­mat upra­wy roli na dużą ska­lę (za­wsze upra­wia­łem ogró­dek) mo­głem tyl­ko tyle wów­czas po­wie­dzieć, że na­sio­na mia­łem przy­go­to­wa­ne. Wie­lu uwa­ża, że z bie­giem lat na­sio­na zy­sku­ją na ja­ko­ści. Nie wąt­pię, iż czas róż­nie się ob­cho­dzi z rze­cza­mi do­bry­mi i zły­mi; gdy za­tem wresz­cie je za­sie­ję, chy­ba będę miał mniej po­wo­dów do roz­cza­ro­wań. Wsze­la­ko raz na za­wsze po­wi­nie­nem prze­strzec swo­ich przy­ja­ciół: „Jak dłu­go mo­że­cie, żyj­cie wol­ni i nie wiąż­cie się ni­czym. Nie­wiel­ka to róż­ni­ca, czy zwią­za­ła was far­ma, czy wię­zie­nie okrę­go­we.”

Oto, co pi­sze Ka­ton Star­szy, któ­re­go De Re Ru­sti­ca za­stę­pu­je mi „Rol­ni­ka”[107]. Je­dy­ne zna­ne mi an­giel­skie tłu­ma­cze­nie tego ustę­pu brzmi jak czy­sty non­sens: „Je­że­li za­mie­rzasz na­być po­sia­dłość ziem­ską, pa­mię­taj o tym, byś nie ku­po­wał zbyt skwa­pli­wie, byś nie ską­pił tru­du przy jej oglą­da­niu i nie po­prze­stał na tym, że ją raz je­den wko­ło obej­dziesz. Je­że­li po­sia­dłość jest istot­nie do­bra, ile­kroć pój­dziesz ją obej­rzeć, ty­le­kroć le­piej ci się spodo­ba.”[108] My­ślę, że nie będę ku­po­wał zbyt skwa­pli­wie, lecz ob­cho­dził ją wko­ło, jak dłu­go star­czy mi ży­cia, i naj­pierw mnie na niej po­cho­wa­ją, aby tym bar­dziej mi się osta­tecz­nie po­do­ba­ła.

Ni­niej­szy eks­pe­ry­ment był ko­lej­nym tego sa­me­go ro­dza­ju i za­mie­rzam opi­sać go bar­dziej szcze­gó­ło­wo, choć do­świad­cze­nie dwóch lat skró­cę dla wy­go­dy do roku.[109] Jak wspo­mnia­łem, nie pla­nu­ję na­pi­sać ody do znie­chę­ce­nia, lecz będę się prze­chwa­lał z ta­kim za­pa­łem jak ko­gut, któ­ry wsko­czył rano na grzę­dę, aby nie­zwłocz­nie obu­dzić są­sia­dów.[110]

Gdy za­miesz­ka­łem w le­sie, to zna­czy gdy za­czą­łem spę­dzać tam za­rów­no dni, jak i noce, co przy­pad­kiem na­stą­pi­ło w Świę­to Nie­pod­le­gło­ści, czy­li czwar­te­go lip­ca 1845 roku, dom nie był jesz­cze przy­go­to­wa­ny na zimę, da­wał je­dy­nie schro­nie­nie przed desz­czem, nie miał tyn­ków ani ko­mi­na, a ścia­ny zbu­do­wa­ne z wy­bla­kłych w słoń­cu de­sek peł­ne były sze­ro­kich szpar, przez któ­re w nocy prze­ni­ka­ło zim­no. Dzię­ki pio­no­wym, bia­łym cio­sa­nym kro­kwia­kom, świe­żo ohe­blo­wa­nym drzwiom i oścież­ni­com okien­nym wy­glą­dał czy­sto i prze­wiew­nie, a ran­kiem drew­no tak na­sią­ka­ło rosą, jak­by oko­ło po­łu­dnia mia­ło try­snąć słod­ką ży­wi­cą. W mo­jej wy­ob­raź­ni przez cały dzień opro­mie­nia­ła dom bla­da albo ru­mia­na świe­tli­sta zo­rza, upodob­nia­jąc go do pew­ne­go domu na wzgó­rzu, w któ­rym go­ści­łem rok wcze­śniej. Była to prze­wiew­na, nie otyn­ko­wa­na al­tan­ka, gdzie mógł­by się schro­nić le­śny elf albo nim­fa cią­gną­ca dłu­gi tren sza­ty. Ta­kie zaś wi­chry sma­ga­ły moje do­mo­stwo, jak­by to wi­chu­ra sza­la­ła po gór­skich gra­niach, świsz­cząc ury­wa­ny­mi to­na­mi ziem­skiej mu­zy­ki na nie­biań­skie gło­sy. Wiatr po­ran­ny za­wsze wie­je, pieśń stwo­rze­nia nie rwie się ni­g­dy, do­cie­ra ato­li do nie­wie­lu uszu. Olimp to je­dy­nie fa­sa­da zie­mi.



