Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






GDZIE ŻYŁEM I PO CO 6 page

Gdy zaś far­mer po­sia­da dom na wła­sność, nie zna­czy to, że jest bo­ga­ty, może być wręcz bied­niej­szy, gdyż to dom nim za­wład­nął. W moim po­ję­ciu Mo­mus wy­su­nął prze­ciw­ko do­mo­wi zbu­do­wa­ne­mu przez Mi­ner­wę po­waż­ne za­strze­że­nie, a mia­no­wi­cie, że „domu nie moż­na prze­su­wać i w ten spo­sób uni­kać złe­go są­siedz­twa”. Na­dal to ak­tu­al­ny za­rzut, na­sze domy bo­wiem są taką nie­po­ręcz­ną nie­ru­cho­mo­ścią, że czę­sto sta­je­my się bar­dziej ich więź­nia­mi ani­że­li miesz­kań­ca­mi. A złe są­siedz­two, któ­re­go po­win­ni­śmy uni­kać, to na­sze wła­sne nie­go­dzi­we „ja”. Znam w na­szym mie­ście przy­naj­mniej dwie ro­dzi­ny, któ­re nie­mal przez całe po­ko­le­nie my­ślą o sprze­da­ży do­mów na ro­gat­kach i prze­pro­wa­dze­niu się do mia­stecz­ka, ale nie po­tra­fią tego zre­ali­zo­wać. Tyl­ko śmierć ich wy­zwo­li.

Za­łóż­my, że więk­szość lu­dzi stać na po­sia­da­nie na wła­sność albo też wy­naj­mo­wa­nie no­wo­cze­sne­go domu ze wszyst­ki­mi udo­god­nie­nia­mi. Ali­ści cy­wi­li­za­cja, wciąż wpły­wa­jąc na udo­sko­na­le­nie na­szych do­mów, nie wzbo­ga­ca w rów­nym stop­niu lu­dzi, ich przy­szłych miesz­kań­ców. Stwo­rzy­ła pa­ła­ce, ale trud­niej było stwo­rzyć pa­nów i kró­lów. Je­że­li zaś dą­że­nia czło­wie­ka cy­wi­li­zo­wa­ne­go nie prze­wyż­sza­ją dą­żeń nie­cy­wi­li­zo­wa­ne­go, je­że­li więk­szą część ży­cia za­ję­ty jest po pro­stu za­spo­ka­ja­niem pod­sta­wo­wych po­trzeb ży­cio­wych i wy­gód, dla­cze­góż miał­by miesz­kać le­piej ani­że­li czło­wiek dzi­ki?

