Niechby pozbył się przynajmniej pierwszych trzech sztuk bagażu. Zdrowemu człowiekowi nie starczyłoby dzisiaj sił, aby dźwigać na barkach łóżko[77], choremu zatem radziłbym czym prędzej rzucić je i biec przed siebie. Gdy spotkałem imigranta chwiejącego się pod ciężarem tobołu z całym dobytkiem – tobół wyglądał jak olbrzymi guz wyrosły biedakowi na karku – żal mi się zrobiło człeczyny, nie dlatego że był to jego cały dobytek, ale dlatego że musiał to wszystko dźwigać. Jeżeli będę zmuszony ciągnąć zastawione na siebie sidła, dopilnuję, aby były lekkie i mnie nie uciskały. Chyba jednak najmądrzej by było nigdy nie wkładać w nie łapy.
Zaznaczam przy okazji, że nic nie wydałem na firanki, nie miałem się bowiem przed kim kryć. Zaglądały do mnie jedynie słońce i księżyc, a ich wizyty zawsze chętnie witam. Z winy księżyca nie skwaśnieje mi mleko ani nie zepsuje się mięso, słońce zaś nie zniszczy mi mebli ani nie odbarwi dywanu; jeżeli niekiedy zbyt ciepły z niego przyjaciel, to uważam, że jednak oszczędniej jest się schować za jakąś naturalną osłonę przyrody, aniżeli choć o jeden szczegół powiększyć wyposażenie domu. Któregoś dnia pewna dama chciała mi ofiarować słomiankę, ale ponieważ nie miałem w domu wolnego miejsca ani czasu, by trzepać ją czy to w środku, czy na zewnątrz, odmówiłem przyjęcia podarku, woląc wycierać nogi o darń przed progiem. Najlepiej jest unikać początków złego.
Niedługo potem obecny byłem na licytacji majątku pewnego diakona, jako że życia nie spędził bezowocnie:
Złe czyny ludzi żyją po ich śmierci.[78]
Jak zwykle większość dobytku stanowiły po prostu rupiecie, które zaczęto gromadzić za życia ojca diakona. Rzeczy owe przeleżały pół wieku na strychu, bądź na innych śmietnikach, i nikt nie wziął ich na podpałkę. Zamiast rozpalić z rupieci ognisko, które by było aktem oczyszczającej je zagłady, urządzono licytację, która pomnożyła ich wartość. Zebrali się sąsiedzi, chętni popatrzeć, po czym wszystkie kupili i ostrożnie przetransportowali na swoje strychy i śmietniki, aby graty leżały tam, dopóki ich właściciele się nie ruszą ze swoich posiadłości. Gdy człowiek umiera, pada w kurzawę.[79]
Moglibyśmy chyba z korzyścią naśladować zwyczaje niektórych dzikich plemion, albowiem rok w rok zachowują one przynajmniej pozory zrzucania wyliny; pojmują potrzebę takiego obrzędu, nawet jeśli jej realizacja pozostaje w sferze symboli. Czy nie byłoby dobrze, gdybyśmy poczęli urządzać takie tańce i śpiewy na ulicach albo „Święto pierwszego owocobrania”, jakie według opisu Bartrama[80] mieli zwyczaj obchodzić Indianie Mucclasse? „Przed owym świętem – pisze – mieszkańcy wioski zaopatrują się w nową odzież, nowe garnki, patelnie i inne naczynia oraz meble, a wszystką znoszoną, odzież i inne zasługujące na pogardę przedmioty wyrzucają, zamiatają i porządkują domostwa, place i całą wioskę, usuwając brudy, które razem z pozostałym po zimie ziarnem i innymi starymi zapasami zrzucają na wspólny stos i podpalają. Odprawiają czary i poszczą przez trzy dni, potem zaś w całej wiosce ogień wygasa. Podczas postu powstrzymują się od zaspokajania wszelkich apetytów i namiętności. Ogłasza się powszechną amnestię, wszyscy złoczyńcy mogą powrócić do swojej wioski.
