Na temat uprawy roli na dużą skalę (zawsze uprawiałem ogródek) mogłem tylko tyle wówczas powiedzieć, że nasiona miałem przygotowane. Wielu uważa, że z biegiem lat nasiona zyskują na jakości. Nie wątpię, iż czas różnie się obchodzi z rzeczami dobrymi i złymi; gdy zatem wreszcie je zasieję, chyba będę miał mniej powodów do rozczarowań. Wszelako raz na zawsze powinienem przestrzec swoich przyjaciół: „Jak długo możecie, żyjcie wolni i nie wiążcie się niczym. Niewielka to różnica, czy związała was farma, czy więzienie okręgowe.”
Oto, co pisze Katon Starszy, którego De Re Rustica zastępuje mi „Rolnika”[107]. Jedyne znane mi angielskie tłumaczenie tego ustępu brzmi jak czysty nonsens: „Jeżeli zamierzasz nabyć posiadłość ziemską, pamiętaj o tym, byś nie kupował zbyt skwapliwie, byś nie skąpił trudu przy jej oglądaniu i nie poprzestał na tym, że ją raz jeden wkoło obejdziesz. Jeżeli posiadłość jest istotnie dobra, ilekroć pójdziesz ją obejrzeć, tylekroć lepiej ci się spodoba.”[108] Myślę, że nie będę kupował zbyt skwapliwie, lecz obchodził ją wkoło, jak długo starczy mi życia, i najpierw mnie na niej pochowają, aby tym bardziej mi się ostatecznie podobała.
Niniejszy eksperyment był kolejnym tego samego rodzaju i zamierzam opisać go bardziej szczegółowo, choć doświadczenie dwóch lat skrócę dla wygody do roku.[109] Jak wspomniałem, nie planuję napisać ody do zniechęcenia, lecz będę się przechwalał z takim zapałem jak kogut, który wskoczył rano na grzędę, aby niezwłocznie obudzić sąsiadów.[110]
Gdy zamieszkałem w lesie, to znaczy gdy zacząłem spędzać tam zarówno dni, jak i noce, co przypadkiem nastąpiło w Święto Niepodległości, czyli czwartego lipca 1845 roku, dom nie był jeszcze przygotowany na zimę, dawał jedynie schronienie przed deszczem, nie miał tynków ani komina, a ściany zbudowane z wyblakłych w słońcu desek pełne były szerokich szpar, przez które w nocy przenikało zimno. Dzięki pionowym, białym ciosanym krokwiakom, świeżo oheblowanym drzwiom i ościeżnicom okiennym wyglądał czysto i przewiewnie, a rankiem drewno tak nasiąkało rosą, jakby około południa miało trysnąć słodką żywicą. W mojej wyobraźni przez cały dzień opromieniała dom blada albo rumiana świetlista zorza, upodobniając go do pewnego domu na wzgórzu, w którym gościłem rok wcześniej. Była to przewiewna, nie otynkowana altanka, gdzie mógłby się schronić leśny elf albo nimfa ciągnąca długi tren szaty. Takie zaś wichry smagały moje domostwo, jakby to wichura szalała po górskich graniach, świszcząc urywanymi tonami ziemskiej muzyki na niebiańskie głosy. Wiatr poranny zawsze wieje, pieśń stworzenia nie rwie się nigdy, dociera atoli do niewielu uszu. Olimp to jedynie fasada ziemi.
