Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






GDZIE ŻYŁEM I PO CO 9 page

Niech­by po­zbył się przy­naj­mniej pierw­szych trzech sztuk ba­ga­żu. Zdro­we­mu czło­wie­ko­wi nie star­czy­ło­by dzi­siaj sił, aby dźwi­gać na bar­kach łóż­ko[77], cho­re­mu za­tem ra­dził­bym czym prę­dzej rzu­cić je i biec przed sie­bie. Gdy spo­tka­łem imi­gran­ta chwie­ją­ce­go się pod cię­ża­rem to­bo­łu z ca­łym do­byt­kiem – to­bół wy­glą­dał jak ol­brzy­mi guz wy­ro­sły bie­da­ko­wi na kar­ku – żal mi się zro­bi­ło człe­czy­ny, nie dla­te­go że był to jego cały do­by­tek, ale dla­te­go że mu­siał to wszyst­ko dźwi­gać. Je­że­li będę zmu­szo­ny cią­gnąć za­sta­wio­ne na sie­bie si­dła, do­pil­nu­ję, aby były lek­kie i mnie nie uci­ska­ły. Chy­ba jed­nak naj­mą­drzej by było ni­g­dy nie wkła­dać w nie łapy.

Za­zna­czam przy oka­zji, że nic nie wy­da­łem na fi­ran­ki, nie mia­łem się bo­wiem przed kim kryć. Za­glą­da­ły do mnie je­dy­nie słoń­ce i księ­życ, a ich wi­zy­ty za­wsze chęt­nie wi­tam. Z winy księ­ży­ca nie skwa­śnie­je mi mle­ko ani nie ze­psu­je się mię­so, słoń­ce zaś nie znisz­czy mi me­bli ani nie od­bar­wi dy­wa­nu; je­że­li nie­kie­dy zbyt cie­pły z nie­go przy­ja­ciel, to uwa­żam, że jed­nak oszczęd­niej jest się scho­wać za ja­kąś na­tu­ral­ną osło­nę przy­ro­dy, ani­że­li choć o je­den szcze­gół po­więk­szyć wy­po­sa­że­nie domu. Któ­re­goś dnia pew­na dama chcia­ła mi ofia­ro­wać sło­mian­kę, ale po­nie­waż nie mia­łem w domu wol­ne­go miej­sca ani cza­su, by trze­pać ją czy to w środ­ku, czy na ze­wnątrz, od­mó­wi­łem przy­ję­cia po­dar­ku, wo­ląc wy­cie­rać nogi o darń przed pro­giem. Naj­le­piej jest uni­kać po­cząt­ków złe­go.

Nie­dłu­go po­tem obec­ny by­łem na li­cy­ta­cji ma­jąt­ku pew­ne­go dia­ko­na, jako że ży­cia nie spę­dził bez­owoc­nie:

Złe czy­ny lu­dzi żyją po ich śmier­ci.[78]

Jak zwy­kle więk­szość do­byt­ku sta­no­wi­ły po pro­stu ru­pie­cie, któ­re za­czę­to gro­ma­dzić za ży­cia ojca dia­ko­na. Rze­czy owe prze­le­ża­ły pół wie­ku na stry­chu, bądź na in­nych śmiet­ni­kach, i nikt nie wziął ich na pod­pał­kę. Za­miast roz­pa­lić z ru­pie­ci ogni­sko, któ­re by było ak­tem oczysz­cza­ją­cej je za­gła­dy, urzą­dzo­no li­cy­ta­cję, któ­ra po­mno­ży­ła ich war­tość. Ze­bra­li się są­sie­dzi, chęt­ni po­pa­trzeć, po czym wszyst­kie ku­pi­li i ostroż­nie prze­trans­por­to­wa­li na swo­je stry­chy i śmiet­ni­ki, aby gra­ty le­ża­ły tam, do­pó­ki ich wła­ści­cie­le się nie ru­szą ze swo­ich po­sia­dło­ści. Gdy czło­wiek umie­ra, pada w ku­rza­wę.[79]



Mo­gli­by­śmy chy­ba z ko­rzy­ścią na­śla­do­wać zwy­cza­je nie­któ­rych dzi­kich ple­mion, al­bo­wiem rok w rok za­cho­wu­ją one przy­naj­mniej po­zo­ry zrzu­ca­nia wy­li­ny; poj­mu­ją po­trze­bę ta­kie­go ob­rzę­du, na­wet je­śli jej re­ali­za­cja po­zo­sta­je w sfe­rze sym­bo­li. Czy nie by­ło­by do­brze, gdy­by­śmy po­czę­li urzą­dzać ta­kie tań­ce i śpie­wy na uli­cach albo „Świę­to pierw­sze­go owo­co­bra­nia”, ja­kie we­dług opi­su Bar­tra­ma[80] mie­li zwy­czaj ob­cho­dzić In­dia­nie Muc­c­las­se? „Przed owym świę­tem – pi­sze – miesz­kań­cy wio­ski za­opa­tru­ją się w nową odzież, nowe garn­ki, pa­tel­nie i inne na­czy­nia oraz me­ble, a wszyst­ką zno­szo­ną, odzież i inne za­słu­gu­ją­ce na po­gar­dę przed­mio­ty wy­rzu­ca­ją, za­mia­ta­ją i po­rząd­ku­ją do­mo­stwa, pla­ce i całą wio­skę, usu­wa­jąc bru­dy, któ­re ra­zem z po­zo­sta­łym po zi­mie ziar­nem i in­ny­mi sta­ry­mi za­pa­sa­mi zrzu­ca­ją na wspól­ny stos i pod­pa­la­ją. Od­pra­wia­ją cza­ry i po­szczą przez trzy dni, po­tem zaś w ca­łej wio­sce ogień wy­ga­sa. Pod­czas po­stu po­wstrzy­mu­ją się od za­spo­ka­ja­nia wszel­kich ape­ty­tów i na­mięt­no­ści. Ogła­sza się po­wszech­ną amne­stię, wszy­scy zło­czyń­cy mogą po­wró­cić do swo­jej wio­ski.