W ja­kim jed­nak po­ło­że­niu znaj­du­je się mniej­szość? Za­pew­ne oka­że się, że tak jak jed­ni ze­wnętrz­ny­mi wa­run­ka­mi ży­cia prze­wyż­sza­ją czło­wie­ka nie­cy­wi­li­zo­wa­ne­go, tak dru­dzy mu nie do­rów­nu­ją. Zby­tek jed­nej kla­sy rów­no­wa­żo­ny jest ubó­stwem dru­giej. Po jed­nej stro­nie stoi pa­łac, po prze­ciw­nej zaś przy­tu­łek i „mil­czą­ca bie­do­ta”.[46] Nie­zli­czo­ne za­stę­py bu­dow­ni­czych pi­ra­mid, czy­li gro­bow­ców fa­ra­onów, ży­wi­ły się czosn­kiem.[47] Ich wca­le nie po­cho­wa­no przy­zwo­icie. Mu­rarz, któ­ry zdo­bi gzym­sem pa­łac, wie­czo­rem wra­ca do cha­łu­py chy­ba gor­szej od wi­gwa­mu. W błę­dzie jest ten, kto przy­pusz­cza, że w kra­ju, gdzie ist­nie­nie cy­wi­li­za­cji jest bez­spor­ne, ogrom­na licz­ba miesz­kań­ców nie żyje w ta­kich wa­run­kach jak lu­dzie nie­cy­wi­li­zo­wa­ni. Mam tu na my­śli zni­żo­nych do tych wa­run­ków bied­nych, a nie bo­ga­tych. Aby się o tym prze­ko­nać, nie mu­sia­łem za­glą­dać da­lej ani­że­li do chat cią­gną­cych się sze­re­ga­mi wzdłuż to­rów ko­le­jo­wych – tej na­szej ostat­niej zdo­by­czy cy­wi­li­za­cji. Pod­czas co­dzien­nych spa­ce­rów wi­du­ję tam isto­ty ludz­kie ży­ją­ce w chle­wach. Przez całą zimę trzy­ma­ją drzwi otwar­te, aby wpu­ścić wię­cej świa­tła, ni­g­dzie nie wi­dać wy­ma­rzo­ne­go sto­su chru­stu, a po­sta­cie za­rów­no lu­dzi mło­dych, jak i sta­rych skur­czy­ły się od na­wy­ku ku­le­nia się z zim­na i bie­dy. Prze­sta­li się roz­wi­jać fi­zycz­nie i umy­sło­wo. Słusz­nym jest nie­wąt­pli­wie ob­ser­wo­wa­nie kla­sy, któ­rej pra­ca two­rzy dzie­ła od­róż­nia­ją­ce na­sze po­ko­le­nie od in­nych. Po­dob­ne jest po­ło­że­nie ro­bot­ni­ków wszel­kich ka­te­go­rii w An­glii, bę­dą­cej wiel­kim przy­tuł­kiem świa­ta. Mógł­bym rów­nież zwró­cić uwa­gę czy­tel­ni­ków na Ir­lan­dię – jed­ną z bia­łych czy też, zda­niem in­nych, świa­tłych plam na ma­pie. Po­rów­naj­my wa­run­ki by­to­we Ir­land­czy­ków z wa­run­ka­mi In­dian pół­noc­no­ame­ry­kań­skich, miesz­kań­ców wysp Mórz Po­łu­dnio­wych czy in­ne­go ple­mie­nia lu­dzi nie­cy­wi­li­zo­wa­nych, za­nim zwy­rod­nia­ły one na sku­tek kon­tak­tu z czło­wie­kiem cy­wi­li­zo­wa­nym. Nie mam jed­nak wąt­pli­wo­ści, że wład­cy owych lu­dów nie ustę­pu­ją mą­dro­ścią prze­cięt­nym wład­com cy­wi­li­zo­wa­nym. Ich kon­dy­cja do­wo­dzi tyl­ko, ja­kie plu­ga­stwo może współ­ist­nieć z cy­wi­li­za­cją. Chy­ba nie po­trze­bu­ję się od­wo­ły­wać tu­taj do ro­bot­ni­ków w na­szych sta­nach po­łu­dnio­wych, któ­rzy pro­du­ku­ją pod­sta­wo­we ar­ty­ku­ły na­sze­go eks­por­tu, sami zaś są pod­sta­wo­wym pro­duk­tem Po­łu­dnia. Ogra­ni­czam się do tych, któ­rzy znaj­du­ją się w po­śred­nim po­ło­że­niu. Więk­szość lu­dzi chy­ba ni­g­dy się nie za­sta­na­wia­ła, czym jest dom. Są oni na­praw­dę bied­ni przez całe ży­cie – choć to cał­kiem zby­tecz­ne – uwa­ża­ją bo­wiem, że mu­szą mieć taki dom, ja­kie­go wła­ści­cie­lem jest ich są­siad. To tak, jak gdy­by ktoś miał no­sić płaszcz skro­jo­ny wy­łącz­nie we­dług gu­stu kraw­ca albo ktoś inny stop­nio­wo prze­sta­jąc no­sić ka­pe­lusz z pal­mo­wych li­ści czy czap­kę ze skór­ki świ­sta­ka, na­rze­kał na cięż­kie cza­sy, bo nie stać go na kup­no ko­ro­ny! Moż­na wy­my­ślić i zbu­do­wać dom jesz­cze wy­god­niej­szy i bar­dziej luk­su­so­wy ani­że­li owe za­miesz­ki­wa­ne przez nas obec­nie, wszy­scy jed­nak przy­zna­li­by, że czło­wiek nie bę­dzie w sta­nie za nie­go za­pła­cić. Czy za­wsze mamy się za­sta­na­wiać, jak zdo­być wię­cej, za­miast cie­szyć się nie­kie­dy tym, co po­sia­da­my, na­wet je­śli po­sia­da­my mniej? Czy sza­no­wa­ny oby­wa­tel po­wi­nien po­cią­gać za sobą mło­de­go czło­wie­ka i na­uczać go, że musi się przed śmier­cią za­opa­trzyć w pew­ną licz­bę par zbęd­nych ka­lo­szy, pa­ra­so­li i pu­stych po­koi go­ścin­nych dla pu­stych go­ści? Dla­cze­go na­sze me­ble nie mia­ły­by być tak pro­ste jak u Ara­bów czy In­dian? Roz­my­śla­jąc o do­bro­czyń­cach ga­tun­ku ludz­kie­go, któ­rych apo­te­ozu­je­my jako nie­biań­skich po­słań­ców, no­si­cie­li bo­skich da­rów dla czło­wie­ka, nie wi­dzę w swo­jej wy­ob­raź­ni or­sza­ku u ich stóp ani wozu peł­ne­go no­wo­cze­snych me­bli. A może po­wi­nie­nem do­pu­ścić – czyż nie by­ło­by to szcze­gól­ne ustęp­stwo? – aby me­ble na­sze byty bar­dziej wy­myśl­ne od me­bli Ara­ba, pro­por­cjo­nal­nie do na­szej mo­ral­nej i in­te­lek­tu­al­nej wyż­szo­ści nad nim! Te­raz za­śmie­ca­ją one i bez­czesz­czą na­sze domy. Do­bra go­spo­dy­ni po­win­na wy­rzu­cić je na śmiet­nik i w ten spo­sób do­peł­nić swych po­ran­nych za­jęć. Po­ran­ne obo­wiąz­ki! Na ru­mie­niec Au­ro­ry i mu­zy­kę Mem­no­na, co na tym świe­cie po­win­no na­le­żeć do po­ran­nych obo­wiąz­ków czło­wie­ka? Na biur­ku moim le­ża­ły trzy ka­wał­ki wa­pie­nia, ale prze­ra­zi­łem się stwier­dziw­szy, że trze­ba je co­dzien­nie od­ku­rzać, pod­czas gdy w mo­jej gło­wie na­dal za­le­gał kurz. Za­tem z obrzy­dze­niem wy­rzu­ci­łem ka­mie­nie przez okno. Jak­że za­tem mógł­bym po­sia­dać ume­blo­wa­ny dom? Wolę sie­dzieć na po­wie­trzu, al­bo­wiem na tra­wie kurz się nie gro­ma­dzi, chy­ba że czło­wiek wy­ko­pał w zie­mi dziu­rę].