Nigdy przedtem nie miałem domu, chyba że łódź albo namiot, które służyły mi za schronienie podczas letnich wycieczek; namiot nadal leży zrolowany na strychu; natomiast łódź najpierw przechodziła z rąk do rąk, potem zaś porwał ją strumień czasu. Teraz miałem bardziej solidne schronienie, robiłem zatem postępy i zapewniałem sobie większą stabilizację na tym świecie. Te mizerne zręby jakby się wokół mnie wykrystalizowały i nie byłem wobec nich obojętny. Przypominały naszkicowany obrazek. Aby zaczerpnąć powietrza, nie musiałem wychodzić na dwór, atmosfera wewnątrz nie straciła bowiem swej świeżości. Siadywałem nie tyle w domu, ile tuż za drzwiami, nawet w największy deszcz. Harivansa[111] głosi: „Siedziba bez ptaków to niczym mięso bez przypraw.” Mojego domu to nie dotyczyło, albowiem nagle się okazało, że jestem sąsiadem ptaków; nie dlatego że jednego z nich uwięziłem, ale dlatego że w ich sąsiedztwie siebie zamknąłem w klatce. Zbliżyłem się nie tylko do tych, które zwykle odwiedzają ogród i sad, lecz także do bardziej dzikich i porywających leśnych śpiewaków, co to rzadko kiedy, a właściwie nigdy nie śpiewają serenad wieśniakom. Były to: Hylocichla mustelina, Hylocichla fuscescens, Piranga, wróbel polny, kozodój i wiele innych.
Dom postawiłem nad brzegiem małego stawu, około półtorej mili na południe od miasteczka Concord, jakby troszkę od niego wyżej, w głębi wielkiego lasu między naszym miasteczkiem a Lincoln, i około dwóch mil na południe od jedynego słynnego w okolicy pola – pola bitwy pod Concord[112]; stał jednak tak nisko, że najdalsze krańce mojego horyzontu rysował odległy o pół mili przeciwległy brzeg, porośnięty, jak cała okolica, lasem. Przez pierwszy tydzień za każdym razem, gdy spoglądałem na staw, robił na mnie wrażenie górskiego oczka, hen wysoko na zboczu, z dnem położonym daleko wyżej aniżeli lustra innych jezior.
O wschodzie słońca wyłaniał się z mgieł nocnych szat i tu i ówdzie ukazywały mi się miękkie zmarszczki albo gładź połyskliwej tafli. Mgły niby duchy pierzchały ukradkiem w pierścień lasu, jak gdyby spłoszone po tajnym nocnym konwentyklu. Potem słońce chyba dłużej niż zwykle spijało perlistą rosę z drzew i górskich zboczy.
Najcenniejszym sąsiadem był ów niewielki staw w porze łagodnych sierpniowych burz, gdy zarówno powietrze, jak i woda stały nieruchomo, lecz niebo zaciągnięte było chmurami, popołudnie zaś przypominało swym spokojem wieczór, kiedy rozśpiewał się leśny drozd i pieśń jego niosło od brzegu do brzegu. Nigdy podobne jezioro nie może być gładsze aniżeli w taką pogodę; dzięki płytkiej i przyciemnionej przez chmury masie powietrza ponad nim woda, rozświetlona i połyskliwa, staje się niskim niebem, przeto tym bardziej ważkim. Z wierzchołka pobliskiego wzgórza, gdzie niedawno wycięto las, rozciągał się od przeciwległego brzegu stawu przyjemny widok na południe przez rozłożyste siodła wzgórz, które rysowały tam linię brzegu, a ich południowe stoki, spływające ku sobie, przywodziły na myśl strumień rwący w tamtym kierunku przez leśną dolinę. Było to jednak tylko złudzenie. Między owymi pobliskimi wzgórzami zieleni i ponad nimi wypatrywałem na horyzoncie bardziej odległych i wyższych wierzchołków, zabarwionych błękitem. A wspinając się na palce, jeszcze dalej na północnym zachodzie dostrzegałem w górskich łańcuchach szczyty ciemnobłękitne, owe szczerolazurowe monety z niebiańskiej mennicy. Widziałem też fragment miasteczka. Wszelako rozglądając się w innych kierunkach, nawet z tego właśnie miejsca, nie mogłem dostrzec nic, prócz otaczającego mnie lasu. Dobrze jest mieć wodę w okolicy, albowiem pławna wówczas ziemia unosi się na jej powierzchni. Cenna jest nawet najpłytsza studnia. Zaglądając w jej głąb widzimy, że ziemia to nie kontynent, lecz wyspa. Ma to nie mniejsze znaczenie niż fakt, że można w niej trzymać masło, aby się nie roztopiło. Gdy spoglądałem z tego wzgórza na przeciwległy brzeg stawu i dalej na łąki nad rzeką Sudbury, które podczas powodzi wydawały mi się – doprawdy ulegałem chyba tylko złudzeniu – wyniesione wyżej w tej kipiącej dolinie, niby moneta w miednicy, cała kraina rozciągająca się za stawem wyglądała jak cienka kromka chleba odkrojona i zatopiona w owej tak niewielkiej tafli zaborczej wody. Uprzytomniałem sobie również, że ziemia, na której mieszkam, nie jest bynajmniej jałowa.
