Gdy zaś farmer posiada dom na własność, nie znaczy to, że jest bogaty, może być wręcz biedniejszy, gdyż to dom nim zawładnął. W moim pojęciu Momus wysunął przeciwko domowi zbudowanemu przez Minerwę poważne zastrzeżenie, a mianowicie, że „domu nie można przesuwać i w ten sposób unikać złego sąsiedztwa”. Nadal to aktualny zarzut, nasze domy bowiem są taką nieporęczną nieruchomością, że często stajemy się bardziej ich więźniami aniżeli mieszkańcami. A złe sąsiedztwo, którego powinniśmy unikać, to nasze własne niegodziwe „ja”. Znam w naszym mieście przynajmniej dwie rodziny, które niemal przez całe pokolenie myślą o sprzedaży domów na rogatkach i przeprowadzeniu się do miasteczka, ale nie potrafią tego zrealizować. Tylko śmierć ich wyzwoli.
Załóżmy, że większość ludzi stać na posiadanie na własność albo też wynajmowanie nowoczesnego domu ze wszystkimi udogodnieniami. Aliści cywilizacja, wciąż wpływając na udoskonalenie naszych domów, nie wzbogaca w równym stopniu ludzi, ich przyszłych mieszkańców. Stworzyła pałace, ale trudniej było stworzyć panów i królów. Jeżeli zaś dążenia człowieka cywilizowanego nie przewyższają dążeń niecywilizowanego, jeżeli większą część życia zajęty jest po prostu zaspokajaniem podstawowych potrzeb życiowych i wygód, dlaczegóż miałby mieszkać lepiej aniżeli człowiek dziki?
W jakim jednak położeniu znajduje się mniejszość? Zapewne okaże się, że tak jak jedni zewnętrznymi warunkami życia przewyższają człowieka niecywilizowanego, tak drudzy mu nie dorównują. Zbytek jednej klasy równoważony jest ubóstwem drugiej. Po jednej stronie stoi pałac, po przeciwnej zaś przytułek i „milcząca biedota”.[46] Niezliczone zastępy budowniczych piramid, czyli grobowców faraonów, żywiły się czosnkiem.[47] Ich wcale nie pochowano przyzwoicie. Murarz, który zdobi gzymsem pałac, wieczorem wraca do chałupy chyba gorszej od wigwamu. W błędzie jest ten, kto przypuszcza, że w kraju, gdzie istnienie cywilizacji jest bezsporne, ogromna liczba mieszkańców nie żyje w takich warunkach jak ludzie niecywilizowani. Mam tu na myśli zniżonych do tych warunków biednych, a nie bogatych. Aby się o tym przekonać, nie musiałem zaglądać dalej aniżeli do chat ciągnących się szeregami wzdłuż torów kolejowych – tej naszej ostatniej zdobyczy cywilizacji. Podczas codziennych spacerów widuję tam istoty ludzkie żyjące w chlewach. Przez całą zimę trzymają drzwi otwarte, aby wpuścić więcej światła, nigdzie nie widać wymarzonego stosu chrustu, a postacie zarówno ludzi młodych, jak i starych skurczyły się od nawyku kulenia się z zimna i biedy. Przestali się rozwijać fizycznie i umysłowo. Słusznym jest niewątpliwie obserwowanie klasy, której praca tworzy dzieła odróżniające nasze pokolenie od innych. Podobne jest położenie robotników wszelkich kategorii w Anglii, będącej wielkim przytułkiem świata. Mógłbym również zwrócić uwagę czytelników na Irlandię – jedną z białych czy też, zdaniem innych, światłych plam na mapie. Porównajmy warunki bytowe Irlandczyków z warunkami Indian północnoamerykańskich, mieszkańców wysp Mórz Południowych czy innego plemienia ludzi niecywilizowanych, zanim zwyrodniały one na skutek kontaktu z człowiekiem cywilizowanym. Nie mam jednak wątpliwości, że władcy owych ludów nie ustępują mądrością przeciętnym władcom cywilizowanym. Ich kondycja dowodzi tylko, jakie plugastwo może współistnieć z cywilizacją. Chyba nie potrzebuję się odwoływać tutaj do robotników w