To żąd­ni luk­su­su i roz­wiąź­li usta­la­ją modę, któ­rą sta­do tak pil­nie na­śla­du­je. Po­dróż­nik za­trzy­mu­ją­cy się w tak zwa­nych naj­lep­szych do­mach od­kry­wa to szyb­ko, al­bo­wiem wła­ści­cie­le go­spod bio­rą go za Sar­da­na­pa­la. Gdy­by pod­dał się ich czu­ło­ściom, nie­ba­wem zu­peł­nie by znie­wie­ściał. My­ślę, że w wa­go­nie ko­le­jo­wym skłon­ni je­ste­śmy wy­dać wię­cej na luk­sus ani­że­li na bez­pie­czeń­stwo i wy­go­dę, a po­win­no być od­wrot­nie. Je­że­li tego nie do­pnie­my, na­stęp­stwa mogą być groź­ne, wa­gon bo­wiem sta­nie się nie lep­szy od współ­cze­sne­go sa­lo­nu – z dy­wa­na­mi, oto­ma­na­mi, mar­ki­za­mi i ty­sią­cem in­nych orien­tal­nych dro­bia­zgów, któ­re wie­zie­my ze sobą na Za­chód.[48] Wy­na­le­zio­no je dla dam z ha­re­mów i znie­wie­ścia­łych miesz­kań­ców Im­pe­rium Nie­bie­skie­go, Jo­na­than[49] wsze­la­ko po­wi­nien się wsty­dzić na­wet zna­jo­mo­ści ich nazw. Wo­lał­bym sie­dzieć na dyni, któ­rą sam miał­bym do dys­po­zy­cji, ani­że­li tło­czyć się na ak­sa­mit­nej po­dusz­ce. Wo­lał­bym po­dró­żo­wać po zie­mi wo­zem cią­gnio­nym przez woły i mieć peł­ną swo­bo­dę po­ru­sza­nia się, ani­że­li je­chać do nie­ba w luk­su­so­wym wa­go­nie po­cią­gu wy­ciecz­ko­we­go i przez całą dro­gę wdy­chać ma­la­rię.