Wprawdzie od progu mojego domu widok rozciągał się jeszcze mniej rozległy, lecz w najmniejszym stopniu nie odczuwałem ciasnoty ani ograniczenia. Moja wyobraźnia pasła się na otwartych pastwiskach przestrzeni. Oto porośnięty niską dębiną płaskowyż, ku któremu wspinał się przeciwległy brzeg, rozprzestrzeniony, sięgał prerii Zachodu i tatarskich stepów. Aż nadto było miejsca dla rodzin wędrowców i koczowników. „Jedyne szczęśliwe stworzenia na tym świecie to istoty żyjące swobodnie wśród otwartych pól” – głosił Damodaragupta[113], gdy prowadził swoje stada na nowe, bezkresne pastwiska.
Zmieniłem zarówno miejsce, jak i czas, żyłem bliżej tych sfer wszechświata i epok historii, które najbardziej mnie pociągały. Zamieszkałem w takiej oddali, jak gdybym się przeniósł w regiony wypatrywane nocą przez astronomów. Mamy zwyczaj wyobrażać sobie niezwykle rozkoszne strony w niedoścignionych niebiańskich zakątkach układu, za Kasjopeją, z dala od hałasu i niepokoju. Odkryłem, że dom mój naprawdę stoi w takiej dalekiej i nigdy w pełni nie poznanej, nie zbezczeszczonej krainie wszechświata. Jeżeli warto się osiedlić w sferach bliskich Plejadom czy Hiadom, Aldebaranowi czy Altairowi, tam właśnie się znajdowałem, a jeśli nie tam, to równie jak one daleko od życia, które za sobą zostawiłem; odpływałem coraz to mniejszy, błyskając wspaniałym promieniem do najbliższego sąsiada, on zaś miał mnie dostrzegać tylko w noce bezksiężycowe. W takiej oto krainie się osiedliłem:
Żył sobie kiedyś pewien pasterz na tym świecie, Którego myśli tak wysoko wędrowały, Jako te stoki, gdzie i stada Przy nim się tylko pasać chciały.[114]
Co sądzilibyśmy o życiu pasterza, którego stada wciąż by wędrowały ku pastwiskom wyższym aniżeli wzniosłość jego myśli?