naszych stanach południowych, którzy produkują podstawowe artykuły naszego eksportu, sami zaś są podstawowym produktem Południa. Ograniczam się do tych, którzy znajdują się w pośrednim położeniu. Większość ludzi chyba nigdy się nie zastanawiała, czym jest dom. Są oni naprawdę biedni przez całe życie – choć to całkiem zbyteczne – uważają bowiem, że muszą mieć taki dom, jakiego właścicielem jest ich sąsiad. To tak, jak gdyby ktoś miał nosić płaszcz skrojony wyłącznie według gustu krawca albo ktoś inny stopniowo przestając nosić kapelusz z palmowych liści czy czapkę ze skórki świstaka, narzekał na ciężkie czasy, bo nie stać go na kupno korony! Można wymyślić i zbudować dom jeszcze wygodniejszy i bardziej luksusowy aniżeli owe zamieszkiwane przez nas obecnie, wszyscy jednak przyznaliby, że człowiek nie będzie w stanie za niego zapłacić. Czy zawsze mamy się zastanawiać, jak zdobyć więcej, zamiast cieszyć się niekiedy tym, co posiadamy, nawet jeśli posiadamy mniej? Czy szanowany obywatel powinien pociągać za sobą młodego człowieka i nauczać go, że musi się przed śmiercią zaopatrzyć w pewną liczbę par zbędnych kaloszy, parasoli i pustych pokoi gościnnych dla pustych gości? Dlaczego nasze meble nie miałyby być tak proste jak u Arabów czy Indian? Rozmyślając o dobroczyńcach gatunku ludzkiego, których apoteozujemy jako niebiańskich posłańców, nosicieli boskich darów dla człowieka, nie widzę w swojej wyobraźni orszaku u ich stóp ani wozu pełnego nowoczesnych mebli. A może powinienem dopuścić – czyż nie byłoby to szczególne ustępstwo? – aby meble nasze byty bardziej wymyślne od mebli Araba, proporcjonalnie do naszej moralnej i intelektualnej wyższości nad nim! Teraz zaśmiecają one i bezczeszczą nasze domy. Dobra gospodyni powinna wyrzucić je na śmietnik i w ten sposób dopełnić swych porannych zajęć. Poranne obowiązki! Na rumieniec Aurory i muzykę Memnona, co na tym świecie powinno należeć do porannych obowiązków człowieka? Na biurku moim leżały trzy kawałki wapienia, ale przeraziłem się stwierdziwszy, że trzeba je codziennie odkurzać, podczas gdy w mojej głowie nadal zalegał kurz. Zatem z obrzydzeniem wyrzuciłem kamienie przez okno. Jakże zatem mógłbym posiadać umeblowany dom? Wolę siedzieć na powietrzu, albowiem na trawie kurz się nie gromadzi, chyba że człowiek wykopał w ziemi dziurę].
To żądni luksusu i rozwiąźli ustalają modę, którą stado tak pilnie naśladuje. Podróżnik zatrzymujący się w tak zwanych najlepszych domach odkrywa to szybko, albowiem właściciele gospod biorą go za Sardanapala. Gdyby poddał się ich czułościom, niebawem zupełnie by zniewieściał. Myślę, że w wagonie kolejowym skłonni jesteśmy wydać więcej na luksus aniżeli na bezpieczeństwo i wygodę, a powinno być odwrotnie. Jeżeli tego nie dopniemy, następstwa mogą być groźne, wagon bowiem stanie się nie lepszy od współczesnego salonu – z dywanami, otomanami, markizami i tysiącem innych orientalnych drobiazgów, które wieziemy ze sobą na Zachód.[48] Wynaleziono je dla dam z haremów i zniewieściałych mieszkańców Imperium Niebieskiego, Jonathan[49] wszelako powinien się wstydzić nawet znajomości ich nazw. Wolałbym siedzieć na dyni, którą sam miałbym do dyspozycji, aniżeli tłoczyć się na aksamitnej poduszce. Wolałbym podróżować po ziemi wozem ciągnionym przez woły i mieć pełną swobodę poruszania się, aniżeli jechać do nieba w luksusowym wagonie pociągu wycieczkowego i przez całą drogę wdychać malarię.