Pro­sto­ta i na­gość ludz­kie­go ży­cia w wie­kach pry­mi­tyw­nych mia­ły dla czło­wie­ka przy­naj­mniej tę ko­rzyść, że po­zwa­la­ły mu być go­ściem Na­tu­ry. Gdy się wzmoc­nił ja­dłem i snem, znów ru­szał w dal­szą dro­gę. Ko­czo­wał na tym świe­cie jak gdy­by w na­mio­cie i albo prze­dzie­rał się przez do­li­ny, albo prze­mie­rzał rów­ni­ny, albo wspi­nał się na gór­skie szczy­ty. Tym­cza­sem jed­nak lu­dzie sta­li się na­rzę­dzia­mi swo­ich na­rzę­dzi. Czło­wiek, któ­ry bez skrę­po­wa­nia zry­wał owo­ce, kie­dy do­ku­czał mu głód, zo­stał far­me­rem; ten zaś, kto szu­kał schro­nie­nia pod drze­wem :– za­rząd­cą. Nie roz­bi­ja­my już wię­cej obo­zo­wisk na noc, osie­dli­śmy bo­wiem na zie­mi i za­po­mnie­li­śmy o nie­bie. Przy­ję­li­śmy chrze­ści­jań­stwo tyl­ko jako udo­sko­na­lo­ną me­to­dę upra­wy zie­mi. Aby za­spo­ko­ić po­trze­by ży­cia na tym świe­cie, zbu­do­wa­li­śmy ro­dzin­ny dom, z my­ślą zaś o tam­tym świe­cie – ro­dzin­ny grób. Naj­wy­bit­niej­sze dzie­ła sztu­ki są wy­ra­zem ludz­kiej wal­ki, aby ze­rwać z tym sta­nem rze­czy, w re­zul­ta­cie ato­li sztu­ka na­sza po­ma­ga za­dbać o wy­go­dę ży­cia po­śled­nie­go ro­dza­ju i za­po­mnieć o ży­ciu wyż­szej mia­ry. W na­szym mia­stecz­ku na­praw­dę nie ma gdzie umie­ścić dzie­ła sztu­ki pięk­nej – gdy­by nam ta­kież po­da­ro­wa­no – al­bo­wiem na­sze ży­cie, na­sze domy i uli­ce nie są dla nie­go wła­ści­wym po­stu­men­tem. Nie ma gwoź­dzia, na któ­rym moż­na by po­wie­sić ob­raz, ani pół­ki na po­pier­sie bo­ha­te­ra czy świę­te­go. Kie­dy roz­my­ślam nad tym, jak się bu­du­je na­sze domy, pła­ci za nie, utrzy­mu­je i pro­wa­dzi go­spo­dar­stwo, ogar­nia mnie zdzi­wie­nie, dla­cze­go spod nóg go­ścia, po­dzi­wia­ją­ce­go bi­be­lo­ty nad ko­min­kiem, nie ustę­pu­je pod­ło­ga i gość nie spa­da do piw­ni­cy, w któ­rej zna­la­zł­by so­lid­ny i uczci­wy, acz­kol­wiek przy­ziem­ny grunt pod no­ga­mi. Je­dy­ne, co mi się na­su­wa, to praw­da, że tak zwa­ne bo­ga­te i wy­twor­ne ży­cie ma wie­lu skwa­pli­wie się na nie rzu­ca­ją­cych zwo­len­ni­ków. Nie zaj­mu­ję się już sztu­ka­mi pięk­ny­mi, któ­re są jego ozdo­bą, uwa­gę bo­wiem sku­piam wy­łącz­nie na sko­ku wy­ko­ny­wa­nym przez owych zwo­len­ni­ków. Pa­mię­tam, że naj­dłuż­szym za­re­je­stro­wa­nym au­ten­tycz­nym sko­kiem, ja­kie­go do­ko­na­no wy­łącz­nie dzię­ki ludz­kim mię­śniom, był skok pew­nych ko­czow­ni­czych Ara­bów na od­le­głość dwu­dzie­stu pię­ciu stóp. Po­ko­naw­szy ten od­ci­nek czło­wiek nie­wąt­pli­wie wra­ca na zie­mię bez sztucz­nych uła­twień. Kusi mnie, aby wła­ści­cie­lo­wi owych nie­sto­sow­no­ści nad ko­min­kiem za­dać przede wszyst­kim na­stę­pu­ją­ce py­ta­nia: Kto cię po­pie­ra? Czy je­steś jed­nym spo­śród dzie­więć­dzie­się­ciu sied­miu, któ­rzy po­no­szą fia­sko, czy też jed­nym z trzech, któ­rym się po­wo­dzi? O trzy­ma wszy zaś od­po­wiedź, może zer­k­nę na jego bi­be­lo­ty i uznam, że są de­ko­ra­cyj­ne. Sta­wia­nie spra­wy na gło­wie nie jest ani pięk­ne, ani po­ży­tecz­ne. Za­nim bę­dzie­my mo­gli ozdo­bić domy na­sze pięk­ny­mi przed­mio­ta­mi, na­le­ży ogo­ło­cić ścia­ny, ob­na­żyć na­sze ży­cie i po­ło­żyć pod­wa­li­ny pięk­nym go­spo­da­ro­wa­niem i pięk­nym ży­ciem. Wła­ści­wie za­mi­ło­wa­nie do pięk­na naj­bar­dziej kul­ty­wu­je się poza do­mem, z dala od nie­go i go­spo­da­rza.