Każdy ranek zachęcał mnie radośnie, abym żył równie prosto i powiedziałbym – niewinnie jak sama Natura. Jutrzenkę wielbię podobnie żarliwie jak Grecy. A zatem wstawałem wcześnie i kąpałem się w stawie; ten z gruntu religijny obrzęd to jedna z najistotniejszych czynności, jakie wykonywałem. Podobno na naczyniu kąpielowym władcy Cing-fang widniały znaki, które czytało się w następujący sposób: „Codziennie cały się odświeżaj; pamiętaj o tym zawsze, zawsze, po stokroć zawsze.” Ja to rozumiem. Wraz z rankiem powraca epoka herosów. Delikatne brzęczenie niewidocznego komara, który odbywał nieprawdopodobną podróż po moim mieszkaniu o najwcześniejszym świcie, gdy siedziałem przy otwartych oknach i drzwiach, miało na mnie podobny wpływ jak opiewająca sławę trąbka[115]. To jakby requiem za Homera, jakby Iliada i Odyseja napełniały powietrze śpiewną opowieścią przepojoną gniewem i bólem tułaczki. Było w tym coś kosmicznego, wypróbowany – lecz kto wie, jak długo jeszcze dozwolony – inserat wiecznej siły i płodności świata. Ranek, ta najbardziej pamiętna pora dnia, jest godziną przebudzenia. Najmniej w nas wówczas ospałości; nawet ta cząstka, która drzemie w nas przez resztę dnia i nocy, budzi się przynajmniej na godzinę. Niewiele należy oczekiwać od dnia – czy w ogóle można nazwać go wtedy dniem? – jeśli nie budzi nas własny duch, tylko jakiś sługa mechanicznie trącający nas łokciem, jeśli nie budzi nas – zamiast syreny fabrycznej – własna świeżo zyskana siła wewnętrzna i pragnienie działania, i, przy akompaniamencie falującej niebiańskiej muzyki, odurzający zapach powietrza. Jeżeli nie wstajemy rano po to, ażeby rozpocząć życie lepsze niż poprzedniego dnia, ciemność zbiera owoce i dowodzi, że jest dobra, nie gorsza od jasności. Człowiek, który nie wierzy, że w każdym dniu istnieje wcześniejsza, bardziej święta godzina jaśniejszej zorzy aniżeli jemu znajoma pora, nie ma nadziei na życie, drepce w dół mroczną drogą. Funkcjonowanie zmysłów ulega w porze spoczynku przytępieniu, po czym dusza człowieka czy raczej jej organy pokrzepiają się co rano, a duch znów usiłuje prowadzić szlachetniejsze życie. Wszystkie pamiętne wydarzenia dzieją się rano i w atmosferze poranka. Wedy głoszą: „Wraz z porankiem budzi się wszelka mądrość.” Poezja i sztuka oraz najszlachetniejsze i najbardziej pamiętne uczynki człowieka datują się z tej godziny. Wszyscy poeci i bohaterowie, podobnie jak Memnon, są dziećmi Jutrzenki i o wschodzie słońca grają swą muzykę.[116] Dla tego, kto giętką i rześką myślą dotrzymuje kroku słońcu, dzień jest nie kończącym się porankiem. Nieważne stają się wskazówki zegarów, postawy i obowiązki człowieka. Poranek zaczyna się wówczas, gdy ja się budzę, gdy we mnie budzi się brzask. Odzwyczajenie się od snu jest reformą moralną. Jak to się dzieje, że ludzie marnie oceniają dzień bez drzemki? Wszakże nie są tak kiepskimi rachmistrzami. Gdyby nie zmorzyła ich senność, coś by w tym czasie zdziałali. Miliony ludzi zachowują dostateczną przytomność, aby wykonywać pracę fizyczną, lecz tylko jeden człowiek na milion może dokonać efektywnego wysiłku intelektualnego, jeden zaś na sto milionów zdolny jest żyć poezją albo boską strawą. Czuwać, to znaczy żyć. Jeszcze nigdy nie spotkałem człowieka, który byłby całkiem rozbudzony. Jakżebym mógł spojrzeć mu w oczy?
Musimy się uczyć budzenia się na nowo i przytomnego czuwania nie za pomocą środków mechanicznych, lecz przez oczekiwanie świtu, który nie zapomina o nas, nawet wówczas gdy leżymy pogrążeni w najgłębszym śnie. Najbardziej pociesza mnie fakt, że człowiek niewątpliwie potrafi przydawać swemu życiu wzniosłości świadomym wysiłkiem. Umiejętność namalowania obrazu albo wy rzeźbienia pomnika przedstawia jakąś wartość, albowiem dzięki niej upiększa się przedmioty; daleko bardziej jednak chwalebne jest wyrzeźbić i odmalować atmosferę, czyli ośrodek, przez który postrzegamy. Potrafimy tego dokonać duchem. Największą zaś sztuką jest wpływanie na jakość dnia. Każdy człowiek ma za zadanie uczynić swoje życie takim – nawet w szczegółach – aby warte było zastanowienia w najwznioślejszej i krytycznej godzinie. Gdybyśmy nie mieli się skąd dowiedzieć, jak tego dokonać, albo otrzymalibyśmy zbyt skąpe wskazówki, wyrocznie dobitnie by nam wszystko wyjaśniły.