Czwartego dnia rano najwyższy kapłan pociera jednym suchym drewienkiem o drugie i znów rozpala ogień na głównym placu, skąd roznosi nowy i czysty płomień do wszystkich domostw.”[81]
Wówczas rozkoszując się młodą kukurydzą i owocami, tańczą i śpiewają przez trzy dni, „a przez cztery następne przyjmują wizyty i weselą się z przyjaciółmi z sąsiednich wiosek, w taki sam sposób oczyszczonymi i przygotowanymi do nowego życia”.[82]
Meksykanie również odprawiali podobne obrzędy oczyszczające co pięćdziesiąt dwa lata, w przekonaniu, że nadszedł czas końca świata.[83]
Chyba nie słyszałem o świętszym sakramencie, to jest, według definicji podawanej w słowniku, o „zewnętrznej, widocznej oznace duchowej łaski”, i nie mam wątpliwości, że inspirację do odprawiania podobnych obrzędów lud ten zaczerpnął pierwotnie z Niebios, aczkolwiek nie istnieje w jego tradycji żadna biblia, która by opisywała doznane objawienie.
Przez ponad pięć lat żyłem wyłącznie z pracy własnych rąk. Przekonałem się, że pracując około sześciu tygodni w roku[84], mogłem sprostać wszystkim wydatkom. Całe zimy, jak również większość miesięcy letnich miałem wolne na lekturę. Gruntownie wypróbowałem zawód dyrektora szkoły i spostrzegłem, że moje wydatki są proporcjonalne, a raczej nieproporcjonalne do dochodów, byłem bowiem zmuszony ubierać się i szkolić, nie mówiąc już o tym, że myśleć i wierzyć. Przeto wdawszy się w ten interes zmarnowałem tylko czas. Ponieważ nie uczyłem mając na względzie dobro mych braci, lecz po prostu zarabiałem na życie, poniosłem fiasko. Próbowałem też handlu, przekonałem się jednak, że dopiero po dziesięciu latach ruszyłbym naprzód i że wówczas kroczyłbym już może do piekła. Naprawdę ogarnął mnie strach, że do tego czasu zacząłbym prosperować. Gdy przedtem się rozglądałem za sposobem zarabiania na życie, mając świeżo w pamięci pewne smutne doświadczenie z dostosowywaniem się do życzeń przyjaciół, co nadwerężyło moją prostolinijność, często i poważnie myślałem o zbieraniu czarnych jagód. Bezsprzecznie mógłbym się tym zająć, małe zaś zyski by wystarczyły, albowiem moją najbardziej przydatną umiejętnością jest nie pragnąć wiele. Tak mało kapitału wymaga to zajęcie, tak niewielkiego oderwania od moich zwykłych nastrojów – myślałem niemądrze. Znajomi związali się bez wahania z handlem albo z wolnymi zawodami, ja zaś zbieranie jagód uważałem za zajęcie bardzo tamtym pokrewne. Ach, całe lato przemierzać wzgórza, schylać się tylko po napotkane na drodze jagody, a potem pozbywać się ich bez trudu; jednym słowem, być pasterzem stad Admeta![85] Marzyłem także o zbieraniu ziół albo roznoszeniu – a może nawet rozwożeniu furą – wiecznie zielonych roślin tym mieszkańcom miasteczka, którzy lubią, gdy coś przypomina im las. Od tamtego czasu wszelako nauczyłem się, że handel jest przekleństwem wszystkiego, czego się ima, i nawet jeśli wymiana dotyczy niebiańskich poruczeń, również ciąży na niej klątwa rzucona na handel. Skoro pewne rzeczy wolałem od innych, a szczególnie ceniłem sobie wolność, nie chciałem spędzać czasu zarabiając na wspaniałe dywany, eleganckie meble, wykwintną kuchnię czy dom w stylu greckim albo gotyckim.[86] Jeżeli istnieją ludzie, którym zdobycie tych rzeczy w niczym nie przeszkadza i którzy wiedzą, jak z nich korzystać, im pozostawiam pogoń za owymi bogactwami. Niektórzy są „pracowici” i kochają pracę jakby dla niej samej, a może dlatego że trzyma ich z dala od gorszej biedy. Takim ludziom nie mam w tym miejscu nic do powiedzenia. Tym zaś, którzy nie wiedzieliby, co począć z większą ilością wolnego czasu aniżeli ta, jaką rozporządzają, radziłbym pracować dwa razy tak ciężko jak obecnie – pracować, aż zapłacą za siebie i otrzymają papiery ludzi wolnych.[87] Sam przekonałem się, że najbardziej niezależny jest robotnik pracujący na dniówki, szczególnie w sytuacji, gdy wystarczy się najmować tylko trzydzieści, czterdzieści dni w roku, aby zarobić na utrzymanie. Praca takiego robotnika kończy się o zachodzie słońca, kiedy to, wolny, może się zająć własnymi sprawami. Natomiast jego pracodawca, którego interesy w jednym miesiącu wiążą się ściśle z następnymi miesiącami, przez okrągły rok nie ma wytchnienia.