Sta­ry John­son opo­wia­da­jąc w swo­jej Cu­do­twór­czej prze­zor­no­ści o pierw­szych, współ­cze­snych mu osad­ni­kach w na­szym mia­stecz­ku, za­no­to­wał: „Pierw­szym ich schro­nie­niem jest wy­ko­pa­na na sto­ku wzgó­rza nora w zie­mi, w któ­rej przy naj­wyż­szej ścia­nie bu­du­ją kop­cą­ce pa­le­ni­sko z pali i gli­ny. Nie wzno­szą do­mów – pi­sze – do­pó­ki zie­mia nie wyda im z ła­ski Pana chle­ba na po­ży­wie­nie.”[50] W pierw­szym zaś roku plo­ny były tak li­che, że „dłu­go mu­sie­li cie­niut­ko kro­ić chleb”. W 1650 roku se­kre­tarz pro­win­cji Nowa Ho­lan­dia pi­sząc po ho­len­der­sku in­for­ma­tor dla przy­szłych osad­ni­ków za­zna­cza, że „w No­wej Ho­lan­dii, a szcze­gól­nie w No­wej An­glii osad­ni­cy, któ­rzy nie mają po­cząt­ko­wo środ­ków na bu­do­wę od­po­wied­nich do­mostw, ro­bią w zie­mi kwa­dra­to­wy wy­kop jak na piw­ni­cę, sześć czy sie­dem stóp głę­bo­ki, a sze­ro­ki i dłu­gi we­dle uzna­nia, sza­lu­ją we­wnątrz drew­nem wszyst­kie boki, drew­no zaś okła­da­ją korą albo in­nym ma­te­ria­łem, aby zie­mia się nie ob­sy­py­wa­ła; pod­ło­gę ukła­da­ją z de­sek, z któ­rych bu­du­ją rów­nież su­fit, nad nimi zaś kła­dą dach z bali, a te po­kry­wa­ją z ko­lei korą albo zie­lo­ną dar­nią. Cała ro­dzi­na może tam su­cho i cie­pło prze­miesz­kać dwa, trzy i czte­ry lata. Zro­zu­mia­łe, że za­leż­nie od wiel­ko­ści ro­dzi­ny dzie­li się te wy­ko­py na kil­ka po­miesz­czeń. W cza­sach pierw­szych ko­lo­nii bo­ga­ci i sza­now­ni oby­wa­te­le No­wej An­glii po­dob­nie bu­do­wa­li swo­je pierw­sze do­mo­stwa. To zaś z dwóch przy­czyn: po pierw­sze, aby nie tra­cić cza­su na bu­do­wę, a w na­stęp­nym roku nie od­czu­wać bra­ku żyw­no­ści; po dru­gie, aby nie znie­chę­cać bied­nych wy­rob­ni­ków, któ­rych za­stę­py przy­wieź­li ze sobą z oj­czy­zny. Na­to­miast po­tem w cią­gu trzech, czte­rech lat, kie­dy zie­mia za­czę­ła ro­dzić bo­ga­te plo­ny, wzno­si­li domy wy­da­jąc na nie po kil­ka ty­się­cy.”[51]

Li­nia po­stę­po­wa­nia na­szych przod­ków była roz­trop­na, jak gdy­by kie­ro­wa­li się za­sa­dą za­spo­ko­je­nia naj­pierw bar­dziej pa­lą­cych po­trzeb. Czy te­raz wszak­że za­spo­ka­ja się po­trze­by bar­dziej pa­lą­ce? Od na­by­cia któ­re­goś z na­szych luk­su­so­wych do­mów od­stra­sza mnie, po­wie­dział­bym, fakt, że kraj nie jest jesz­cze przy­sto­so­wa­ny do kul­tu­ry ludz­kiej i wciąż je­ste­śmy zmu­sze­ni kro­ić so­bie chleb du­cho­wy o wie­le cie­niej, ani­że­li nasi przod­ko­wie kro­ili pszen­ny. Nie twier­dzę, że na­le­ży za­rzu­cić wszel­kie ar­chi­tek­to­nicz­ne ozdo­by na­wet w naj­bar­dziej pry­mi­tyw­nych okre­sach; lecz za­miast na­kry­wać na­sze domy cza­pą pięk­na, naj­pierw wy­łóż­my je pięk­nem tam, gdzie się sty­ka­ją z na­szym ży­ciem, niby pan­cerz sko­ru­pia­ka z jego cia­łem. Nie­ste­ty jed­nak! Wi­dzia­łem wnę­trze kil­ku do­mów i wiem, czym je w środ­ku wy­sła­no.