Zamieszkałem w lesie, albowiem chciałem żyć świadomie, stawać w życiu wyłącznie przed najbardziej ważkimi kwestiami, przekonać się, czy potrafię przyswoić sobie to, czego może mnie życie nauczyć, abym w godzinie śmierci nie odkrył, że nie żyłem. Nie chciałem prowadzić życia, które nim nie jest, wszak życie to taki skarb; nie chciałem też rezygnować z niczego, chyba że było to absolutnie konieczne. Pragnąłem żyć pełnią życia i wysysać z niego całą kwintesencję, żyć tak śmiało i po spartańsku, aby wykorzenić wszystko, co nie jest życiem, aby zbierać bogaty plon i dosięgać sedna, aby zapędzić życie w kozi róg i uprościć je do najskromniejszych potrzeb. A gdy okaże się podłe, cóż, wówczas wyssać z niego całą prawdziwą nikczemność i pokazać ją światu; gdy zaś okaże się wzniosłe, poznać je z doświadczenia, aby móc zdać z niego uczciwą relację w następnej wędrówce. Wydaje mi się bowiem, że większość ludzi jest dziwnie niepewna, czy życie pochodzi od diabła, czy od Boga, i niejako pochopnie wyciągnęła wnioski, że głównym celem człowieka na tym świecie jest „chwalić i wielbić Pana oraz wiernie Mu służyć”.
Prowadzimy atoli marne życie mrówek, aczkolwiek bajka utrzymuje, że dawno temu zamieniono nas w ludzi;[117] jak Pigmeje walczymy z żurawiami;[118] jeden błąd po drugim, jeden szturchaniec po drugim, a najwyższą z naszych cnót niepotrzebnie przepaja wielka nikczemność. Trawimy życie na drobiazgach. Uczciwemu człowiekowi rzadko kiedy potrzebne jest do liczenia więcej niż dziesięć palców; w skrajnych przypadkach może jeszcze dodać dziesięć palców u nóg i resztę sobie darować. Prostota, prostota i jeszcze raz prostota! Tak, niechaj ludzkie sprawy ograniczą się do dwóch czy trzech, a nie stu czy tysiąca; zamiast liczyć do miliona, człowiek powinien liczyć do dwunastu, a rachunki prowadzić na paznokciu kciuka. Pośród tego rozbujanego morza cywilizowanego życia należy się liczyć z chmurami, sztormami, ruchomymi piaskami i tysiącem innych spraw, aby człowiek mógł żyć, nie zaś utonąć i pójść na dno, nigdy nie dobijając do portu na skutek złych obliczeń. Ten, komu się powiedzie, musi naprawdę być dobrym rachmistrzem. Należy upraszczać, upraszczać. Zamiast trzech posiłków dziennie lepiej jadać jeden, jeśli i ten jest konieczny; zamiast stu dań – pięć; inne rzeczy również należy proporcjonalnie zredukować. Nasze życie przypomina Związek Niemiecki, który składa się z maleńkich państewek i nie ma stałych granic, tak że nawet niemiecki obywatel nie potrafi powiedzieć, jak w danym momencie przebiegają. Sam naród ze swoim tak zwanym wewnętrznym postępem, który nota bene jest powierzchowny i narzucony z zewnątrz, stanowi taką właśnie ociężałą i zatłoczoną organizację, zapchaną meblami – podobnie jak milion domostw w kraju – wpadającą we własne pułapki, zniszczoną przez luksus i nierozważne wydatki, przez brak kalkulacji i godnego celu. Doprawdy, jedynym lekarstwem zarówno dla narodu, jak i poszczególnych ludzi jest twarda gospodarka, surowa, przewyższająca