Krótko mówiąc, doszedłem do przekonania, zarówno dzięki teorii, jak i praktyce, że jeśli chcemy żyć mądrze i skromnie, praca dająca utrzymanie na naszej ziemi nie jest trudem, lecz rozrywką. Wszak dążenia ludów żyjących w większej prostocie nadal są rozrywką tych, które stworzyły sobie bardziej sztuczne warunki. Człowiek niekoniecznie musi zarabiać w pocie czoła, chyba że poci się łatwiej.
Jeden znajomy młodzieniec, który odziedziczył kilka akrów, przyznał się, że myślałby o prowadzeniu życia podobnego do mojego, gdyby miał środki. Nie chciałbym, aby ktokolwiek przyswajał sobie mój sposób życia z jakiegokolwiek powodu, albowiem po pierwsze, zanim się tego sposobu względnie dobrze nauczy, ja już mogę sobie znaleźć inny, po drugie zaś, pragnę, aby na świecie było jak najwięcej ludzi o własnych dążeniach. Dlatego też chciałbym, ażeby każdy z wielkim staraniem wybierał własną drogę i szedł naprzód właśnie nią, zamiast drogą ojca, matki czy sąsiada.[88] Niech sobie młodzieniec buduje, uprawia rośliny czy żegluje, nie należy po prostu odwodzić go od robienia tego, co stanowi jego wybór. Nie jesteśmy zbyt mądrzy, umiemy tylko liczyć, podobnie jak żeglarz czy zbiegły niewolnik kierujemy się Gwiazdą Polarną[89], ale wystarczy nam ona za przewodnika przez całe życie. Możemy nie przybyć do portu w przewidzianym terminie, trzymać się jednak będziemy właściwego kursu.
Niewątpliwie w tym wypadku to, co jest prawdą dla jednego, może być jeszcze bardziej niekłamaną prawdą dla tysiąca, podobnie jak duży dom nie musi być proporcjonalnie droższy od małego, ponieważ jednym dachem można przykryć, jedną piwnicą podbudować i jedną ścianą przedzielić kilka mieszkań. Ja osobiście wolałem jednak mieszkać sam, aniżeli przekonać kogoś drugiego o korzyściach wspólnej ściany. Bywa zresztą i tak, że gdy wspólnik już da się przekonać, ściankę działową stawia się cienką ze względu na koszty, on zaś może się okazać złym sąsiadem i nie dbać ze swojej strony ojej dobry stan. Jedyna współpraca, jaka jest na ogół możliwa, okazuje się niezwykle niesprawiedliwa i powierzchowna; tak niewiele w niej prawdziwej współpracy, jak gdyby w ogóle nie istniała, jak gdyby tworzyła harmonię nieuchwytną dla ludzkich uszu. Jeżeli człowiek żywi ufność i wiarę, wszędzie będą mu one jednakowo pomagały współpracować, jeżeli brak mu ufności i wiary, nadal będzie żył jak reszta świata, niezależnie od tego, w jakim będzie przebywał towarzystwie. Współpracować to znaczy – w najbardziej wysublimowanym i najbardziej przyziemnym sensie tego słowa – prowadzić życie razem i razem na nie zarabiać. Słyszałem ostatnio, że dwóch młodzieńców planuje odbyć wspólną podróż po świecie. Jeden jest bez pieniędzy i zamierza podczas owej podróży pracować jako majtek albo oracz, drugi ma w kieszeni czeki bankowe. Łatwo się zorientować, że ci dwaj nie mogą przebywać ze sobą długo ani współpracować, ponieważ jeden w ogóle nie będzie aktywny. Rozstaną się po pierwszym istotnym dla ich przygody nieporozumieniu. Poza wszystkim zaś, jak już próbowałem wykazać, człowiek, który wędruje samotnie, może wyruszyć choćby dzisiaj, natomiast ten, kto podróżuje z towarzyszem, musi czekać, aż tamten będzie gotowy do drogi, co może długo potrwać.