Ni­g­dy przed­tem nie mia­łem domu, chy­ba że łódź albo na­miot, któ­re słu­ży­ły mi za schro­nie­nie pod­czas let­nich wy­cie­czek; na­miot na­dal leży zro­lo­wa­ny na stry­chu; na­to­miast łódź naj­pierw prze­cho­dzi­ła z rąk do rąk, po­tem zaś po­rwał ją stru­mień cza­su. Te­raz mia­łem bar­dziej so­lid­ne schro­nie­nie, ro­bi­łem za­tem po­stę­py i za­pew­nia­łem so­bie więk­szą sta­bi­li­za­cję na tym świe­cie. Te mi­zer­ne zrę­by jak­by się wo­kół mnie wy­kry­sta­li­zo­wa­ły i nie by­łem wo­bec nich obo­jęt­ny. Przy­po­mi­na­ły na­szki­co­wa­ny ob­ra­zek. Aby za­czerp­nąć po­wie­trza, nie mu­sia­łem wy­cho­dzić na dwór, at­mos­fe­ra we­wnątrz nie stra­ci­ła bo­wiem swej świe­żo­ści. Sia­dy­wa­łem nie tyle w domu, ile tuż za drzwia­mi, na­wet w naj­więk­szy deszcz. Ha­ri­van­sa[111] gło­si: „Sie­dzi­ba bez pta­ków to ni­czym mię­so bez przy­praw.” Mo­je­go domu to nie do­ty­czy­ło, al­bo­wiem na­gle się oka­za­ło, że je­stem są­sia­dem pta­ków; nie dla­te­go że jed­ne­go z nich uwię­zi­łem, ale dla­te­go że w ich są­siedz­twie sie­bie za­mkną­łem w klat­ce. Zbli­ży­łem się nie tyl­ko do tych, któ­re zwy­kle od­wie­dza­ją ogród i sad, lecz tak­że do bar­dziej dzi­kich i po­ry­wa­ją­cych le­śnych śpie­wa­ków, co to rzad­ko kie­dy, a wła­ści­wie ni­g­dy nie śpie­wa­ją se­re­nad wie­śnia­kom. Były to: Hy­lo­ci­chla mu­ste­li­na, Hy­lo­ci­chla fu­sce­scens, Pi­ran­ga, wró­bel po­lny, ko­zo­dój i wie­le in­nych.

Dom po­sta­wi­łem nad brze­giem ma­łe­go sta­wu, oko­ło pół­to­rej mili na po­łu­dnie od mia­stecz­ka Con­cord, jak­by trosz­kę od nie­go wy­żej, w głę­bi wiel­kie­go lasu mię­dzy na­szym mia­stecz­kiem a Lin­coln, i oko­ło dwóch mil na po­łu­dnie od je­dy­ne­go słyn­ne­go w oko­li­cy pola – pola bi­twy pod Con­cord[112]; stał jed­nak tak ni­sko, że naj­dal­sze krań­ce mo­je­go ho­ry­zon­tu ry­so­wał od­le­gły o pół mili prze­ciw­le­gły brzeg, po­ro­śnię­ty, jak cała oko­li­ca, la­sem. Przez pierw­szy ty­dzień za każ­dym ra­zem, gdy spo­glą­da­łem na staw, ro­bił na mnie wra­że­nie gór­skie­go oczka, hen wy­so­ko na zbo­czu, z dnem po­ło­żo­nym da­le­ko wy­żej ani­że­li lu­stra in­nych je­zior.

O wscho­dzie słoń­ca wy­ła­niał się z mgieł noc­nych szat i tu i ów­dzie uka­zy­wa­ły mi się mięk­kie zmarszcz­ki albo gładź po­ły­skli­wej ta­fli. Mgły niby du­chy pierz­cha­ły ukrad­kiem w pier­ścień lasu, jak gdy­by spło­szo­ne po taj­nym noc­nym kon­wen­ty­klu. Po­tem słoń­ce chy­ba dłu­żej niż zwy­kle spi­ja­ło per­li­stą rosę z drzew i gór­skich zbo­czy.