Prostota i nagość ludzkiego życia w wiekach prymitywnych miały dla człowieka przynajmniej tę korzyść, że pozwalały mu być gościem Natury. Gdy się wzmocnił jadłem i snem, znów ruszał w dalszą drogę. Koczował na tym świecie jak gdyby w namiocie i albo przedzierał się przez doliny, albo przemierzał równiny, albo wspinał się na górskie szczyty. Tymczasem jednak ludzie stali się narzędziami swoich narzędzi. Człowiek, który bez skrępowania zrywał owoce, kiedy dokuczał mu głód, został farmerem; ten zaś, kto szukał schronienia pod drzewem :– zarządcą. Nie rozbijamy już więcej obozowisk na noc, osiedliśmy bowiem na ziemi i zapomnieliśmy o niebie. Przyjęliśmy chrześcijaństwo tylko jako udoskonaloną metodę uprawy ziemi. Aby zaspokoić potrzeby życia na tym świecie, zbudowaliśmy rodzinny dom, z myślą zaś o tamtym świecie – rodzinny grób. Najwybitniejsze dzieła sztuki są wyrazem ludzkiej walki, aby zerwać z tym stanem rzeczy, w rezultacie atoli sztuka nasza pomaga zadbać o wygodę życia pośledniego rodzaju i zapomnieć o życiu wyższej miary. W naszym miasteczku naprawdę nie ma gdzie umieścić dzieła sztuki pięknej – gdyby nam takież podarowano – albowiem nasze życie, nasze domy i ulice nie są dla niego właściwym postumentem. Nie ma gwoździa, na którym można by powiesić obraz, ani półki na popiersie bohatera czy świętego. Kiedy rozmyślam nad tym, jak się buduje nasze domy, płaci za nie, utrzymuje i prowadzi gospodarstwo, ogarnia mnie zdziwienie, dlaczego spod nóg gościa, podziwiającego bibeloty nad kominkiem, nie ustępuje podłoga i gość nie spada do piwnicy, w której znalazłby solidny i uczciwy, aczkolwiek przyziemny grunt pod nogami. Jedyne, co mi się nasuwa, to prawda, że tak zwane bogate i wytworne życie ma wielu skwapliwie się na nie rzucających zwolenników. Nie zajmuję się już sztukami pięknymi, które są jego ozdobą, uwagę bowiem skupiam wyłącznie na skoku wykonywanym przez owych zwolenników. Pamiętam, że najdłuższym zarejestrowanym autentycznym skokiem, jakiego dokonano wyłącznie dzięki ludzkim mięśniom, był skok pewnych koczowniczych Arabów na odległość dwudziestu pięciu stóp. Pokonawszy ten odcinek człowiek niewątpliwie wraca na ziemię bez sztucznych ułatwień. Kusi mnie, aby właścicielowi owych niestosowności nad kominkiem zadać przede wszystkim następujące pytania: Kto cię popiera? Czy jesteś jednym spośród dziewięćdziesięciu siedmiu, którzy ponoszą fiasko, czy też jednym z trzech, którym się powodzi? O trzyma wszy zaś odpowiedź, może zerknę na jego bibeloty i uznam, że są dekoracyjne. Stawianie sprawy na głowie nie jest ani piękne, ani pożyteczne. Zanim będziemy mogli ozdobić domy nasze pięknymi przedmiotami, należy ogołocić ściany, obnażyć nasze życie i położyć podwaliny pięknym gospodarowaniem i pięknym życiem. Właściwie zamiłowanie do piękna najbardziej kultywuje się poza domem, z dala od niego i gospodarza.