Słyszałem, że mieszkańcy mojego miasteczka nazywają to wszystko, co robię, wielkim samolubstwem. Przyznaję, że dotychczas w bardzo niewielkim stopniu oddawałem się działalności filantropijnej. Uczyniłem kilka ofiar na rzecz poczucia obowiązku, a wśród nich również tę przyjemność złożyłem na jego ołtarzu. Kilku moich bliźnich użyło całej swojej sztuki, aby mnie przekonać, bym podjął się dawać utrzymanie jakiejś biednej rodzinie w miasteczku. Gdybym nie miał nic do roboty – bezczynnym diabeł znajduje zajęcie – mógłbym spróbować tego typu rozrywki. Wszelako potem pomyślałem, że oddam jej się i tym samym zobowiążę Niebiosa owych bliźnich, albowiem będę utrzymywał pewne biedne osoby pod każdym względem tak samo dostatnio jak siebie. Aliści gdy posunąłem się tak daleko, że złożyłem owym biedakom powyższą propozycję, wszyscy jak jeden mąż woleli bez wahania pozostać ubodzy.[90] Biorąc pod uwagę fakt, że mężczyźni i kobiety w moim miasteczku poświęcają się dla dobra swych braci na tyle sposobów, ufam, że przynajmniej jedną osobę można oszczędzić i pozwolić jej się zająć inną, mniej humanitarną działalnością. Dobroczynność, podobnie jak każda inna działalność, wymaga talentu. Dotyczy to również czynienia dobrze, która to profesja jest w pełni obsadzona fachowcami.[91] Ponadto próbowałem uczciwie działać w tej dziedzinie i choć może się to wydać dziwne, zadowolony jestem, że nie odpowiada ona mojej konstytucji psychicznej. Chyba nie powinienem świadomie i celowo zaniedbywać mojego szczególnego powołania do czynienia dobrze w dziedzinie, w której społeczeństwo tego ode mnie wymaga, to jest nie wolno mi zaniechać ratowania wszechświata przed zagładą. Sądzę, że jest on zdolny przetrwać tylko dzięki podobnej, lecz nieskończenie większej nieugiętości w innych rejonach. Nie stanąłbym jednak między człowiekiem a jego umysłem. Temu, kto uprawia tę nie odpowiadającą mi działalność i tak robi, radziłbym: „Wytrwaj”, nawet jeśli świat nazwie jego postępki czynieniem zła, co jest wielce prawdopodobne.
Nie mam podstaw uważać swojego przypadku za szczególny, chociaż wielu czytelników niewątpliwie obrałoby podobną linię obrony. Twierdzę bez wahania, że co się tyczy pracy, byłbym znakomitym robotnikiem najemnym – nie ręczę za zgodność opinii sąsiadów z moją własną – lecz o tym, czy to prawda, powinien się już przekonać pracodawca. Wszystko, co dobrego czynię w zwykłym tego słowa znaczeniu, musi powstawać przy okazji, poza moim głównym zajęciem, i w większości wypadków powinno być całkowicie nie zamierzone. Na dobrą sprawę ludzie takich oto udzielają sobie wskazówek: „Zaczynaj od tego, gdzie się znajdujesz i jaki jesteś; nie stawiaj sobie za główny cel podnoszenia własnej wartości, lecz z ukartowaną serdecznością zabieraj się do czynienia dobrze.” Gdybym miał w ogóle wygłosić kazanie w tym duchu, powiedziałbym raczej: „Czyń dobrze.” Tak jakby słońce stanęło rozpaliwszy swe ognie nie jaśniej niż księżyc czy gwiazda szóstej wielkości i wędrowało tu i tam niby Robin Goodfellow[92], zaglądając przez okno do każdej chaty, budząc lunatyków, psując mięso i barwiąc widzialną ciemność , zamiast ciągle podsycać swój ożywczy ogień i wzmagać dobroczynne tchnienie, a w końcu zajaśnieć tak, że nie mógłby mu spojrzeć w twarz żaden śmiertelnik, i ruszyć po orbicie – przedtem również nieustannie po niej krążąc – czyniąc dobrze, czy raczej – według bardziej ścisłej filozofii – wpływając na to, aby krążący wokół niego świat stawał się dobry. Gdy Faeton zapragnął dobroczynnością udowodnić swoje boskie pochodzenie i tylko przez jeden dzień powoził rumakami wiozącymi słońce, zboczył z utartego traktu, zbliżył się zbytnio do ziemi, spalił kilka zabudowań wzdłuż niżej położonych niebiańskich ulic, przypiekł powierzchnię ziemi, wysuszył wszystkie strumienie i stworzył wielką pustynię Saharę, aż w końcu Jowisz strącił go piorunem wprost na ziemię; wówczas słońce, pogrążone w smutku po jego śmierci, nie świeciło przez rok.