Kon­dy­cja na­sza nie jest na tyle po­śled­nia, aby­śmy mu­sie­li dzi­siaj miesz­kać w ja­ski­ni albo wi­gwa­mie czy ubie­rać się w skó­ry, a za­tem le­piej nie­wąt­pli­wie jest uznać ko­rzy­ści – dro­go oku­pio­ne – ja­kie przy­no­szą nam wy­na­laz­ki i pra­co­wi­tość ro­dza­ju ludz­kie­go. W ta­kiej jak na­sza oko­li­cy de­ski i gon­ty, wap­no i ce­głę ła­twiej i ta­niej moż­na ku­pić ani­że­li zna­leźć od­po­wied­nie ja­ski­nie, nie­spróch­nia­łe pnie, wy­star­cza­ją­ce ilo­ści kory czy na­wet do­brze wy­ro­bio­ną gli­nę albo pła­skie ka­mie­nie. Orien­tu­ję się w tych spra­wach, za­zna­jo­mi­łem się bo­wiem z nimi za­rów­no od stro­ny teo­re­tycz­nej, jak i prak­tycz­nej. Ma­jąc tro­chę wię­cej ro­zu­mu mo­gli­by­śmy tak spo­żyt­ko­wać ten bu­du­lec, że sta­li­by­śmy się bo­gat­si od naj­bo­gat­szych współ­cze­snych nam lu­dzi, mo­gli­by­śmy uczy­nić na­szą cy­wi­li­za­cję bło­go­sła­wień­stwem. Czło­wiek cy­wi­li­zo­wa­ny to bar­dziej do­świad­czo­ny i mą­drzej­szy dzi­kus. Ali­ści spiesz­no mi do mo­je­go wła­sne­go eks­pe­ry­men­tu.

Pod ko­niec mar­ca 1845 roku po­ży­czy­łem sie­kie­rę i ru­szy­łem do lasu nad staw Wal­den w po­bli­że miej­sca, w któ­rym chcia­łem po­sta­wić so­bie dom. Za­czą­łem od ści­na­nia mło­dych wy­so­kich, strze­li­stych so­sen wej­mu­tek na bu­du­lec. Trud­no jest za­czy­nać bez po­ży­czek, z dru­giej stro­ny jed­nak może to naj­bar­dziej wspa­nia­ło­myśl­na li­nia po­stę­po­wa­nia, je­śli po­zwo­li­my zna­jo­mym mieć udział w na­szym przed­się­wzię­ciu. Wła­ści­ciel sie­kie­ry wy­pusz­cza­jąc z ręki jej sty­li­sko oświad­czył, że to jego oczko w gło­wie; ale zwró­ci­łem ją bar­dziej na­ostrzo­ną, ani­że­li otrzy­ma­łem. Pra­co­wa­łem na ma­low­ni­czym zbo­czu po­ro­słym la­sem so­sno­wym, u stóp któ­re­go mię­dzy drze­wa­mi prze­zie­ra­ła ta­fla sta­wu, i na ma­łej le­śnej po­lan­ce, oko­lo­nej mło­dziut­ki­mi so­sen­ka­mi i hi­ko­ra­mi. Lód na sta­wie jesz­cze nie stop­niał, choć wi­dać było, że miej­sca­mi woda jest już od nie­go wol­na. Bru­nat­nej bar­wy krę po­kry­ła cien­ka war­stew­ka wody. W cią­gu tych dni, kie­dy pra­co­wa­łem w le­sie, kil­ka­krot­nie zry­wa­ła się nie­groź­na za­dym­ka śnież­na, lecz prze­waż­nie, gdy wra­ca­łem do domu po to­rach ko­le­jo­wych, na­syp z żół­te­go pia­chu mi­go­tał w mgli­stym po­wie­trzu, a szy­ny bły­ska­ły w wio­sen­nym słoń­cu. Sły­sza­łem skow­ron­ka i czaj­kę, i inne pta­ki, któ­re nad­le­cia­ły, aby za­cząć z nami na­stęp­ny rok. Na­sta­ły przy­jem­ne wio­sen­ne dni, pod­czas któ­rych ta­ja­ła za­rów­no zima nie­ła­ska­wa dla lu­dzi,[52] jak i zie­mia, a ży­cie za­pa­dłe w sen zi­mo­wy obu­dzi­ło się i za­czę­ło prze­cią­gać. Pew­ne­go dnia, po­nie­waż ze­psu­ła mi się sie­kie­ra, mu­sia­łem cio­sać ka­mie­niem klin z zie­lo­nej hi­ko­ry, a po­tem za­nu­rzyć w prze­rę­bli, aby drew­no na­siąk­nę­ło wodą. Spo­strze­głem wów­czas w sta­wie prąż­ko­wa­ne­go węża. Uło­żył się wy­god­nie na dnie i le­żał przez cały czas, gdy pa­trzy­łem na nie­go, czy­li po­nad kwa­drans; może po pro­stu jesz­cze nie­zu­peł­nie się obu­dził ze snu zi­mo­we­go. Po­my­śla­łem so­bie, że z po­dob­nych przy­czyn kon­dy­cja czło­wie­ka po­zo­sta­je ni­ska i pry­mi­tyw­na, gdy­by jed­nak lu­dzie po­czu­li wpływ bu­dzą­cej ich wio­sny wio­sen, z ko­niecz­no­ści pod­nie­śli­by się i pę­dzi­li ży­cie na wyż­szą, nie­ziem­ską mia­rę. Uprzed­nio w mroź­ne po­ran­ki rów­nież wi­dy­wa­łem węże, ale na ścież­ce. Cia­ła ich czę­ścio­wo zdrę­twia­łe i sztyw­ne cze­ka­ły, by od­ta­jać w słoń­cu. Pierw­sze­go kwiet­nia pa­dał deszcz i lód stop­niał. Wstał nie­zwy­kle mgli­sty ra­nek, sły­sza­łem, jak za­błą­ka­na gęś krą­ży nad sta­wem, gę­ga­jąc, jak­by się zgu­bi­ła, co przy­po­mi­na­ło chi­chot du­cha mgły.