Stary Johnson opowiadając w swojej Cudotwórczej przezorności o pierwszych, współczesnych mu osadnikach w naszym miasteczku, zanotował: „Pierwszym ich schronieniem jest wykopana na stoku wzgórza nora w ziemi, w której przy najwyższej ścianie budują kopcące palenisko z pali i gliny. Nie wznoszą domów – pisze – dopóki ziemia nie wyda im z łaski Pana chleba na pożywienie.”[50] W pierwszym zaś roku plony były tak liche, że „długo musieli cieniutko kroić chleb”. W 1650 roku sekretarz prowincji Nowa Holandia pisząc po holendersku informator dla przyszłych osadników zaznacza, że „w Nowej Holandii, a szczególnie w Nowej Anglii osadnicy, którzy nie mają początkowo środków na budowę odpowiednich domostw, robią w ziemi kwadratowy wykop jak na piwnicę, sześć czy siedem stóp głęboki, a szeroki i długi wedle uznania, szalują wewnątrz drewnem wszystkie boki, drewno zaś okładają korą albo innym materiałem, aby ziemia się nie obsypywała; podłogę układają z desek, z których budują również sufit, nad nimi zaś kładą dach z bali, a te pokrywają z kolei korą albo zieloną darnią. Cała rodzina może tam sucho i ciepło przemieszkać dwa, trzy i cztery lata. Zrozumiałe, że zależnie od wielkości rodziny dzieli się te wykopy na kilka pomieszczeń. W czasach pierwszych kolonii bogaci i szanowni obywatele Nowej Anglii podobnie budowali swoje pierwsze domostwa. To zaś z dwóch przyczyn: po pierwsze, aby nie tracić czasu na budowę, a w następnym roku nie odczuwać braku żywności; po drugie, aby nie zniechęcać biednych wyrobników, których zastępy przywieźli ze sobą z ojczyzny. Natomiast potem w ciągu trzech, czterech lat, kiedy ziemia zaczęła rodzić bogate plony, wznosili domy wydając na nie po kilka tysięcy.”[51]
Linia postępowania naszych przodków była roztropna, jak gdyby kierowali się zasadą zaspokojenia najpierw bardziej palących potrzeb. Czy teraz wszakże zaspokaja się potrzeby bardziej palące? Od nabycia któregoś z naszych luksusowych domów odstrasza mnie, powiedziałbym, fakt, że kraj nie jest jeszcze przystosowany do kultury ludzkiej i wciąż jesteśmy zmuszeni kroić sobie chleb duchowy o wiele cieniej, aniżeli nasi przodkowie kroili pszenny. Nie twierdzę, że należy zarzucić wszelkie architektoniczne ozdoby nawet w najbardziej prymitywnych okresach; lecz zamiast nakrywać nasze domy czapą piękna, najpierw wyłóżmy je pięknem tam, gdzie się stykają z naszym życiem, niby pancerz skorupiaka z jego ciałem. Niestety jednak! Widziałem wnętrze kilku domów i wiem, czym je w środku wysłano.
Kondycja nasza nie jest na tyle poślednia, abyśmy musieli dzisiaj mieszkać w jaskini albo wigwamie czy ubierać się w skóry, a zatem lepiej niewątpliwie jest uznać korzyści – drogo okupione – jakie przynoszą nam wynalazki i pracowitość rodzaju ludzkiego. W takiej jak nasza okolicy deski i gonty, wapno i cegłę łatwiej i taniej można kupić aniżeli znaleźć odpowiednie jaskinie, niespróchniałe pnie, wystarczające ilości kory czy nawet dobrze wyrobioną glinę albo płaskie kamienie. Orientuję się w tych sprawach, zaznajomiłem się bowiem z nimi zarówno od strony teoretycznej, jak i praktycznej. Mając trochę więcej rozumu moglibyśmy tak spożytkować ten budulec, że stalibyśmy się bogatsi od najbogatszych współczesnych nam ludzi, moglibyśmy uczynić naszą cywilizację błogosławieństwem. Człowiek cywilizowany to bardziej doświadczony i mądrzejszy dzikus. Aliści spieszno mi do mojego własnego eksperymentu.