Czwar­te­go dnia rano naj­wyż­szy ka­płan po­cie­ra jed­nym su­chym dre­wien­kiem o dru­gie i znów roz­pa­la ogień na głów­nym pla­cu, skąd roz­no­si nowy i czy­sty pło­mień do wszyst­kich do­mostw.”[81]

Wów­czas roz­ko­szu­jąc się mło­dą ku­ku­ry­dzą i owo­ca­mi, tań­czą i śpie­wa­ją przez trzy dni, „a przez czte­ry na­stęp­ne przyj­mu­ją wi­zy­ty i we­se­lą się z przy­ja­ciół­mi z są­sied­nich wio­sek, w taki sam spo­sób oczysz­czo­ny­mi i przy­go­to­wa­ny­mi do no­we­go ży­cia”.[82]

Mek­sy­ka­nie rów­nież od­pra­wia­li po­dob­ne ob­rzę­dy oczysz­cza­ją­ce co pięć­dzie­siąt dwa lata, w prze­ko­na­niu, że nad­szedł czas koń­ca świa­ta.[83]

Chy­ba nie sły­sza­łem o święt­szym sa­kra­men­cie, to jest, we­dług de­fi­ni­cji po­da­wa­nej w słow­ni­ku, o „ze­wnętrz­nej, wi­docz­nej ozna­ce du­cho­wej ła­ski”, i nie mam wąt­pli­wo­ści, że in­spi­ra­cję do od­pra­wia­nia po­dob­nych ob­rzę­dów lud ten za­czerp­nął pier­wot­nie z Nie­bios, acz­kol­wiek nie ist­nie­je w jego tra­dy­cji żad­na bi­blia, któ­ra by opi­sy­wa­ła do­zna­ne ob­ja­wie­nie.