Przez kil­ka dni ści­na­łem i cio­sa­łem drew­no na bu­du­lec, a tak­że słup­ki i kro­kwie – wszyst­ko to ową wą­ską sie­kie­rą. Nie my­śla­łem o ni­czym szcze­gól­nym ani mą­drym. Pod­śpie­wy­wa­łem so­bie:

Po­wia­da się, że człek zna rze­czy mno­gość wiel­ką;
Lecz spójrz! Umknę­ły, jak­by uro­sły im skrzy­deł­ka,
Na­uka i sztu­ka wszel­ka, Na­wet gu­zik i pę­tel­ka;
Ten wie­ją­cy wiatr
To wszyst­ko, co człek zna.[53]

Naj­więk­sze bale ocio­sa­łem na sześć cali gru­bo­ści, więk­szość słup­ków tyl­ko z dwóch stron, kro­kwie zaś i de­ski na pod­ło­gę po jed­nej, a na resz­cie po­zo­sta­wia­łem korę, były więc pro­ste jak he­blo­wa­ne, a dużo moc­niej­sze. Wszyst­kie kro­kwie łą­czy­łem na czo­py albo wpu­sty, do tego bo­wiem cza­su po­ży­czy­łem wię­cej na­rzę­dzi. Nie spę­dza­łem w le­sie ca­łe­go dnia, lecz mimo to bra­łem so­bie zwy­kle na obiad chleb z ma­słem i w po­łu­dnie czy­ta­łem ga­ze­tę, w któ­rą był za­wi­nię­ty. Sia­dy­wa­łem wśród zie­lo­nych, świe­żo od­rą­ba­nych so­sno­wych ga­łę­zi i po­nie­waż ręce uma­za­ne mia­łem gru­bo ży­wi­cą, chleb prze­cho­dził nie­co jej za­pa­chem. Za­nim za­bra­łem się do tej ro­bo­ty, nie da­rzy­łem so­sen wro­gi­mi uczu­cia­mi, wręcz prze­ciw­nie – by­łem na­sta­wio­ny do nich nie­zwy­kle przy­jaź­nie, a mimo to po­znaw­szy je le­piej, ścią­łem kil­ka. Nie­kie­dy od­gło­sy sie­kie­ry zwa­bia­ły wę­drow­ca po le­śnych ostę­pach i ga­wę­dzi­li­śmy so­bie przy­jem­nie nad so­sno­wy­mi drza­zga­mi.