Pod koniec marca 1845 roku pożyczyłem siekierę i ruszyłem do lasu nad staw Walden w pobliże miejsca, w którym chciałem postawić sobie dom. Zacząłem od ścinania młodych wysokich, strzelistych sosen wejmutek na budulec. Trudno jest zaczynać bez pożyczek, z drugiej strony jednak może to najbardziej wspaniałomyślna linia postępowania, jeśli pozwolimy znajomym mieć udział w naszym przedsięwzięciu. Właściciel siekiery wypuszczając z ręki jej stylisko oświadczył, że to jego oczko w głowie; ale zwróciłem ją bardziej naostrzoną, aniżeli otrzymałem. Pracowałem na malowniczym zboczu porosłym lasem sosnowym, u stóp którego między drzewami przezierała tafla stawu, i na małej leśnej polance, okolonej młodziutkimi sosenkami i hikorami. Lód na stawie jeszcze nie stopniał, choć widać było, że miejscami woda jest już od niego wolna. Brunatnej barwy krę pokryła cienka warstewka wody. W ciągu tych dni, kiedy pracowałem w lesie, kilkakrotnie zrywała się niegroźna zadymka śnieżna, lecz przeważnie, gdy wracałem do domu po torach kolejowych, nasyp z żółtego piachu migotał w mglistym powietrzu, a szyny błyskały w wiosennym słońcu. Słyszałem skowronka i czajkę, i inne ptaki, które nadleciały, aby zacząć z nami następny rok. Nastały przyjemne wiosenne dni, podczas których tajała zarówno zima niełaskawa dla ludzi,[52] jak i ziemia, a życie zapadłe w sen zimowy obudziło się i zaczęło przeciągać. Pewnego dnia, ponieważ zepsuła mi się siekiera, musiałem ciosać kamieniem klin z zielonej hikory, a potem zanurzyć w przerębli, aby drewno nasiąknęło wodą. Spostrzegłem wówczas w stawie prążkowanego węża. Ułożył się wygodnie na dnie i leżał przez cały czas, gdy patrzyłem na niego, czyli ponad kwadrans; może po prostu jeszcze niezupełnie się obudził ze snu zimowego. Pomyślałem sobie, że z podobnych przyczyn kondycja człowieka pozostaje niska i prymitywna, gdyby jednak ludzie poczuli wpływ budzącej ich wiosny wiosen, z konieczności podnieśliby się i pędzili życie na wyższą, nieziemską miarę. Uprzednio w mroźne poranki również widywałem węże, ale na ścieżce. Ciała ich częściowo zdrętwiałe i sztywne czekały, by odtajać w słońcu. Pierwszego kwietnia padał deszcz i lód stopniał. Wstał niezwykle mglisty ranek, słyszałem, jak zabłąkana gęś krąży nad stawem, gęgając, jakby się zgubiła, co przypominało chichot ducha mgły.
Przez kilka dni ścinałem i ciosałem drewno na budulec, a także słupki i krokwie – wszystko to ową wąską siekierą. Nie myślałem o niczym szczególnym ani mądrym. Podśpiewywałem sobie:
Powiada się, że człek zna rzeczy mnogość wielką; Lecz spójrz! Umknęły, jakby urosły im skrzydełka, Nauka i sztuka wszelka, Nawet guzik i pętelka; Ten wiejący wiatr To wszystko, co człek zna.[53]
Największe bale ociosałem na sześć cali grubości, większość słupków tylko z dwóch stron, krokwie zaś i deski na podłogę po jednej, a na reszcie pozostawiałem korę, były więc proste jak heblowane, a dużo mocniejsze. Wszystkie krokwie łączyłem na czopy albo wpusty, do tego bowiem czasu pożyczyłem więcej narzędzi. Nie spędzałem w lesie całego dnia, lecz mimo to brałem sobie zwykle na obiad chleb z masłem i w południe czytałem gazetę, w którą był zawinięty. Siadywałem wśród zielonych, świeżo odrąbanych sosnowych gałęzi i ponieważ ręce umazane miałem grubo żywicą, chleb przechodził nieco jej zapachem. Zanim zabrałem się do tej roboty, nie darzyłem sosen wrogimi uczuciami, wręcz przeciwnie – byłem nastawiony do nich niezwykle przyjaźnie, a mimo to poznawszy je lepiej, ściąłem kilka. Niekiedy odgłosy siekiery zwabiały wędrowca po leśnych ostępach i gawędziliśmy sobie przyjemnie nad sosnowymi drzazgami.