Przez po­nad pięć lat ży­łem wy­łącz­nie z pra­cy wła­snych rąk. Prze­ko­na­łem się, że pra­cu­jąc oko­ło sze­ściu ty­go­dni w roku[84], mo­głem spro­stać wszyst­kim wy­dat­kom. Całe zimy, jak rów­nież więk­szość mie­się­cy let­nich mia­łem wol­ne na lek­tu­rę. Grun­tow­nie wy­pró­bo­wa­łem za­wód dy­rek­to­ra szko­ły i spo­strze­głem, że moje wy­dat­ki są pro­por­cjo­nal­ne, a ra­czej nie­pro­por­cjo­nal­ne do do­cho­dów, by­łem bo­wiem zmu­szo­ny ubie­rać się i szko­lić, nie mó­wiąc już o tym, że my­śleć i wie­rzyć. Prze­to wdaw­szy się w ten in­te­res zmar­no­wa­łem tyl­ko czas. Po­nie­waż nie uczy­łem ma­jąc na wzglę­dzie do­bro mych bra­ci, lecz po pro­stu za­ra­bia­łem na ży­cie, po­nio­słem fia­sko. Pró­bo­wa­łem też han­dlu, prze­ko­na­łem się jed­nak, że do­pie­ro po dzie­się­ciu la­tach ru­szył­bym na­przód i że wów­czas kro­czył­bym już może do pie­kła. Na­praw­dę ogar­nął mnie strach, że do tego cza­su za­czął­bym pro­spe­ro­wać. Gdy przed­tem się roz­glą­da­łem za spo­so­bem za­ra­bia­nia na ży­cie, ma­jąc świe­żo w pa­mię­ci pew­ne smut­ne do­świad­cze­nie z do­sto­so­wy­wa­niem się do ży­czeń przy­ja­ciół, co nad­we­rę­ży­ło moją pro­sto­li­nij­ność, czę­sto i po­waż­nie my­śla­łem o zbie­ra­niu czar­nych ja­gód. Bez­sprzecz­nie mógł­bym się tym za­jąć, małe zaś zy­ski by wy­star­czy­ły, al­bo­wiem moją naj­bar­dziej przy­dat­ną umie­jęt­no­ścią jest nie pra­gnąć wie­le. Tak mało ka­pi­ta­łu wy­ma­ga to za­ję­cie, tak nie­wiel­kie­go ode­rwa­nia od mo­ich zwy­kłych na­stro­jów – my­śla­łem nie­mą­drze. Zna­jo­mi zwią­za­li się bez wa­ha­nia z han­dlem albo z wol­ny­mi za­wo­da­mi, ja zaś zbie­ra­nie ja­gód uwa­ża­łem za za­ję­cie bar­dzo tam­tym po­krew­ne. Ach, całe lato prze­mie­rzać wzgó­rza, schy­lać się tyl­ko po na­po­tka­ne na dro­dze ja­go­dy, a po­tem po­zby­wać się ich bez tru­du; jed­nym sło­wem, być pa­ste­rzem stad Ad­me­ta![85] Ma­rzy­łem tak­że o zbie­ra­niu ziół albo roz­no­sze­niu – a może na­wet roz­wo­że­niu furą – wiecz­nie zie­lo­nych ro­ślin tym miesz­kań­com mia­stecz­ka, któ­rzy lu­bią, gdy coś przy­po­mi­na im las. Od tam­te­go cza­su wsze­la­ko na­uczy­łem się, że han­del jest prze­kleń­stwem wszyst­kie­go, cze­go się ima, i na­wet je­śli wy­mia­na do­ty­czy nie­biań­skich po­ru­czeń, rów­nież cią­ży na niej klą­twa rzu­co­na na han­del. Sko­ro pew­ne rze­czy wo­la­łem od in­nych, a szcze­gól­nie ce­ni­łem so­bie wol­ność, nie chcia­łem spę­dzać cza­su za­ra­bia­jąc na wspa­nia­łe dy­wa­ny, ele­ganc­kie me­ble, wy­kwint­ną kuch­nię czy dom w sty­lu grec­kim albo go­tyc­kim.[86] Je­że­li ist­nie­ją lu­dzie, któ­rym zdo­by­cie tych rze­czy w ni­czym nie prze­szka­dza i któ­rzy wie­dzą, jak z nich ko­rzy­stać, im po­zo­sta­wiam po­goń za owy­mi bo­gac­twa­mi. Nie­któ­rzy są „pra­co­wi­ci” i ko­cha­ją pra­cę jak­by dla niej sa­mej, a może dla­te­go że trzy­ma ich z dala od gor­szej bie­dy. Ta­kim lu­dziom nie mam w tym miej­scu nic do po­wie­dze­nia. Tym zaś, któ­rzy nie wie­dzie­li­by, co po­cząć z więk­szą ilo­ścią wol­ne­go cza­su ani­że­li ta, jaką roz­po­rzą­dza­ją, ra­dził­bym pra­co­wać dwa razy tak cięż­ko jak obec­nie – pra­co­wać, aż za­pła­cą za sie­bie i otrzy­ma­ją pa­pie­ry lu­dzi wol­nych.[87] Sam prze­ko­na­łem się, że naj­bar­dziej nie­za­leż­ny jest ro­bot­nik pra­cu­ją­cy na dniów­ki, szcze­gól­nie w sy­tu­acji, gdy wy­star­czy się naj­mo­wać tyl­ko trzy­dzie­ści, czter­dzie­ści dni w roku, aby za­ro­bić na utrzy­ma­nie. Pra­ca ta­kie­go ro­bot­ni­ka koń­czy się o za­cho­dzie słoń­ca, kie­dy to, wol­ny, może się za­jąć wła­sny­mi spra­wa­mi. Na­to­miast jego pra­co­daw­ca, któ­re­go in­te­re­sy w jed­nym mie­sią­cu wią­żą się ści­śle z na­stęp­ny­mi mie­sią­ca­mi, przez okrą­gły rok nie ma wy­tchnie­nia.

Krót­ko mó­wiąc, do­sze­dłem do prze­ko­na­nia, za­rów­no dzię­ki teo­rii, jak i prak­ty­ce, że je­śli chce­my żyć mą­drze i skrom­nie, pra­ca da­ją­ca utrzy­ma­nie na na­szej zie­mi nie jest tru­dem, lecz roz­ryw­ką. Wszak dą­że­nia lu­dów ży­ją­cych w więk­szej pro­sto­cie na­dal są roz­ryw­ką tych, któ­re stwo­rzy­ły so­bie bar­dziej sztucz­ne wa­run­ki. Czło­wiek nie­ko­niecz­nie musi za­ra­biać w po­cie czo­ła, chy­ba że poci się ła­twiej.