Naj­cen­niej­szym są­sia­dem był ów nie­wiel­ki staw w po­rze ła­god­nych sierp­nio­wych burz, gdy za­rów­no po­wie­trze, jak i woda sta­ły nie­ru­cho­mo, lecz nie­bo za­cią­gnię­te było chmu­ra­mi, po­po­łu­dnie zaś przy­po­mi­na­ło swym spo­ko­jem wie­czór, kie­dy roz­śpie­wał się le­śny drozd i pieśń jego nio­sło od brze­gu do brze­gu. Ni­g­dy po­dob­ne je­zio­ro nie może być gład­sze ani­że­li w taką po­go­dę; dzię­ki płyt­kiej i przy­ciem­nio­nej przez chmu­ry ma­sie po­wie­trza po­nad nim woda, roz­świe­tlo­na i po­ły­skli­wa, sta­je się ni­skim nie­bem, prze­to tym bar­dziej waż­kim. Z wierz­choł­ka po­bli­skie­go wzgó­rza, gdzie nie­daw­no wy­cię­to las, roz­cią­gał się od prze­ciw­le­głe­go brze­gu sta­wu przy­jem­ny wi­dok na po­łu­dnie przez roz­ło­ży­ste sio­dła wzgórz, któ­re ry­so­wa­ły tam li­nię brze­gu, a ich po­łu­dnio­we sto­ki, spły­wa­ją­ce ku so­bie, przy­wo­dzi­ły na myśl stru­mień rwą­cy w tam­tym kie­run­ku przez le­śną do­li­nę. Było to jed­nak tyl­ko złu­dze­nie. Mię­dzy owy­mi po­bli­ski­mi wzgó­rza­mi zie­le­ni i po­nad nimi wy­pa­try­wa­łem na ho­ry­zon­cie bar­dziej od­le­głych i wyż­szych wierz­choł­ków, za­bar­wio­nych błę­ki­tem. A wspi­na­jąc się na pal­ce, jesz­cze da­lej na pół­noc­nym za­cho­dzie do­strze­ga­łem w gór­skich łań­cu­chach szczy­ty ciem­no­błę­kit­ne, owe szcze­ro­la­zu­ro­we mo­ne­ty z nie­biań­skiej men­ni­cy. Wi­dzia­łem też frag­ment mia­stecz­ka. Wsze­la­ko roz­glą­da­jąc się w in­nych kie­run­kach, na­wet z tego wła­śnie miej­sca, nie mo­głem do­strzec nic, prócz ota­cza­ją­ce­go mnie lasu. Do­brze jest mieć wodę w oko­li­cy, al­bo­wiem pław­na wów­czas zie­mia uno­si się na jej po­wierzch­ni. Cen­na jest na­wet naj­płyt­sza stud­nia. Za­glą­da­jąc w jej głąb wi­dzi­my, że zie­mia to nie kon­ty­nent, lecz wy­spa. Ma to nie mniej­sze zna­cze­nie niż fakt, że moż­na w niej trzy­mać ma­sło, aby się nie roz­to­pi­ło. Gdy spo­glą­da­łem z tego wzgó­rza na prze­ciw­le­gły brzeg sta­wu i da­lej na łąki nad rze­ką Sud­bu­ry, któ­re pod­czas po­wo­dzi wy­da­wa­ły mi się – do­praw­dy ule­ga­łem chy­ba tyl­ko złu­dze­niu – wy­nie­sio­ne wy­żej w tej ki­pią­cej do­li­nie, niby mo­ne­ta w mied­ni­cy, cała kra­ina roz­cią­ga­ją­ca się za sta­wem wy­glą­da­ła jak cien­ka krom­ka chle­ba od­kro­jo­na i za­to­pio­na w owej tak nie­wiel­kiej ta­fli za­bor­czej wody. Uprzy­tom­nia­łem so­bie rów­nież, że zie­mia, na któ­rej miesz­kam, nie jest by­naj­mniej ja­ło­wa.

Wpraw­dzie od pro­gu mo­je­go domu wi­dok roz­cią­gał się jesz­cze mniej roz­le­gły, lecz w naj­mniej­szym stop­niu nie od­czu­wa­łem cia­sno­ty ani ogra­ni­cze­nia. Moja wy­ob­raź­nia pa­sła się na otwar­tych pa­stwi­skach prze­strze­ni. Oto po­ro­śnię­ty ni­ską dę­bi­ną pła­sko­wyż, ku któ­re­mu wspi­nał się prze­ciw­le­gły brzeg, roz­prze­strze­nio­ny, się­gał pre­rii Za­cho­du i ta­tar­skich ste­pów. Aż nad­to było miej­sca dla ro­dzin wę­drow­ców i ko­czow­ni­ków. „Je­dy­ne szczę­śli­we stwo­rze­nia na tym świe­cie to isto­ty ży­ją­ce swo­bod­nie wśród otwar­tych pól” – gło­sił Da­mo­da­ra­gup­ta[113], gdy pro­wa­dził swo­je sta­da na nowe, bez­kre­sne pa­stwi­ska.

Zmie­ni­łem za­rów­no miej­sce, jak i czas, ży­łem bli­żej tych sfer wszech­świa­ta i epok hi­sto­rii, któ­re naj­bar­dziej mnie po­cią­ga­ły. Za­miesz­ka­łem w ta­kiej od­da­li, jak gdy­bym się prze­niósł w re­gio­ny wy­pa­try­wa­ne nocą przez astro­no­mów. Mamy zwy­czaj wy­obra­żać so­bie nie­zwy­kle roz­kosz­ne stro­ny w nie­do­ści­gnio­nych nie­biań­skich za­kąt­kach ukła­du, za Ka­sjo­pe­ją, z dala od ha­ła­su i nie­po­ko­ju. Od­kry­łem, że dom mój na­praw­dę stoi w ta­kiej da­le­kiej i ni­g­dy w peł­ni nie po­zna­nej, nie zbez­czesz­czo­nej kra­inie wszech­świa­ta. Je­że­li war­to się osie­dlić w sfe­rach bli­skich Ple­ja­dom czy Hia­dom, Al­de­ba­ra­no­wi czy Al­ta­iro­wi, tam wła­śnie się znaj­do­wa­łem, a je­śli nie tam, to rów­nie jak one da­le­ko od ży­cia, któ­re za sobą zo­sta­wi­łem; od­pły­wa­łem co­raz to mniej­szy, bły­ska­jąc wspa­nia­łym pro­mie­niem do naj­bliż­sze­go są­sia­da, on zaś miał mnie do­strze­gać tyl­ko w noce bez­k­się­ży­co­we. W ta­kiej oto kra­inie się osie­dli­łem:

Żył so­bie kie­dyś pe­wien pa­sterz na tym świe­cie,
Któ­re­go my­śli tak wy­so­ko wę­dro­wa­ły,
Jako te sto­ki, gdzie i sta­da
Przy nim się tyl­ko pa­sać chcia­ły.[114]

Co są­dzi­li­by­śmy o ży­ciu pa­ste­rza, któ­re­go sta­da wciąż by wę­dro­wa­ły ku pa­stwi­skom wyż­szym ani­że­li wznio­słość jego my­śli?

Każ­dy ra­nek za­chę­cał mnie ra­do­śnie, abym żył rów­nie pro­sto i po­wie­dział­bym – nie­win­nie jak sama Na­tu­ra. Ju­trzen­kę wiel­bię po­dob­nie żar­li­wie jak Gre­cy. A za­tem wsta­wa­łem wcze­śnie i ką­pa­łem się w sta­wie; ten z grun­tu re­li­gij­ny ob­rzęd to jed­na z naj­istot­niej­szych czyn­no­ści, ja­kie wy­ko­ny­wa­łem. Po­dob­no na na­czy­niu ką­pie­lo­wym wład­cy Cing-fang wid­nia­ły zna­ki, któ­re czy­ta­ło się w na­stę­pu­ją­cy spo­sób: „Co­dzien­nie cały się od­świe­żaj; pa­mię­taj o tym za­wsze, za­wsze, po sto­kroć za­wsze.” Ja to ro­zu­miem. Wraz z ran­kiem po­wra­ca epo­ka he­ro­sów. De­li­kat­ne brzę­cze­nie nie­wi­docz­ne­go ko­ma­ra, któ­ry od­by­wał nie­praw­do­po­dob­ną po­dróż po moim miesz­ka­niu o naj­wcze­śniej­szym świ­cie, gdy sie­dzia­łem przy otwar­tych oknach i drzwiach, mia­ło na mnie po­dob­ny wpływ jak opie­wa­ją­ca sła­wę trąb­ka[115]. To jak­by re­qu­iem za Ho­me­ra, jak­by Ilia­da i Ody­se­ja na­peł­nia­ły po­wie­trze śpiew­ną opo­wie­ścią prze­po­jo­ną gnie­wem i bó­lem tu­łacz­ki. Było w tym coś ko­smicz­ne­go, wy­pró­bo­wa­ny – lecz kto wie, jak dłu­go jesz­cze do­zwo­lo­ny – in­se­rat wiecz­nej siły i płod­no­ści świa­ta. Ra­nek, ta naj­bar­dziej pa­mięt­na pora dnia, jest go­dzi­ną prze­bu­dze­nia. Naj­mniej w nas wów­czas ospa­ło­ści; na­wet ta cząst­ka, któ­ra drze­mie w nas przez resz­tę dnia i nocy, bu­dzi się przy­naj­mniej na go­dzi­nę. Nie­wie­le na­le­ży ocze­ki­wać od dnia – czy w ogó­le moż­na na­zwać go wte­dy dniem? – je­śli nie bu­dzi nas wła­sny duch, tyl­ko ja­kiś słu­ga me­cha­nicz­nie trą­ca­ją­cy nas łok­ciem, je­śli nie bu­dzi nas – za­miast sy­re­ny fa­brycz­nej – wła­sna świe­żo zy­ska­na siła we­wnętrz­na i pra­gnie­nie dzia­ła­nia, i, przy akom­pa­nia­men­cie fa­lu­ją­cej nie­biań­skiej mu­zy­ki, odu­rza­ją­cy za­pach po­wie­trza. Je­że­li nie wsta­je­my rano po to, aże­by roz­po­cząć ży­cie lep­sze niż po­przed­nie­go dnia, ciem­ność zbie­ra owo­ce i do­wo­dzi, że jest do­bra, nie gor­sza od ja­sno­ści. Czło­wiek, któ­ry nie wie­rzy, że w każ­dym dniu ist­nie­je wcze­śniej­sza, bar­dziej świę­ta go­dzi­na ja­śniej­szej zo­rzy ani­że­li jemu zna­jo­ma pora, nie ma na­dziei na ży­cie, drep­ce w dół mrocz­ną dro­gą. Funk­cjo­no­wa­nie zmy­słów ule­ga w po­rze spo­czyn­ku przy­tę­pie­niu, po czym du­sza czło­wie­ka czy ra­czej jej or­ga­ny po­krze­pia­ją się co rano, a duch znów usi­łu­je pro­wa­dzić szla­chet­niej­sze ży­cie. Wszyst­kie pa­mięt­ne wy­da­rze­nia dzie­ją się rano i w at­mos­fe­rze po­ran­ka. Wedy gło­szą: „Wraz z po­ran­kiem bu­dzi się wszel­ka mą­drość.” Po­ezja i sztu­ka oraz naj­szla­chet­niej­sze i naj­bar­dziej pa­mięt­ne uczyn­ki czło­wie­ka da­tu­ją się z tej go­dzi­ny. Wszy­scy po­eci i bo­ha­te­ro­wie, po­dob­nie jak Mem­non, są dzieć­mi Ju­trzen­ki i o wscho­dzie słoń­ca gra­ją swą mu­zy­kę.[116] Dla tego, kto gięt­ką i rześ­ką my­ślą do­trzy­mu­je kro­ku słoń­cu, dzień jest nie koń­czą­cym się po­ran­kiem. Nie­waż­ne sta­ją się wska­zów­ki ze­ga­rów, po­sta­wy i obo­wiąz­ki czło­wie­ka. Po­ra­nek za­czy­na się wów­czas, gdy ja się bu­dzę, gdy we mnie bu­dzi się brzask. Od­zwy­cza­je­nie się od snu jest re­for­mą mo­ral­ną. Jak to się dzie­je, że lu­dzie mar­nie oce­nia­ją dzień bez drzem­ki? Wszak­że nie są tak kiep­ski­mi rach­mi­strza­mi. Gdy­by nie zmo­rzy­ła ich sen­ność, coś by w tym cza­sie zdzia­ła­li. Mi­lio­ny lu­dzi za­cho­wu­ją do­sta­tecz­ną przy­tom­ność, aby wy­ko­ny­wać pra­cę fi­zycz­ną, lecz tyl­ko je­den czło­wiek na mi­lion może do­ko­nać efek­tyw­ne­go wy­sił­ku in­te­lek­tu­al­ne­go, je­den zaś na sto mi­lio­nów zdol­ny jest żyć po­ezją albo bo­ską stra­wą. Czu­wać, to zna­czy żyć. Jesz­cze ni­g­dy nie spo­tka­łem czło­wie­ka, któ­ry był­by cał­kiem roz­bu­dzo­ny. Jak­że­bym mógł spoj­rzeć mu w oczy?