W połowie kwietnia, starając się pracować bez pośpiechu i jak najlepiej, postawiłem zrąb domu. Przedtem kupiłem – aby rozebrać ją na deski – chałupę Jamesa Collinsa, Irlandczyka, który pracował przy kolei fitchburskiej. Chałupa owa uchodziła za niezwykle ładną. Skoro przyszedłem ją obejrzeć, Jamesa nie zastałem. Obszedłem chałupę wkoło. Pani C. krzątała się wewnątrz, ale nie zauważyła mnie, gdyż okno było głęboko i wysoko osadzone. Wymiary chałupa miała niepokaźne, dach spiczasty. Niewiele więcej dało się obejrzeć – do wysokości pięciu stóp ściany zasypane były stertami śmieci niby kompostem. Dach zachował się w najlepszym stanie, choć w wielu miejscach się wypaczył i rozsechł od słońca. Progu nie widziałem, kury zatem bez trudu spacerowały tam i z powrotem pod deskami drzwi. W końcu pani C. wyszła poprosić mnie, abym obejrzał chałupę od środka. Podchodząc bliżej zagnałem kury do sionki. Wnętrze było ciemne, klepisko w większej części przerażająco wilgotne, lepkie, malaryczne, tylko tu i tam położono deski, które nie przetrzymałyby już przesunięcia w inne miejsce. Zapaliła lampę, aby pokazać mi sufit i ściany, a także drewnianą podłogę pod łóżkiem, ostrzegając, żebym nie wpadł nogą do piwnicy, która wyglądała jak coś w rodzaju dołu na śmieci, głębokości dwóch stóp. Jak się wyraziła, deski były w dobrym stanie, „nad głową i naokoło, a także w obramowaniach okna”, które składało się do niedawna z dwóch kwadratów, ostatnio jednak wybiegł przez nie kot. Poza tym zobaczyłem: piec, łóżko, zydel, dziecko, które się tam urodziło, jedwabną parasolkę, lustro w złoconej ramie i nowiutki młynek do kawy przymocowany gwoździem do surowej dębowej deski. Wkrótce dobiliśmy interesu, jako że James właśnie zdążył wrócić. Ja miałem zapłacić tego samego wieczoru cztery dolary i dwadzieścia pięć centów, on – zwolnić dom o piątej rano następnego dnia nie próbując sprzedać go nikomu innemu. O szóstej obejmę chałupę w posiadanie. Dobrze będzie, powiedział, jeśli zjawię się tam wcześnie, aby uprzedzić pewne niewyjaśnione i całkowicie nie usprawiedliwione żądania z tytułu renty dzierżawnej i opału. Zapewniał mnie, że to jedyne zadłużenie. A zatem o szóstej minąłem go wraz z rodziną na drodze. W jednym dużym tobole pomieścili wszystko: łóżko, młynek do kawy, lustro, kury. Wszystko prócz kotki, która uciekła do lasu i zdziczała. Potem dowiedziałem się, że wpadła w sidła na świstaki i tak wreszcie zakończyła swój żywot.
Chałupę rozebrałem tego samego ranka. Powyciągałem gwoździe i w małych partiach przewiozłem deski furą nad staw, gdzie rozłożyłem je na trawie, aby wybielały i – wypaczone – rozprostowały się w słońcu. Gdy jechałem leśną drogą, pozdrowił mnie raz czy dwa razy drozd, który też wstał wcześnie. Chłopak imieniem Patryk zdradził mi w zaufaniu, że kiedy ja przewoziłem deski, pewien sąsiad, Irlandczyk nazwiskiem Seeley, pochował sobie po kieszeniach względnie proste i nadające się do użytku gwoździe, skoble i kołki. Skoro zawróciłem, aby z nim pogawędzić, podniósł obojętnie wzrok, jak gdyby zajęty był dotychczas niewinnym rozmyślaniem, i spojrzawszy na resztki śladów po chałupie stwierdził, że robota skończona. Występował tam w roli widza i dzięki jego obecności to pozornie nic nie znaczące wydarzenie nabrało rangi wypadków związanych z uniesieniem wizerunków bogów trojańskich.[54]