spartańską prostota życia oraz wzniosły cel. Naród żyje zbyt szybko. Ludzie uważają za konieczne, ażeby Naród prowadził handel i eksportował lód, porozumiewał się za pomocą telegrafu i podróżował trzydzieści mil na godzinę, i nie zastanawiają się, w jakim stopniu to ich dotyczy; dotychczas jednak nie ustalili, czy mamy żyć jak pawiany, czy jak ludzie. Jeżeli nie poderwiemy śpiących podkładów kolejowych i nie wykujemy szyn, jeżeli nie poświęcimy dni i nocy na pracę nad nimi, lecz oddamy się partaczeniu swojego życia, chcąc je ulepszyć, kto zbuduje kolej żelazną? A skoro nie zbuduje się kolei, jak w porę dotrzemy do nieba? Jeżeli natomiast będziemy siedzieć w domu i pilnować własnego nosa, komu będą potrzebne koleje? To nie my jeździmy koleją, to ona jeździ nam po głowie. Czy zastanawialiśmy się kiedyś, kim są te śpiochy, które służą za podkłady kolejowe? Każdy z nich to człowiek, Irlandczyk albo Jankes, Na nich układa się szyny, zasypuje piaskiem, a potem gładko mkną nad nimi wagony. Zapewniam wszystkich, że ludzie owi mają dobry sen. Co roku kładzie się całe mnóstwo szyn, po których biegną pociągi. Tedy jedni zaznają przyjemności jazdy koleją, drudzy zaś mają nieszczęście służyć za podkłady. Gdy zaś szczęściarze przejadą po lunatyku, po zbytecznym śpiochu w nieprawidłowej pozycji, i obudzą go, gwałtownie zatrzymują wagony i podnoszą larum, jak gdyby się zdarzył wyjątkowy wypadek. Cieszy mnie wiadomość, że na każde pięć mil przypada grupa ludzi, która dba o to, aby owe zaspane podkłady istotnie spoczywały nieruchomo na wznak w swoich leżach, albowiem to daje nadzieję, że może kiedyś znowu powstaną.
Dlaczego mamy żyć w takim pośpiechu i marnować życie? Umrzemy z głodu, zanim zaczniemy go odczuwać. Ludzie powiadają: zaszyj dziurkę, póki mała, i zaszywają tysiąc dziurek dzisiaj, aby jutro nie było ani jednej. Co do pracy, to nie wykonujemy żadnej, która by odgrywała jakąś doniosłą rolę. Owszem, tańczymy taniec świętego Wita potrząsając nieustannie głowami. Gdybym tylko pociągnął kilka razy za sznur dzwonu w kościele parafialnym, uderzył bezładnie jak na pożar, trudno byłoby znaleźć mężczyznę na farmie pod Concord, który by nie zważając na nawał zajęć – choć tyle razy wymawiał się nim tego ranka – nie rzucił wszystkiego i nie podążył za biciem na alarm. Sądzę, że podobnie uczyniliby chłopcy i kobiety. Pobiegliby wszyscy, nie po to jednak, aby ratować dobytek z płomieni, lecz prawdę powiedziawszy, nade wszystko po to, ażeby popatrzeć na pożar. Niewątpliwie bowiem się pali, atoli oświadczam, że to nie my podłożyliśmy ogień.[119] Może chcieliby zobaczyć gaszenie pożaru i nawet pomóc, jeśli mieliby ochotę spełnić dobry uczynek. Tak, wydarzenia miałyby taki właśnie przebieg, nawet gdyby chodziło o sam kościół parafialny. Mało kto ucina sobie półgodzinną drzemkę po obiedzie, wszelako gdy się budzi, chwyta się za głowę pytając: „Co nowego słychać”, jak gdyby reszta ludzkości trzymała przy nim wartę. Z tego właśnie, a nie innego powodu niektórzy proszą, aby budzono ich co pół godziny, potem zaś opowiadają w rewanżu, co im się śniło. Po przespanej nocy nowiny są podobnie niezbędne jak śniadanie. „Błagam, powiedz mi, co nowego wydarzyło się ludziom na tym globie” – i czyta taki nad kawą i bułkami o tym, że nad rzeką Washita jakiemuś mężczyźnie wyłupiono oczy.