Je­den zna­jo­my mło­dzie­niec, któ­ry odzie­dzi­czył kil­ka akrów, przy­znał się, że my­ślał­by o pro­wa­dze­niu ży­cia po­dob­ne­go do mo­je­go, gdy­by miał środ­ki. Nie chciał­bym, aby kto­kol­wiek przy­swa­jał so­bie mój spo­sób ży­cia z ja­kie­go­kol­wiek po­wo­du, al­bo­wiem po pierw­sze, za­nim się tego spo­so­bu względ­nie do­brze na­uczy, ja już mogę so­bie zna­leźć inny, po dru­gie zaś, pra­gnę, aby na świe­cie było jak naj­wię­cej lu­dzi o wła­snych dą­że­niach. Dla­te­go też chciał­bym, aże­by każ­dy z wiel­kim sta­ra­niem wy­bie­rał wła­sną dro­gę i szedł na­przód wła­śnie nią, za­miast dro­gą ojca, mat­ki czy są­sia­da.[88] Niech so­bie mło­dzie­niec bu­du­je, upra­wia ro­śli­ny czy że­glu­je, nie na­le­ży po pro­stu od­wo­dzić go od ro­bie­nia tego, co sta­no­wi jego wy­bór. Nie je­ste­śmy zbyt mą­drzy, umie­my tyl­ko li­czyć, po­dob­nie jak że­glarz czy zbie­gły nie­wol­nik kie­ru­je­my się Gwiaz­dą Po­lar­ną[89], ale wy­star­czy nam ona za prze­wod­ni­ka przez całe ży­cie. Mo­że­my nie przy­być do por­tu w prze­wi­dzia­nym ter­mi­nie, trzy­mać się jed­nak bę­dzie­my wła­ści­we­go kur­su.

Nie­wąt­pli­wie w tym wy­pad­ku to, co jest praw­dą dla jed­ne­go, może być jesz­cze bar­dziej nie­kła­ma­ną praw­dą dla ty­sią­ca, po­dob­nie jak duży dom nie musi być pro­por­cjo­nal­nie droż­szy od ma­łe­go, po­nie­waż jed­nym da­chem moż­na przy­kryć, jed­ną piw­ni­cą pod­bu­do­wać i jed­ną ścia­ną prze­dzie­lić kil­ka miesz­kań. Ja oso­bi­ście wo­la­łem jed­nak miesz­kać sam, ani­że­li prze­ko­nać ko­goś dru­gie­go o ko­rzy­ściach wspól­nej ścia­ny. Bywa zresz­tą i tak, że gdy wspól­nik już da się prze­ko­nać, ścian­kę dzia­ło­wą sta­wia się cien­ką ze wzglę­du na kosz­ty, on zaś może się oka­zać złym są­sia­dem i nie dbać ze swo­jej stro­ny ojej do­bry stan. Je­dy­na współ­pra­ca, jaka jest na ogół moż­li­wa, oka­zu­je się nie­zwy­kle nie­spra­wie­dli­wa i po­wierz­chow­na; tak nie­wie­le w niej praw­dzi­wej współ­pra­cy, jak gdy­by w ogó­le nie ist­nia­ła, jak gdy­by two­rzy­ła har­mo­nię nie­uchwyt­ną dla ludz­kich uszu. Je­że­li czło­wiek żywi uf­ność i wia­rę, wszę­dzie będą mu one jed­na­ko­wo po­ma­ga­ły współ­pra­co­wać, je­że­li brak mu uf­no­ści i wia­ry, na­dal bę­dzie żył jak resz­ta świa­ta, nie­za­leż­nie od tego, w ja­kim bę­dzie prze­by­wał to­wa­rzy­stwie. Współ­pra­co­wać to zna­czy – w naj­bar­dziej wy­su­bli­mo­wa­nym i naj­bar­dziej przy­ziem­nym sen­sie tego sło­wa – pro­wa­dzić ży­cie ra­zem i ra­zem na nie za­ra­biać. Sły­sza­łem ostat­nio, że dwóch mło­dzień­ców pla­nu­je od­być wspól­ną po­dróż po świe­cie. Je­den jest bez pie­nię­dzy i za­mie­rza pod­czas owej po­dró­ży pra­co­wać jako maj­tek albo oracz, dru­gi ma w kie­sze­ni cze­ki ban­ko­we. Ła­two się zo­rien­to­wać, że ci dwaj nie mogą prze­by­wać ze sobą dłu­go ani współ­pra­co­wać, po­nie­waż je­den w ogó­le nie bę­dzie ak­tyw­ny. Roz­sta­ną się po pierw­szym istot­nym dla ich przy­go­dy nie­po­ro­zu­mie­niu. Poza wszyst­kim zaś, jak już pró­bo­wa­łem wy­ka­zać, czło­wiek, któ­ry wę­dru­je sa­mot­nie, może wy­ru­szyć choć­by dzi­siaj, na­to­miast ten, kto po­dró­żu­je z to­wa­rzy­szem, musi cze­kać, aż tam­ten bę­dzie go­to­wy do dro­gi, co może dłu­go po­trwać.