Mu­si­my się uczyć bu­dze­nia się na nowo i przy­tom­ne­go czu­wa­nia nie za po­mo­cą środ­ków me­cha­nicz­nych, lecz przez ocze­ki­wa­nie świ­tu, któ­ry nie za­po­mi­na o nas, na­wet wów­czas gdy le­ży­my po­grą­że­ni w naj­głęb­szym śnie. Naj­bar­dziej po­cie­sza mnie fakt, że czło­wiek nie­wąt­pli­wie po­tra­fi przy­da­wać swe­mu ży­ciu wznio­sło­ści świa­do­mym wy­sił­kiem. Umie­jęt­ność na­ma­lo­wa­nia ob­ra­zu albo wy rzeź­bie­nia po­mni­ka przed­sta­wia ja­kąś war­tość, al­bo­wiem dzię­ki niej upięk­sza się przed­mio­ty; da­le­ko bar­dziej jed­nak chwa­leb­ne jest wy­rzeź­bić i od­ma­lo­wać at­mos­fe­rę, czy­li ośro­dek, przez któ­ry po­strze­ga­my. Po­tra­fi­my tego do­ko­nać du­chem. Naj­więk­szą zaś sztu­ką jest wpły­wa­nie na ja­kość dnia. Każ­dy czło­wiek ma za za­da­nie uczy­nić swo­je ży­cie ta­kim – na­wet w szcze­gó­łach – aby war­te było za­sta­no­wie­nia w naj­wznio­ślej­szej i kry­tycz­nej go­dzi­nie. Gdy­by­śmy nie mie­li się skąd do­wie­dzieć, jak tego do­ko­nać, albo otrzy­ma­li­by­śmy zbyt ską­pe wska­zów­ki, wy­rocz­nie do­bit­nie by nam wszyst­ko wy­ja­śni­ły.

Za­miesz­ka­łem w le­sie, al­bo­wiem chcia­łem żyć świa­do­mie, sta­wać w ży­ciu wy­łącz­nie przed naj­bar­dziej waż­ki­mi kwe­stia­mi, prze­ko­nać się, czy po­tra­fię przy­swo­ić so­bie to, cze­go może mnie ży­cie na­uczyć, abym w go­dzi­nie śmier­ci nie od­krył, że nie ży­łem. Nie chcia­łem pro­wa­dzić ży­cia, któ­re nim nie jest, wszak ży­cie to taki skarb; nie chcia­łem też re­zy­gno­wać z ni­cze­go, chy­ba że było to ab­so­lut­nie ko­niecz­ne. Pra­gną­łem żyć peł­nią ży­cia i wy­sy­sać z nie­go całą kwin­te­sen­cję, żyć tak śmia­ło i po spar­tań­sku, aby wy­ko­rze­nić wszyst­ko, co nie jest ży­ciem, aby zbie­rać bo­ga­ty plon i do­się­gać sed­na, aby za­pę­dzić ży­cie w kozi róg i upro­ścić je do naj­skrom­niej­szych po­trzeb. A gdy oka­że się pod­łe, cóż, wów­czas wy­ssać z nie­go całą praw­dzi­wą nik­czem­ność i po­ka­zać ją świa­tu; gdy zaś oka­że się wznio­słe, po­znać je z do­świad­cze­nia, aby móc zdać z nie­go uczci­wą re­la­cję w na­stęp­nej wę­drów­ce. Wy­da­je mi się bo­wiem, że więk­szość lu­dzi jest dziw­nie nie­pew­na, czy ży­cie po­cho­dzi od dia­bła, czy od Boga, i nie­ja­ko po­chop­nie wy­cią­gnę­ła wnio­ski, że głów­nym ce­lem czło­wie­ka na tym świe­cie jest „chwa­lić i wiel­bić Pana oraz wier­nie Mu słu­żyć”.

