Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






WIĘCI I GRZESZNICY

 

Chcesz mojej rady?

Pocałuj Diabla, zjedz glistę.

JAN DE MODY

Another matter;

or, Man remade


Rozdział XV

KRWAWE ŻNIWO

 

Słońce wschodziło jak striptizerka, kryjąc swoją wspaniałość za murami, aż wydawało się już, że spektakl się nie odbędzie, i wtedy zrzuciło swoje szmatki. W miarę jak rozjaśniało się; pogarszało się samopoczucie Boone’a. Lori poszperała w skrytce przy kierownicy i wyciągnęła okulary przeciwsłoneczne, które Boone założył, aby uchronić nadwrażliwe oczy. Ale musiał schylić głowę i odwracać ją od jaśniejącego wschodu.

Prawie nie rozmawiali. Lori zbyt była skoncent­rowana na prowadzeniu samochodu i walce ze zmęcze­niem, a Boone nie starał się przerwać ciszy. Pogrążył się we własnych myślach i nie zdradzał ich kobiecie u swego boku. W przeszłości Lori znaczyła dla niego bardzo wiele, ale teraz nie był w stanie odnowić tych uczuć. Czuł, jakby całkiem usunięto go z jej życia, w ogóle z życia. W czasie swojej choroby zawsze trzymał się jakiś reguł, które dostrzegał w życiu: jakiejś czynno­ści, która prowadziła nieuchronnie do następnej, to samo dotyczyło uczuć. Brnął dalej, potykając się, ale widział, że ścieżka, którą przebył, łączy się z tą, którą ma przed sobą. Teraz nie widział nic za sobą ani przed sobą, tylko mrok.

Najjaśniejszy punkt w jego umyśle - Bafomet, Podzielony. Ze wszystkich mieszkańców Midian ten miał największą moc, a zarazem był najsłabszy, rozdarty przez dawnych wrogów, lecz chroniony, cierpiący na okrągło w płomieniu, który Lylesburg nazwał Ogniem Próby. Boone poszedł do jamy Bafometa z nadzieją, że przedyskutuje swój przypadek, ale to Chrzciciel przemówił, gdy jego urwana głowa wygłosiła słowa wyroczni.

Nie pamiętał teraz tych słów, ale miał świadomość, że wieści były ponure.

Spośród wspomnień z czasów, gdy był całością i człowiekiem, najwyraźniejsze dotyczyło Deckera. Mógł poskładać kilka fragmentów ich wspólnej historii. Choć wiedział, że go to rozwścieczy, nie mógł się zdobyć na nienawiść do człowieka, który doprowadził go do głębin Midian - podobnie, jak nie mógł się zdobyć na miłość do kobiety, która go stamtąd zabrała. To były epizody całkiem różnych życiorysów, niezupełnie jego własnej biografii.



Nie zdawał sobie sprawy, ile Lori rozumiała z jego położenia, ale podejrzewał, że o większości spraw nie miała pojęcia. To, co przypuszczała, zdawało się jej wystarczać, aby mogła go zaakceptować takim, jaki jest, a on w prosty, zwierzęcy sposób potrzebował jej obecno­ści na tyle, by nie ryzykować wyjawiając jej prawdę, o ile nawet znalazłby odpowiednie słowa. Był tylko tym i aż tym, kim był. Człowiekiem. Potworem. Umarłym. Ży­wym. W Midian pojął, że wszystkie te postacie skupiły się w jednym Stworzeniu i chyba wszystkie zawierały się też w nim samym. Ludzi, którzy mogli pomóc mu zrozumieć, jak współistnieją te przeciwieństwa, zostawił w nekro­polii. Gdy zainicjowali długi, żmudny proces uczenia się historii Midian, opuścił ich. Teraz został wygnany na zawsze i nigdy się nie dowie prawdy.

Otóż i paradoks. Lylesburg ostrzegał go dość wyra­źnie, kiedy stali razem w tunelach i słyszeli wołanie Lori o pomoc; dał mu niedwuznacznie do zrozumienia, że jeśli wyjdzie na powierzchnię, zerwie umowę z Plemieniem.

- Pamiętaj, kim jesteś teraz - powiedział. - Nie możesz jej ocalić i znaleźć u nas schronienia. Więc musisz pozwolić jej umrzeć.

A jednak nie mógł. Chociaż Lori należała do innego świata, życia, które on utracił na zawsze, nie mógł jej zostawić maniakowi. Co to znaczyło, o ile w ogóle coś znaczyło, nie był w stanie teraz pojąć. Tych kilka myśli opętało go teraz i gdy samochód sunął szosą, zapomniał zupełnie, gdzie się znajduje i stało mu się obojętne, dokąd jedzie.

 

 

Dojeżdżali do Sweetgrass Inn, kiedy Lori przyszło do głowy, że u celu ich podróży może się już roić od policji, jeśli ciało Sheryl znaleziono.