Sły­sza­łem, że miesz­kań­cy mo­je­go mia­stecz­ka na­zy­wa­ją to wszyst­ko, co ro­bię, wiel­kim sa­mo­lub­stwem. Przy­zna­ję, że do­tych­czas w bar­dzo nie­wiel­kim stop­niu od­da­wa­łem się dzia­łal­no­ści fi­lan­tro­pij­nej. Uczy­ni­łem kil­ka ofiar na rzecz po­czu­cia obo­wiąz­ku, a wśród nich rów­nież tę przy­jem­ność zło­ży­łem na jego oł­ta­rzu. Kil­ku mo­ich bliź­nich uży­ło ca­łej swo­jej sztu­ki, aby mnie prze­ko­nać, bym pod­jął się da­wać utrzy­ma­nie ja­kiejś bied­nej ro­dzi­nie w mia­stecz­ku. Gdy­bym nie miał nic do ro­bo­ty – bez­czyn­nym dia­beł znaj­du­je za­ję­cie – mógł­bym spró­bo­wać tego typu roz­ryw­ki. Wsze­la­ko po­tem po­my­śla­łem, że od­dam jej się i tym sa­mym zo­bo­wią­żę Nie­bio­sa owych bliź­nich, al­bo­wiem będę utrzy­my­wał pew­ne bied­ne oso­by pod każ­dym wzglę­dem tak samo do­stat­nio jak sie­bie. Ali­ści gdy po­su­ną­łem się tak da­le­ko, że zło­ży­łem owym bie­da­kom po­wyż­szą pro­po­zy­cję, wszy­scy jak je­den mąż wo­le­li bez wa­ha­nia po­zo­stać ubo­dzy.[90] Bio­rąc pod uwa­gę fakt, że męż­czyź­ni i ko­bie­ty w moim mia­stecz­ku po­świę­ca­ją się dla do­bra swych bra­ci na tyle spo­so­bów, ufam, że przy­naj­mniej jed­ną oso­bę moż­na oszczę­dzić i po­zwo­lić jej się za­jąć inną, mniej hu­ma­ni­tar­ną dzia­łal­no­ścią. Do­bro­czyn­ność, po­dob­nie jak każ­da inna dzia­łal­ność, wy­ma­ga ta­len­tu. Do­ty­czy to rów­nież czy­nie­nia do­brze, któ­ra to pro­fe­sja jest w peł­ni ob­sa­dzo­na fa­chow­ca­mi.[91] Po­nad­to pró­bo­wa­łem uczci­wie dzia­łać w tej dzie­dzi­nie i choć może się to wy­dać dziw­ne, za­do­wo­lo­ny je­stem, że nie od­po­wia­da ona mo­jej kon­sty­tu­cji psy­chicz­nej. Chy­ba nie po­wi­nie­nem świa­do­mie i ce­lo­wo za­nie­dby­wać mo­je­go szcze­gól­ne­go po­wo­ła­nia do czy­nie­nia do­brze w dzie­dzi­nie, w któ­rej spo­łe­czeń­stwo tego ode mnie wy­ma­ga, to jest nie wol­no mi za­nie­chać ra­to­wa­nia wszech­świa­ta przed za­gła­dą. Są­dzę, że jest on zdol­ny prze­trwać tyl­ko dzię­ki po­dob­nej, lecz nie­skoń­cze­nie więk­szej nie­ugię­to­ści w in­nych re­jo­nach. Nie sta­nął­bym jed­nak mię­dzy czło­wie­kiem a jego umy­słem. Temu, kto upra­wia tę nie od­po­wia­da­ją­cą mi dzia­łal­ność i tak robi, ra­dził­bym: „Wy­trwaj”, na­wet je­śli świat na­zwie jego po­stęp­ki czy­nie­niem zła, co jest wiel­ce praw­do­po­dob­ne.

Nie mam pod­staw uwa­żać swo­je­go przy­pad­ku za szcze­gól­ny, cho­ciaż wie­lu czy­tel­ni­ków nie­wąt­pli­wie ob­ra­ło­by po­dob­ną li­nię obro­ny. Twier­dzę bez wa­ha­nia, że co się ty­czy pra­cy, był­bym zna­ko­mi­tym ro­bot­ni­kiem na­jem­nym – nie rę­czę za zgod­ność opi­nii są­sia­dów z moją wła­sną – lecz o tym, czy to praw­da, po­wi­nien się już prze­ko­nać pra­co­daw­ca. Wszyst­ko, co do­bre­go czy­nię w zwy­kłym tego sło­wa zna­cze­niu, musi po­wsta­wać przy oka­zji, poza moim głów­nym za­ję­ciem, i w więk­szo­ści wy­pad­ków po­win­no być cał­ko­wi­cie nie za­mie­rzo­ne. Na do­brą spra­wę lu­dzie ta­kich oto udzie­la­ją so­bie wska­zó­wek: „Za­czy­naj od tego, gdzie się znaj­du­jesz i jaki je­steś; nie sta­wiaj so­bie za głów­ny cel pod­no­sze­nia wła­snej war­to­ści, lecz z ukar­to­wa­ną ser­decz­no­ścią za­bie­raj się do czy­nie­nia do­brze.” Gdy­bym miał w ogó­le wy­gło­sić ka­za­nie w tym du­chu, po­wie­dział­bym ra­czej: „Czyń do­brze.” Tak jak­by słoń­ce sta­nę­ło roz­pa­liw­szy swe ognie nie ja­śniej niż księ­życ czy gwiaz­da szó­stej wiel­ko­ści i wę­dro­wa­ło tu i tam niby Ro­bin Go­od­fel­low[92], za­glą­da­jąc przez okno do każ­dej cha­ty, bu­dząc lu­na­ty­ków, psu­jąc mię­so i bar­wiąc wi­dzial­ną ciem­ność , za­miast cią­gle pod­sy­cać swój ożyw­czy ogień i wzma­gać do­bro­czyn­ne tchnie­nie, a w koń­cu za­ja­śnieć tak, że nie mógł­by mu spoj­rzeć w twarz ża­den śmier­tel­nik, i ru­szyć po or­bi­cie – przed­tem rów­nież nie­ustan­nie po niej krą­żąc – czy­niąc do­brze, czy ra­czej – we­dług bar­dziej ści­słej fi­lo­zo­fii – wpły­wa­jąc na to, aby krą­żą­cy wo­kół nie­go świat sta­wał się do­bry. Gdy Fa­eton za­pra­gnął do­bro­czyn­no­ścią udo­wod­nić swo­je bo­skie po­cho­dze­nie i tyl­ko przez je­den dzień po­wo­ził ru­ma­ka­mi wio­zą­cy­mi słoń­ce, zbo­czył z utar­te­go trak­tu, zbli­żył się zbyt­nio do zie­mi, spa­lił kil­ka za­bu­do­wań wzdłuż ni­żej po­ło­żo­nych nie­biań­skich ulic, przy­piekł po­wierzch­nię zie­mi, wy­su­szył wszyst­kie stru­mie­nie i stwo­rzył wiel­ką pu­sty­nię Sa­ha­rę, aż w koń­cu Jo­wisz strą­cił go pio­ru­nem wprost na zie­mię; wów­czas słoń­ce, po­grą­żo­ne w smut­ku po jego śmier­ci, nie świe­ci­ło przez rok.