Pro­wa­dzi­my ato­li mar­ne ży­cie mró­wek, acz­kol­wiek baj­ka utrzy­mu­je, że daw­no temu za­mie­nio­no nas w lu­dzi;[117] jak Pig­me­je wal­czy­my z żu­ra­wia­mi;[118] je­den błąd po dru­gim, je­den sztur­cha­niec po dru­gim, a naj­wyż­szą z na­szych cnót nie­po­trzeb­nie prze­pa­ja wiel­ka nik­czem­ność. Tra­wi­my ży­cie na dro­bia­zgach. Uczci­we­mu czło­wie­ko­wi rzad­ko kie­dy po­trzeb­ne jest do li­cze­nia wię­cej niż dzie­sięć pal­ców; w skraj­nych przy­pad­kach może jesz­cze do­dać dzie­sięć pal­ców u nóg i resz­tę so­bie da­ro­wać. Pro­sto­ta, pro­sto­ta i jesz­cze raz pro­sto­ta! Tak, nie­chaj ludz­kie spra­wy ogra­ni­czą się do dwóch czy trzech, a nie stu czy ty­sią­ca; za­miast li­czyć do mi­lio­na, czło­wiek po­wi­nien li­czyć do dwu­na­stu, a ra­chun­ki pro­wa­dzić na pa­znok­ciu kciu­ka. Po­śród tego roz­bu­ja­ne­go mo­rza cy­wi­li­zo­wa­ne­go ży­cia na­le­ży się li­czyć z chmu­ra­mi, sztor­ma­mi, ru­cho­my­mi pia­ska­mi i ty­sią­cem in­nych spraw, aby czło­wiek mógł żyć, nie zaś uto­nąć i pójść na dno, ni­g­dy nie do­bi­ja­jąc do por­tu na sku­tek złych ob­li­czeń. Ten, komu się po­wie­dzie, musi na­praw­dę być do­brym rach­mi­strzem. Na­le­ży uprasz­czać, uprasz­czać. Za­miast trzech po­sił­ków dzien­nie le­piej ja­dać je­den, je­śli i ten jest ko­niecz­ny; za­miast stu dań – pięć; inne rze­czy rów­nież na­le­ży pro­por­cjo­nal­nie zre­du­ko­wać. Na­sze ży­cie przy­po­mi­na Zwią­zek Nie­miec­ki, któ­ry skła­da się z ma­leń­kich pań­ste­wek i nie ma sta­łych gra­nic, tak że na­wet nie­miec­ki oby­wa­tel nie po­tra­fi po­wie­dzieć, jak w da­nym mo­men­cie prze­bie­ga­ją. Sam na­ród ze swo­im tak zwa­nym we­wnętrz­nym po­stę­pem, któ­ry nota bene jest po­wierz­chow­ny i na­rzu­co­ny z ze­wnątrz, sta­no­wi taką wła­śnie ocię­ża­łą i za­tło­czo­ną or­ga­ni­za­cję, za­pcha­ną me­bla­mi – po­dob­nie jak mi­lion do­mostw w kra­ju – wpa­da­ją­cą we wła­sne pu­łap­ki, znisz­czo­ną przez luk­sus i nie­roz­waż­ne wy­dat­ki, przez brak kal­ku­la­cji i god­ne­go celu. Do­praw­dy, je­dy­nym le­kar­stwem za­rów­no dla na­ro­du, jak i po­szcze­gól­nych lu­dzi jest twar­da go­spo­dar­ka, su­ro­wa, prze­wyż­sza­ją­ca spar­tań­ską pro­sto­ta ży­cia oraz wznio­sły cel. Na­ród żyje zbyt szyb­ko. Lu­dzie uwa­ża­ją za ko­niecz­ne, aże­by Na­ród pro­wa­dził han­del i eks­por­to­wał lód, po­ro­zu­mie­wał się za po­mo­cą te­le­gra­fu i po­dró­żo­wał trzy­dzie­ści mil na go­dzi­nę, i nie za­sta­na­wia­ją się, w ja­kim stop­niu to ich do­ty­czy; do­tych­czas jed­nak nie usta­li­li, czy mamy żyć jak pa­wia­ny, czy jak lu­dzie. Je­że­li nie po­de­rwie­my śpią­cych pod­kła­dów ko­le­jo­wych i nie wy­ku­je­my szyn, je­że­li nie po­świę­ci­my dni i nocy na pra­cę nad nimi, lecz od­da­my się par­ta­cze­niu swo­je­go ży­cia, chcąc je ulep­szyć, kto zbu­du­je ko­lej że­la­zną? A sko­ro nie zbu­du­je się ko­lei, jak w porę do­trze­my do nie­ba? Je­że­li na­to­miast bę­dzie­my sie­dzieć w domu i pil­no­wać wła­sne­go nosa, komu będą po­trzeb­ne ko­le­je? To nie my jeź­dzi­my ko­le­ją, to ona jeź­dzi nam po gło­wie. Czy za­sta­na­wia­li­śmy się kie­dyś, kim są te śpio­chy, któ­re słu­żą za pod­kła­dy ko­le­jo­we? Każ­dy z nich to czło­wiek, Ir­land­czyk albo Jan­kes, Na nich ukła­da się szy­ny, za­sy­pu­je pia­skiem, a po­tem gład­ko mkną nad nimi wa­go­ny. Za­pew­niam wszyst­kich, że lu­dzie owi mają do­bry sen. Co roku kła­dzie się całe mnó­stwo szyn, po któ­rych bie­gną po­cią­gi. Tedy jed­ni za­zna­ją przy­jem­no­ści jaz­dy ko­le­ją, dru­dzy zaś mają nie­szczę­ście słu­żyć za pod­kła­dy. Gdy zaś szczę­ścia­rze prze­ja­dą po lu­na­ty­ku, po zby­tecz­nym śpio­chu w nie­pra­wi­dło­wej po­zy­cji, i obu­dzą go, gwał­tow­nie za­trzy­mu­ją wa­go­ny i pod­no­szą la­rum, jak gdy­by się zda­rzył wy­jąt­ko­wy wy­pa­dek. Cie­szy mnie wia­do­mość, że na każ­de pięć mil przy­pa­da gru­pa lu­dzi, któ­ra dba o to, aby owe za­spa­ne pod­kła­dy istot­nie spo­czy­wa­ły nie­ru­cho­mo na wznak w swo­ich le­żach, al­bo­wiem to daje na­dzie­ję, że może kie­dyś zno­wu po­wsta­ną.