W po­ło­wie kwiet­nia, sta­ra­jąc się pra­co­wać bez po­śpie­chu i jak naj­le­piej, po­sta­wi­łem zrąb domu. Przed­tem ku­pi­łem – aby ro­ze­brać ją na de­ski – cha­łu­pę Ja­me­sa Col­lin­sa, Ir­land­czy­ka, któ­ry pra­co­wał przy ko­lei fitch­bur­skiej. Cha­łu­pa owa ucho­dzi­ła za nie­zwy­kle ład­ną. Sko­ro przy­sze­dłem ją obej­rzeć, Ja­me­sa nie za­sta­łem. Ob­sze­dłem cha­łu­pę wko­ło. Pani C. krzą­ta­ła się we­wnątrz, ale nie za­uwa­ży­ła mnie, gdyż okno było głę­bo­ko i wy­so­ko osa­dzo­ne. Wy­mia­ry cha­łu­pa mia­ła nie­po­kaź­ne, dach spi­cza­sty. Nie­wie­le wię­cej dało się obej­rzeć – do wy­so­ko­ści pię­ciu stóp ścia­ny za­sy­pa­ne były ster­ta­mi śmie­ci niby kom­po­stem. Dach za­cho­wał się w naj­lep­szym sta­nie, choć w wie­lu miej­scach się wy­pa­czył i roz­sechł od słoń­ca. Pro­gu nie wi­dzia­łem, kury za­tem bez tru­du spa­ce­ro­wa­ły tam i z po­wro­tem pod de­ska­mi drzwi. W koń­cu pani C. wy­szła po­pro­sić mnie, abym obej­rzał cha­łu­pę od środ­ka. Pod­cho­dząc bli­żej za­gna­łem kury do sion­ki. Wnę­trze było ciem­ne, kle­pi­sko w więk­szej czę­ści prze­ra­ża­ją­co wil­got­ne, lep­kie, ma­la­rycz­ne, tyl­ko tu i tam po­ło­żo­no de­ski, któ­re nie prze­trzy­ma­ły­by już prze­su­nię­cia w inne miej­sce. Za­pa­li­ła lam­pę, aby po­ka­zać mi su­fit i ścia­ny, a tak­że drew­nia­ną pod­ło­gę pod łóż­kiem, ostrze­ga­jąc, że­bym nie wpadł nogą do piw­ni­cy, któ­ra wy­glą­da­ła jak coś w ro­dza­ju dołu na śmie­ci, głę­bo­ko­ści dwóch stóp. Jak się wy­ra­zi­ła, de­ski były w do­brym sta­nie, „nad gło­wą i na­oko­ło, a tak­że w ob­ra­mo­wa­niach okna”, któ­re skła­da­ło się do nie­daw­na z dwóch kwa­dra­tów, ostat­nio jed­nak wy­biegł przez nie kot. Poza tym zo­ba­czy­łem: piec, łóż­ko, zy­del, dziec­ko, któ­re się tam uro­dzi­ło, je­dwab­ną pa­ra­sol­kę, lu­stro w zło­co­nej ra­mie i no­wiut­ki mły­nek do kawy przy­mo­co­wa­ny gwoź­dziem do su­ro­wej dę­bo­wej de­ski. Wkrót­ce do­bi­li­śmy in­te­re­su, jako że Ja­mes wła­śnie zdą­żył wró­cić. Ja mia­łem za­pła­cić tego sa­me­go wie­czo­ru czte­ry do­la­ry i dwa­dzie­ścia pięć cen­tów, on – zwol­nić dom o pią­tej rano na­stęp­ne­go dnia nie pró­bu­jąc sprze­dać go ni­ko­mu in­ne­mu. O szó­stej obej­mę cha­łu­pę w po­sia­da­nie. Do­brze bę­dzie, po­wie­dział, je­śli zja­wię się tam wcze­śnie, aby uprze­dzić pew­ne nie­wy­ja­śnio­ne i cał­ko­wi­cie nie uspra­wie­dli­wio­ne żą­da­nia z ty­tu­łu ren­ty dzier­żaw­nej i opa­łu. Za­pew­niał mnie, że to je­dy­ne za­dłu­że­nie. A za­tem o szó­stej mi­ną­łem go wraz z ro­dzi­ną na dro­dze. W jed­nym du­żym to­bo­le po­mie­ści­li wszyst­ko: łóż­ko, mły­nek do kawy, lu­stro, kury. Wszyst­ko prócz kot­ki, któ­ra ucie­kła do lasu i zdzi­cza­ła. Po­tem do­wie­dzia­łem się, że wpa­dła w si­dła na świ­sta­ki i tak wresz­cie za­koń­czy­ła swój ży­wot.

Cha­łu­pę ro­ze­bra­łem tego sa­me­go ran­ka. Po­wy­cią­ga­łem gwoź­dzie i w ma­łych par­tiach prze­wio­złem de­ski furą nad staw, gdzie roz­ło­ży­łem je na tra­wie, aby wy­bie­la­ły i – wy­pa­czo­ne – roz­pro­sto­wa­ły się w słoń­cu. Gdy je­cha­łem le­śną dro­gą, po­zdro­wił mnie raz czy dwa razy drozd, któ­ry też wstał wcze­śnie. Chło­pak imie­niem Pa­tryk zdra­dził mi w za­ufa­niu, że kie­dy ja prze­wo­zi­łem de­ski, pe­wien są­siad, Ir­land­czyk na­zwi­skiem Se­eley, po­cho­wał so­bie po kie­sze­niach względ­nie pro­ste i na­da­ją­ce się do użyt­ku gwoź­dzie, sko­ble i koł­ki. Sko­ro za­wró­ci­łem, aby z nim po­ga­wę­dzić, pod­niósł obo­jęt­nie wzrok, jak gdy­by za­ję­ty był do­tych­czas nie­win­nym roz­my­śla­niem, i spoj­rzaw­szy na reszt­ki śla­dów po cha­łu­pie stwier­dził, że ro­bo­ta skoń­czo­na. Wy­stę­po­wał tam w roli wi­dza i dzię­ki jego obec­no­ści to po­zor­nie nic nie zna­czą­ce wy­da­rze­nie na­bra­ło ran­gi wy­pad­ków zwią­za­nych z unie­sie­niem wi­ze­run­ków bo­gów tro­jań­skich.[54]


Date: 2016-01-14; view: 478


<== previous page | next page ==>
GDZIE ŻYŁEM I PO CO 5 page | GDZIE ŻYŁEM I PO CO 7 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.009 sec.)