Nie ma gor­sze­go za­pa­chu niż woń ze­psu­tej do­bro­ci. Jest ludz­ka, jest bo­ska, jest pa­dli­ną. Gdy­bym był prze­ko­na­ny, że ja­kiś czło­wiek zmie­rza do mnie w świa­do­mym celu czy­nie­nia mi do­brze, uciekł­bym co sił w no­gach, jak przed owym su­chym, pie­ką­cym wia­trem afry­kań­skich pu­styń, zwa­nym sa­mu­mem, któ­ry za­ty­ka pia­chem usta, nos, uszy i oczy, aż czło­wiek się dusi; uciekł­bym ze stra­chu, że do­sta­ło­by mi się tro­chę tej do­bro­ci, że tro­chę jej zja­dli­wo­ści zmie­sza­ło­by się z moją krwią. Nie, w ta­kim wy­pad­ku wo­lał­bym w na­tu­ral­ny spo­sób cier­pieć zło. Nie uwa­żam za do­bre­go ta­kie­go czło­wie­ka, któ­ry na­kar­mi mnie, gdy będę głod­ny, ogrze­je, gdy zmar­z­nę, czy wy­cią­gnie z rynsz­to­ka, gdy­bym kie­dy­kol­wiek tam się sto­czył. Znaj­dę wo­do­ła­za no­wo­fun­dlan­da, któ­ry zro­bił­by tyle samo. Fi­lan­tro­pia nie jest mi­ło­ścią bliź­nie­go w naj­szer­szym tego sło­wa zna­cze­niu. Nie­wąt­pli­wie Ho­ward[93] był na swój spo­sób nie­zmier­nie do­brym i za­cnym czło­wie­kiem, co zo­sta­ło mu wy­na­gro­dzo­ne; po­zwo­lę so­bie jed­nak za­py­tać, co zna­czy dla nas stu Ho­war­dów, je­śli ich fi­lan­tro­pia nie po­ma­ga nam, kie­dy znaj­du­je­my się w naj­lep­szym po­ło­że­niu, kie­dy je­ste­śmy naj­bar­dziej god­ni tego, aby nam po­ma­ga­no? Ni­g­dy nie sły­sza­łem, aby na któ­rymś ze swo­ich spo­tkań fi­lan­tro­pi wy­su­nę­li pro­po­zy­cję uczy­nie­nia cze­goś do­bre­go dla mo­jej oso­by lub lu­dzi mi po­dob­nych.

In­dia­nie, któ­rych je­zu­ici pa­li­li przy­wią­za­nych do słu­pów, pa­ra­li­żo­wa­li dzia­łal­ność swo­ich ka­tów pod­su­wa­jąc im nowe spo­so­by tor­tur. Byli wy­żsi po­nad cier­pie­nie fi­zycz­ne, a cza­sem się zda­rza­ło, że i po­nad po­cie­chy mi­sjo­na­rzy. Pra­wo od­pła­ca­nia pięk­nym za na­dob­ne[94] mniej prze­ko­nu­ją­co prze­ma­wia­ło do tych, któ­rzy ze swej stro­ny nie dba­li o to, co im uczy­nio­no, któ­rzy kie­ru­jąc się no­wy­mi wzor­ca­mi ko­cha­li swo­ich wro­gów[95] i bli­scy byli do­bro­wol­ne­go prze­ba­cze­nia im wszyst­kich uczyn­ków.[96]