Nie ma gorszego zapachu niż woń zepsutej dobroci. Jest ludzka, jest boska, jest padliną. Gdybym był przekonany, że jakiś człowiek zmierza do mnie w świadomym celu czynienia mi dobrze, uciekłbym co sił w nogach, jak przed owym suchym, piekącym wiatrem afrykańskich pustyń, zwanym samumem, który zatyka piachem usta, nos, uszy i oczy, aż człowiek się dusi; uciekłbym ze strachu, że dostałoby mi się trochę tej dobroci, że trochę jej zjadliwości zmieszałoby się z moją krwią. Nie, w takim wypadku wolałbym w naturalny sposób cierpieć zło. Nie uważam za dobrego takiego człowieka, który nakarmi mnie, gdy będę głodny, ogrzeje, gdy zmarznę, czy wyciągnie z rynsztoka, gdybym kiedykolwiek tam się stoczył. Znajdę wodołaza nowofundlanda, który zrobiłby tyle samo. Filantropia nie jest miłością bliźniego w najszerszym tego słowa znaczeniu. Niewątpliwie Howard[93] był na swój sposób niezmiernie dobrym i zacnym człowiekiem, co zostało mu wynagrodzone; pozwolę sobie jednak zapytać, co znaczy dla nas stu Howardów, jeśli ich filantropia nie pomaga nam, kiedy znajdujemy się w najlepszym położeniu, kiedy jesteśmy najbardziej godni tego, aby nam pomagano? Nigdy nie słyszałem, aby na którymś ze swoich spotkań filantropi wysunęli propozycję uczynienia czegoś dobrego dla mojej osoby lub ludzi mi podobnych.
Indianie, których jezuici palili przywiązanych do słupów, paraliżowali działalność swoich katów podsuwając im nowe sposoby tortur. Byli wyżsi ponad cierpienie fizyczne, a czasem się zdarzało, że i ponad pociechy misjonarzy. Prawo odpłacania pięknym za nadobne[94] mniej przekonująco przemawiało do tych, którzy ze swej strony nie dbali o to, co im uczyniono, którzy kierując się nowymi wzorcami kochali swoich wrogów[95] i bliscy byli dobrowolnego przebaczenia im wszystkich uczynków.[96]
Należy się upewnić, że pomoc dawana biednym dotyczy najbardziej istotnych dla nich potrzeb, chociaż to właśnie przykład dobroczyńców stale je powiększa. Jeżeli daje się pieniądze, należy poświęcić się razem z nimi, a nie tylko z nich zrezygnować. Niekiedy popełniamy dziwne błędy. Biedny człowiek często bywa nie tyle zmarznięty i głodny, ile brudny, obdarty i prostacki. Po części to kwestia jego gustu, a nie nieszczęścia. Jeżeli otrzyma w podarku pieniądze, niewykluczone, że znowu kupi za nie łachmany. Zwykle litowałem się nad niezdarnymi irlandzkimi robotnikami, którzy rąbali lód na stawie, ubrani bowiem byli w taką nędzną i podartą odzież, podczas gdy ja dygotałem w swojej porządniejszej i trochę modniejszej garderobie. Aż pewnego dnia, kiedy szczypał ostry mróz, któryś z nich wpadł do wody i przyszedł do mnie się ogrzać. Wówczas ujrzałem, że nim stanął nagi, ściągnął trzy pary spodni i dwie pary pończoch. Wprawdzie były dość brudne i podarte, lecz mógł sobie pozwolić na odmowę przyjęcia ode mnie dodatkowej wierzchniej odzieży, skoro miał tyle sztuk spodniej. Kąpiel bardzo dobrze mu zrobiła. Naówczas zacząłem się litować nad sobą samym, albowiem zrozumiałem, że bardziej pożądane by było, gdyby to względem mnie spełniono dobry uczynek i podarowano mi flanelową koszulę, zamiast jemu cały sklep z tanią odzieżą. Na tysiąc ludzi odrąbujących gałęzie zła tylko jeden karczuje korzenie. Niewykluczone, że ten, kto poświęca najwięcej czasu i pieniędzy na pomoc potrzebującym, swoim stylem życia pogłębia ową niedolę, której na próżno usiłuje ulżyć. To pobożny hodowca niewolników, poświęcający dochód zapewniany przez co dziesiątego z nich na kupno niedzielnej wolności dla pozostałych. Niektórzy okazują dobroć biednym zatrudniając ich u siebie w kuchni. Czyż nie byliby lepsi, gdyby to siebie tam zatrudnili? Ktoś się chwali, że wydaje dziesiątą część dochodu na dobroczynność; może powinien przeznaczać na ten cel dziewięć dziesiątych i na tym poprzestać. Społeczeństwo odzyskuje tylko dziesiątą część własności. Czy dzieje się tak wskutek szczodrości właściciela, czy niedbalstwa urzędników sprawiedliwości?