[120] Nigdy nawet nie przyszło mu do głowy, że sam żyje w ciemnej, olbrzymiej, niezbadanej jaskini tego świata, a oczy ma w stanie szczątkowym.[121]
Jeśli idzie o mnie, to łatwo mógłbym się obejść bez poczty. Uważam, że niewiele przez nią przepływa ważnych informacji. Mówiąc bardziej dosadnie, w całym swoim życiu otrzymałem jeden czy dwa listy – pisałem to kilka lat temu – za których ofrankowanie warto było zapłacić. Ogólnie biorąc, poczta jest instytucją, dzięki której serio proponujemy pensa za czyjeś myśli – tak jak to często czynimy bezpiecznie w żartach.[122] Co się tyczy gazet, to jestem przekonany, że również w nich nigdy nie wyczytałem żadnych godnych zapamiętania nowin. Przeczytawszy o jednym obrabowanym, zamordowanym albo zabitym w wypadku człowieku, o jednym spalonym domu, o jednym rozbitym statku, jednym wysadzonym w powietrze parowcu, jednej krowie przejechanej na szynach Kolei Zachodniej, o jednym wściekłym psie, którego zabito, albo o jednej chmarze pasikoników, które pokazały się w zimie – nie musimy już czytać o innych podobnych wypadkach. Wystarczy przeczytać o jednym. Skoro ktoś zna tę zasadę, cóż obchodzą go miriady przykładów i wypadków? W pojęciu filozofa wszystkie tak zwane nowiny to plotki, a ich autorami i czytelnikami są staruszki gawędzące przy podwieczorku. Aliści wielu ludzi łaknie tych plotek. Podobno któregoś dnia do jednej z redakcji wtargnął taki tłum żądny ostatnich wiadomości z zagranicy, że wygniótł kilka wielkich szyb ze szlifowanego szkła – a szło o wiadomości, które bystry umysł potrafiłby z równą ścisłością podać na dwanaście miesięcy albo lat wcześniej. Naprawdę jestem o tym przekonany. Weźmy na przykład Hiszpanię. Jeżeli się wie, jak wtrącić od czasu do czasu słówko o Don Carlosie i infantce, o Don Pedrze, Sewilli i Granadzie w odpowiednich dawkach – może imiona i nazwy trochę się zmieniły, odkąd czytałem ostatnio gazety – albo wspomnieć o walce byków, kiedy inne rozrywki zawiodą, wszystko, co się powie, będzie prawdą i da nam równie dobre pojęcie o prawdziwej, dobrej czy złej sytuacji w Hiszpanii, co najbardziej szczegółowe i jasne sprawozdanie zamieszczone pod tym samym nagłówkiem w gazecie. Jeżeli zaś idzie o Anglię, to niemal ostatnimi istotnymi strzępami wiadomości z tamtej części świata były wieści o rewolucji w 1649 roku. Skoro ktoś poznał historię urodzaju jej ziem w przeciętnym roku, już nigdy nie musi uaktualniać swej wiedzy, chyba że interesują go spekulacje wyłącznie typu finansowego. Zdaniem człowieka, który rzadko zagląda do gazety, w obcych krajach nigdy nic nowego się nie dzieje, nie wyłączając rewolucji we Francji.