Na­le­ży się upew­nić, że po­moc da­wa­na bied­nym do­ty­czy naj­bar­dziej istot­nych dla nich po­trzeb, cho­ciaż to wła­śnie przy­kład do­bro­czyń­ców sta­le je po­więk­sza. Je­że­li daje się pie­nią­dze, na­le­ży po­świę­cić się ra­zem z nimi, a nie tyl­ko z nich zre­zy­gno­wać. Nie­kie­dy po­peł­nia­my dziw­ne błę­dy. Bied­ny czło­wiek czę­sto bywa nie tyle zmar­z­nię­ty i głod­ny, ile brud­ny, ob­dar­ty i pro­stac­ki. Po czę­ści to kwe­stia jego gu­stu, a nie nie­szczę­ścia. Je­że­li otrzy­ma w po­dar­ku pie­nią­dze, nie­wy­klu­czo­ne, że zno­wu kupi za nie łach­ma­ny. Zwy­kle li­to­wa­łem się nad nie­zdar­ny­mi ir­landz­ki­mi ro­bot­ni­ka­mi, któ­rzy rą­ba­li lód na sta­wie, ubra­ni bo­wiem byli w taką nędz­ną i po­dar­tą odzież, pod­czas gdy ja dy­go­ta­łem w swo­jej po­rząd­niej­szej i tro­chę mod­niej­szej gar­de­ro­bie. Aż pew­ne­go dnia, kie­dy szczy­pał ostry mróz, któ­ryś z nich wpadł do wody i przy­szedł do mnie się ogrzać. Wów­czas uj­rza­łem, że nim sta­nął nagi, ścią­gnął trzy pary spodni i dwie pary poń­czoch. Wpraw­dzie były dość brud­ne i po­dar­te, lecz mógł so­bie po­zwo­lić na od­mo­wę przy­ję­cia ode mnie do­dat­ko­wej wierzch­niej odzie­ży, sko­ro miał tyle sztuk spodniej. Ką­piel bar­dzo do­brze mu zro­bi­ła. Na­ów­czas za­czą­łem się li­to­wać nad sobą sa­mym, al­bo­wiem zro­zu­mia­łem, że bar­dziej po­żą­da­ne by było, gdy­by to wzglę­dem mnie speł­nio­no do­bry uczy­nek i po­da­ro­wa­no mi fla­ne­lo­wą ko­szu­lę, za­miast jemu cały sklep z ta­nią odzie­żą. Na ty­siąc lu­dzi od­rą­bu­ją­cych ga­łę­zie zła tyl­ko je­den kar­czu­je ko­rze­nie. Nie­wy­klu­czo­ne, że ten, kto po­świę­ca naj­wię­cej cza­su i pie­nię­dzy na po­moc po­trze­bu­ją­cym, swo­im sty­lem ży­cia po­głę­bia ową nie­do­lę, któ­rej na próż­no usi­łu­je ulżyć. To po­boż­ny ho­dow­ca nie­wol­ni­ków, po­świę­ca­ją­cy do­chód za­pew­nia­ny przez co dzie­sią­te­go z nich na kup­no nie­dziel­nej wol­no­ści dla po­zo­sta­łych. Nie­któ­rzy oka­zu­ją do­broć bied­nym za­trud­nia­jąc ich u sie­bie w kuch­ni. Czyż nie by­li­by lep­si, gdy­by to sie­bie tam za­trud­ni­li? Ktoś się chwa­li, że wy­da­je dzie­sią­tą część do­cho­du na do­bro­czyn­ność; może po­wi­nien prze­zna­czać na ten cel dzie­więć dzie­sią­tych i na tym po­prze­stać. Spo­łe­czeń­stwo od­zy­sku­je tyl­ko dzie­sią­tą część wła­sno­ści. Czy dzie­je się tak wsku­tek szczo­dro­ści wła­ści­cie­la, czy nie­dbal­stwa urzęd­ni­ków spra­wie­dli­wo­ści?

Fi­lan­tro­pia to nie­mal je­dy­na cno­ta, któ­rą ludz­kość do­ce­nia do­sta­tecz­nie. Ba, w du­żym stop­niu prze­ce­nia, a to z ra­cji swo­je­go sa­mo­lub­stwa. Pew­ne­go sło­necz­ne­go dnia u nas w Con­cord ja­kiś krzep­ki bie­dak wy­chwa­lał przede mną in­ne­go miesz­kań­ca na­sze­go mia­stecz­ka za jego do­broć dla ubo­gich. Miał na my­śli sie­bie. Do­brych wuj­ków i ciot­ki ga­tun­ku ludz­kie­go ceni się bar­dziej ani­że­li jego praw­dzi­wych du­cho­wych oj­ców i mat­ki. Razu pew­ne­go sły­sza­łem wy­kład o An­glii wy­gło­szo­ny przez wy­kształ­co­ne­go i in­te­li­gent­ne­go pa­sto­ra, któ­ry wy­mie­niw­szy jej do­ko­na­nia na­uko­we, li­te­rac­kie i po­li­tycz­ne, Szek­spi­ra, Ba­co­na, Crom­wel­la, Mil­to­na, New­to­na i in­nych, prze­szedł do oma­wia­nia jej bo­ha­te­rów chrze­ści­jań­skich. Jak tego wy­ma­gał jego stan, wy­niósł ich wy­so­ko po­nad wszyst­kich in­nych, na­zy­wa­jąc naj­więk­szy­mi spo­śród naj­więk­szych. A byli to; Penn, Ho­ward i pani Fry.[97] Tu­taj wszy­scy słu­cha­cze nie­wąt­pli­wie wy­czu­li fałsz i nie­uczci­wość. Al­bo­wiem owa trój­ka to nie naj­lep­si sy­no­wie i córy An­glii, lecz chy­ba naj­więk­si jej fi­lan­tro­pi.