Dla­cze­go mamy żyć w ta­kim po­śpie­chu i mar­no­wać ży­cie? Umrze­my z gło­du, za­nim za­cznie­my go od­czu­wać. Lu­dzie po­wia­da­ją: za­szyj dziur­kę, póki mała, i za­szy­wa­ją ty­siąc dziu­rek dzi­siaj, aby ju­tro nie było ani jed­nej. Co do pra­cy, to nie wy­ko­nu­je­my żad­nej, któ­ra by od­gry­wa­ła ja­kąś do­nio­słą rolę. Ow­szem, tań­czy­my ta­niec świę­te­go Wita po­trzą­sa­jąc nie­ustan­nie gło­wa­mi. Gdy­bym tyl­ko po­cią­gnął kil­ka razy za sznur dzwo­nu w ko­ście­le pa­ra­fial­nym, ude­rzył bez­ład­nie jak na po­żar, trud­no by­ło­by zna­leźć męż­czy­znę na far­mie pod Con­cord, któ­ry by nie zwa­ża­jąc na na­wał za­jęć – choć tyle razy wy­ma­wiał się nim tego ran­ka – nie rzu­cił wszyst­kie­go i nie po­dą­żył za bi­ciem na alarm. Są­dzę, że po­dob­nie uczy­ni­li­by chłop­cy i ko­bie­ty. Po­bie­gli­by wszy­scy, nie po to jed­nak, aby ra­to­wać do­by­tek z pło­mie­ni, lecz praw­dę po­wie­dziaw­szy, nade wszyst­ko po to, aże­by po­pa­trzeć na po­żar. Nie­wąt­pli­wie bo­wiem się pali, ato­li oświad­czam, że to nie my pod­ło­ży­li­śmy ogień.[119] Może chcie­li­by zo­ba­czyć ga­sze­nie po­ża­ru i na­wet po­móc, je­śli mie­li­by ocho­tę speł­nić do­bry uczy­nek. Tak, wy­da­rze­nia mia­ły­by taki wła­śnie prze­bieg, na­wet gdy­by cho­dzi­ło o sam ko­ściół pa­ra­fial­ny. Mało kto uci­na so­bie pół­go­dzin­ną drzem­kę po obie­dzie, wsze­la­ko gdy się bu­dzi, chwy­ta się za gło­wę py­ta­jąc: „Co no­we­go sły­chać”, jak gdy­by resz­ta ludz­ko­ści trzy­ma­ła przy nim war­tę. Z tego wła­śnie, a nie in­ne­go po­wo­du nie­któ­rzy pro­szą, aby bu­dzo­no ich co pół go­dzi­ny, po­tem zaś opo­wia­da­ją w re­wan­żu, co im się śni­ło. Po prze­spa­nej nocy no­wi­ny są po­dob­nie nie­zbęd­ne jak śnia­da­nie. „Bła­gam, po­wiedz mi, co no­we­go wy­da­rzy­ło się lu­dziom na tym glo­bie” – i czy­ta taki nad kawą i buł­ka­mi o tym, że nad rze­ką Wa­shi­ta ja­kie­muś męż­czyź­nie wy­łu­pio­no oczy.[120] Ni­g­dy na­wet nie przy­szło mu do gło­wy, że sam żyje w ciem­nej, ol­brzy­miej, nie­zba­da­nej ja­ski­ni tego świa­ta, a oczy ma w sta­nie szcząt­ko­wym.[121]