Filantropia to niemal jedyna cnota, którą ludzkość docenia dostatecznie. Ba, w dużym stopniu przecenia, a to z racji swojego samolubstwa. Pewnego słonecznego dnia u nas w Concord jakiś krzepki biedak wychwalał przede mną innego mieszkańca naszego miasteczka za jego dobroć dla ubogich. Miał na myśli siebie. Dobrych wujków i ciotki gatunku ludzkiego ceni się bardziej aniżeli jego prawdziwych duchowych ojców i matki. Razu pewnego słyszałem wykład o Anglii wygłoszony przez wykształconego i inteligentnego pastora, który wymieniwszy jej dokonania naukowe, literackie i polityczne, Szekspira, Bacona, Cromwella, Miltona, Newtona i innych, przeszedł do omawiania jej bohaterów chrześcijańskich. Jak tego wymagał jego stan, wyniósł ich wysoko ponad wszystkich innych, nazywając największymi spośród największych. A byli to; Penn, Howard i pani Fry.[97] Tutaj wszyscy słuchacze niewątpliwie wyczuli fałsz i nieuczciwość. Albowiem owa trójka to nie najlepsi synowie i córy Anglii, lecz chyba najwięksi jej filantropi.
Nie chcę ujmować filantropii żadnych zasług, ale po prostu domagam się sprawiedliwej oceny wszystkich tych, którzy dzięki swojemu życiu i dziełu stanowią błogosławieństwo dla ludzkości. U człowieka nie cenię sobie głównie prawości i życzliwości, albowiem są one jak gdyby łodygą i liśćmi. Rośliny, z których wysuszonej zieleni parzymy chorym ziołową herbatę, mają jedynie skromne zastosowanie i zalecają je głównie znachorzy. Potrzeba mi tego, co jest w człowieku kwiatem i owocem, pragnę czuć, że owiewa mnie jego zapach i nadaje naszemu stosunkowi smak dojrzałości. Jego dobroć nie może być wyrywkowym, sporadycznie dokonywanym uczynkiem, lecz ciągłym nadmiarem, który nic go nie kosztuje i spełniany jest nieświadomie. Tak wygląda dobroczynność skrywająca mnogość grzechów.[98] Filantrop zbyt często otacza ludzkość atmosferą pamięci o swoich własnych nieszczęściach, którym się nie poddał, i nazywa to współczuciem. Powinniśmy służyć sobie odwagą, a nie rozpaczą, zdrowiem, ukojeniem, a nie chorobą, i uważać, aby nikogo nią nie zarazić. Na jakich to południowych równinach podniósł się lament? Pod jakimi szerokościami żyją poganie, którym powinniśmy nieść światło? Kto jest tym nieujarzmionym i brutalnym człowiekiem, którego powinniśmy odkupić? Jeżeli człowiekowi coś tak bardzo dolega, że nie może spełniać swoich obowiązków, jeżeli akurat szarpią go trzewia[99] – tam jest bowiem siedlisko współczucia – bezzwłocznie przystępuje do reformowania… świata. Będąc sam mikrokosmosem odkrywa – i prawdziwe to odkrycie, a dokonał go właśnie on – że świat je zielone jabłka. W jego oczach sama kula ziemska jest w gruncie rzeczy wielkim zielonym jabłkiem i istnieje ogromne, wręcz nie do wyobrażenia niebezpieczeństwo, że plemię ludzkie ją ogryzie, zanim dojrzeje. Trawiony bólem, natychmiast swoimi drakońskimi metodami filantropa dopada Eskimosów i Patagończyków, panoszy się w ludnych wioskach indiańskich i chińskich. Tak oto dzięki kilku latom działalności charytatywnej – podczas których moce wykorzystują go do swych celów – niewątpliwie leczy się z niestrawności, światu wykwitają lekkie rumieńce na jednym bądź obu policzkach, jak gdyby zaczynał dojrzewać, życie przestaje traktować filantropa surowo i znów nasz bohater czuje się przyjemnie i zdrowo na tym padole. Nigdy nie śniła mi się większa potworność aniżeli ta, którą sam popełniłem. Nigdy nie znałem i nie poznam człowieka gorszego ode mnie.