Nie chcę uj­mo­wać fi­lan­tro­pii żad­nych za­sług, ale po pro­stu do­ma­gam się spra­wie­dli­wej oce­ny wszyst­kich tych, któ­rzy dzię­ki swo­je­mu ży­ciu i dzie­łu sta­no­wią bło­go­sła­wień­stwo dla ludz­ko­ści. U czło­wie­ka nie ce­nię so­bie głów­nie pra­wo­ści i życz­li­wo­ści, al­bo­wiem są one jak gdy­by ło­dy­gą i li­ść­mi. Ro­śli­ny, z któ­rych wy­su­szo­nej zie­le­ni pa­rzy­my cho­rym zio­ło­wą her­ba­tę, mają je­dy­nie skrom­ne za­sto­so­wa­nie i za­le­ca­ją je głów­nie zna­cho­rzy. Po­trze­ba mi tego, co jest w czło­wie­ku kwia­tem i owo­cem, pra­gnę czuć, że owie­wa mnie jego za­pach i na­da­je na­sze­mu sto­sun­ko­wi smak doj­rza­ło­ści. Jego do­broć nie może być wy­ryw­ko­wym, spo­ra­dycz­nie do­ko­ny­wa­nym uczyn­kiem, lecz cią­głym nad­mia­rem, któ­ry nic go nie kosz­tu­je i speł­nia­ny jest nie­świa­do­mie. Tak wy­glą­da do­bro­czyn­ność skry­wa­ją­ca mno­gość grze­chów.[98] Fi­lan­trop zbyt czę­sto ota­cza ludz­kość at­mos­fe­rą pa­mię­ci o swo­ich wła­snych nie­szczę­ściach, któ­rym się nie pod­dał, i na­zy­wa to współ­czu­ciem. Po­win­ni­śmy słu­żyć so­bie od­wa­gą, a nie roz­pa­czą, zdro­wiem, uko­je­niem, a nie cho­ro­bą, i uwa­żać, aby ni­ko­go nią nie za­ra­zić. Na ja­kich to po­łu­dnio­wych rów­ni­nach pod­niósł się la­ment? Pod ja­ki­mi sze­ro­ko­ścia­mi żyją po­ga­nie, któ­rym po­win­ni­śmy nieść świa­tło? Kto jest tym nie­ujarz­mio­nym i bru­tal­nym czło­wie­kiem, któ­re­go po­win­ni­śmy od­ku­pić? Je­że­li czło­wie­ko­wi coś tak bar­dzo do­le­ga, że nie może speł­niać swo­ich obo­wiąz­ków, je­że­li aku­rat szar­pią go trze­wia[99] – tam jest bo­wiem sie­dli­sko współ­czu­cia – bez­zwłocz­nie przy­stę­pu­je do re­for­mo­wa­nia… świa­ta. Bę­dąc sam mi­kro­ko­smo­sem od­kry­wa – i praw­dzi­we to od­kry­cie, a do­ko­nał go wła­śnie on – że świat je zie­lo­ne jabł­ka. W jego oczach sama kula ziem­ska jest w grun­cie rze­czy wiel­kim zie­lo­nym jabł­kiem i ist­nie­je ogrom­ne, wręcz nie do wy­obra­że­nia nie­bez­pie­czeń­stwo, że ple­mię ludz­kie ją ogry­zie, za­nim doj­rze­je. Tra­wio­ny bó­lem, na­tych­miast swo­imi dra­koń­ski­mi me­to­da­mi fi­lan­tro­pa do­pa­da Eski­mo­sów i Pa­ta­goń­czy­ków, pa­no­szy się w lud­nych wio­skach in­diań­skich i chiń­skich. Tak oto dzię­ki kil­ku la­tom dzia­łal­no­ści cha­ry­ta­tyw­nej – pod­czas któ­rych moce wy­ko­rzy­stu­ją go do swych ce­lów – nie­wąt­pli­wie le­czy się z nie­straw­no­ści, świa­tu wy­kwi­ta­ją lek­kie ru­mień­ce na jed­nym bądź obu po­licz­kach, jak gdy­by za­czy­nał doj­rze­wać, ży­cie prze­sta­je trak­to­wać fi­lan­tro­pa su­ro­wo i znów nasz bo­ha­ter czu­je się przy­jem­nie i zdro­wo na tym pa­do­le. Ni­g­dy nie śni­ła mi się więk­sza po­twor­ność ani­że­li ta, któ­rą sam po­peł­ni­łem. Ni­g­dy nie zna­łem i nie po­znam czło­wie­ka gor­sze­go ode mnie.


Date: 2016-01-14; view: 575


<== previous page | next page ==>
GDZIE ŻYŁEM I PO CO 8 page | GDZIE ŻYŁEM I PO CO 10 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.01 sec.)