Je­śli idzie o mnie, to ła­two mógł­bym się obejść bez pocz­ty. Uwa­żam, że nie­wie­le przez nią prze­pły­wa waż­nych in­for­ma­cji. Mó­wiąc bar­dziej do­sad­nie, w ca­łym swo­im ży­ciu otrzy­ma­łem je­den czy dwa li­sty – pi­sa­łem to kil­ka lat temu – za któ­rych ofran­ko­wa­nie war­to było za­pła­cić. Ogól­nie bio­rąc, pocz­ta jest in­sty­tu­cją, dzię­ki któ­rej se­rio pro­po­nu­je­my pen­sa za czy­jeś my­śli – tak jak to czę­sto czy­ni­my bez­piecz­nie w żar­tach.[122] Co się ty­czy ga­zet, to je­stem prze­ko­na­ny, że rów­nież w nich ni­g­dy nie wy­czy­ta­łem żad­nych god­nych za­pa­mię­ta­nia no­win. Prze­czy­taw­szy o jed­nym ob­ra­bo­wa­nym, za­mor­do­wa­nym albo za­bi­tym w wy­pad­ku czło­wie­ku, o jed­nym spa­lo­nym domu, o jed­nym roz­bi­tym stat­ku, jed­nym wy­sa­dzo­nym w po­wie­trze pa­row­cu, jed­nej kro­wie prze­je­cha­nej na szy­nach Ko­lei Za­chod­niej, o jed­nym wście­kłym psie, któ­re­go za­bi­to, albo o jed­nej chma­rze pa­si­ko­ni­ków, któ­re po­ka­za­ły się w zi­mie – nie mu­si­my już czy­tać o in­nych po­dob­nych wy­pad­kach. Wy­star­czy prze­czy­tać o jed­nym. Sko­ro ktoś zna tę za­sa­dę, cóż ob­cho­dzą go mi­ria­dy przy­kła­dów i wy­pad­ków? W po­ję­ciu fi­lo­zo­fa wszyst­kie tak zwa­ne no­wi­ny to plot­ki, a ich au­to­ra­mi i czy­tel­ni­ka­mi są sta­rusz­ki ga­wę­dzą­ce przy pod­wie­czor­ku. Ali­ści wie­lu lu­dzi łak­nie tych plo­tek. Po­dob­no któ­re­goś dnia do jed­nej z re­dak­cji wtar­gnął taki tłum żąd­ny ostat­nich wia­do­mo­ści z za­gra­ni­cy, że wy­gniótł kil­ka wiel­kich szyb ze szli­fo­wa­ne­go szkła – a szło o wia­do­mo­ści, któ­re by­stry umysł po­tra­fił­by z rów­ną ści­sło­ścią po­dać na dwa­na­ście mie­się­cy albo lat wcze­śniej. Na­praw­dę je­stem o tym prze­ko­na­ny. Weź­my na przy­kład Hisz­pa­nię. Je­że­li się wie, jak wtrą­cić od cza­su do cza­su słów­ko o Don Car­lo­sie i in­fant­ce, o Don Pe­drze, Se­wil­li i Gra­na­dzie w od­po­wied­nich daw­kach – może imio­na i na­zwy tro­chę się zmie­ni­ły, od­kąd czy­ta­łem ostat­nio ga­ze­ty – albo wspo­mnieć o wal­ce by­ków, kie­dy inne roz­ryw­ki za­wio­dą, wszyst­ko, co się po­wie, bę­dzie praw­dą i da nam rów­nie do­bre po­ję­cie o praw­dzi­wej, do­brej czy złej sy­tu­acji w Hisz­pa­nii, co naj­bar­dziej szcze­gó­ło­we i ja­sne spra­woz­da­nie za­miesz­czo­ne pod tym sa­mym na­głów­kiem w ga­ze­cie. Je­że­li zaś idzie o An­glię, to nie­mal ostat­ni­mi istot­ny­mi strzę­pa­mi wia­do­mo­ści z tam­tej czę­ści świa­ta były wie­ści o re­wo­lu­cji w 1649 roku. Sko­ro ktoś po­znał hi­sto­rię uro­dza­ju jej ziem w prze­cięt­nym roku, już ni­g­dy nie musi uak­tu­al­niać swej wie­dzy, chy­ba że in­te­re­su­ją go spe­ku­la­cje wy­łącz­nie typu fi­nan­so­we­go. Zda­niem czło­wie­ka, któ­ry rzad­ko za­glą­da do ga­ze­ty, w ob­cych kra­jach ni­g­dy nic no­we­go się nie dzie­je, nie wy­łą­cza­jąc re­wo­lu­cji we Fran­cji.


Date: 2016-01-14; view: 493


<== previous page | next page ==>
GDZIE ŻYŁEM I PO CO 10 page | GDZIE ŻYŁEM I PO CO 12 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.008 sec.)