Zatrzymała samochód.

- Coś nie tak? - spytał Boone. Wyjaśniła mu swoje obawy.

- Może będzie bezpieczniej, jeśli pojadę tam sa­ma - powiedziała. - Jeśli się okaże, że panuje spokój, zabiorę swoje rzeczy i wrócę do ciebie.

- Nie - odparł. - To niedobry pomysł. Za okularami nie widziała jego oczu, ale głos prze­straszył ją.

- Szybko wrócę.

- Nie.

- Dlaczego nie?

- Lepiej zostańmy tutaj - odrzekł. Przyłożył dłonie do twarzy, tak jak u wrót Midian. - Nie zostawiaj mnie samego - odezwał się cicho. - Nie wiem, gdzie jestem, Lori. Nie wiem nawet, kim jestem. Zostań ze mną!

Pochyliła się nad nim i pocałowała go w rękę. Odsunął dłonie od twarzy. Pocałowała go w policzek, potem w usta. Potem pojechali razem do hotelu.

Jej obawy okazały się w rzeczywistości bezpod­stawne. Jeśli ciało Sheryl naprawdę znaleziono w no­cy - co być może było mało prawdopodobne, zważywszy jego położenie - nie powiązano tego faktu z hotelem. Nie tylko nie było tu policji, ale w ogóle mało było oznak życia. Pustki nawet w hallu, a recepcjonistę zbyt po­chłaniało oglądanie Telewizji Śniadaniowej, by zwracał uwagę na cokolwiek. Dźwięki śmiechu i muzyki niosły się za nimi przez hali i po schodach, gdy wchodzili na pierwsze piętro. Przyszło im to z łatwością, a jednak zanim doszli do pokoju Lori, jej ręce tak już drżały, że z trudem trafiła kluczem do zamka. Odwróciła się po pomoc do Boone’a, ale spostrzegła, że nie trzyma się już jej, lecz rozgląda po całym korytarzu stojąc przy scho­dach. Znów przeklinała okulary przeciwsłoneczne, które nie pozwalały jej czytać jego uczuć. Dopóki nie oparł się plecami o ścianę. Boone szukał palcami jakiegoś niewidzialnego celu.

- O co chodzi, Boone?

- Nie ma tu nikogo - stwierdził.

- To chyba dobrze dla nas, prawda?

- Ale czuję woń...

- Jaką woń? Potrząsnął głową.

- Powiedz mi!

- Czuję krew.

- Boone?

- Wyraźnie czuję krew.

- Gdzie? Skąd?

Nie odpowiedział, ani nie spojrzał na nią, ale gapił się gdzieś na korytarz.

- Zaraz wrócę - stwierdziła. - Zostań, tu, gdzie stoisz, a ja przyjdę po ciebie.

Przyklęknąwszy, niezdarnie wsadziła klucz do za­mka, a potem wstała i otworzyła drzwi. W pokoju nie było zapachu krwi, tylko stęchła woń perfum - pozo­stałość minionej nocy. Od razu przypomniała się jej Sheryl i dobre chwile, które spędziły razem, nawet w wirze tego, co złe. Niecałe dwadzieścia cztery godziny wcześniej razem śmiały się w tym pokoju i rozmawiały o jej późniejszym mordercy - jak o mężczyźnie jej marzeń.

Myśląc o tym, obejrzała się na Boone’a. Wciąż przywierał do ściany, jak gdyby tylko w tej pozycji miał pewność, że świat się nie zawali. Zostawiając go tak, wkroczyła do pokoju i zaczęła pakowanie. Najpierw w łazience zebrała kosmetyki, potem w sypialni - roz­rzucone ubrania. Dopiero kiedy postawiła na łóżku torbę, aby wszystko do niej zapakować, zauważyła pęk­nięcie na ścianie. Jakby coś uderzyło w ścianę z drugiej strony. Tynk odpadł grudkami i zaśmiecił podłogę mię­dzy łóżkami. Przez moment gapiła się na pęknięcie. Czy zabawa zrobiła się na tyle zawadiacka, że balowicze ciskali meblami?

Zaciekawiona, podeszła do ściany. Nie tylko odpadł tynk, lecz powstała dziura. Strąciła zwisający płat tynku i przyłożyła oko do szpary.

W pokoju obok zasłony były jeszcze zaciągnięte, ale słońce świeciło na tyle silnie, że półmrok w pokoju przybrał barwę ochry. Zabawa poprzedniego wieczoru musiała być jeszcze bardziej rozpustna niż ta przed­wczorajsza - pomyślała. Plamy wina na ścianach, a ba­ło wieże wciąż spali na podłodze.

Ale ta woń: to nie wino.

Odskoczyła od ściany. Poczuła skurcz żołądka.

Owoce nie wydzielają soku o takiej woni...

Krok wstecz.

... to woń mięsa. A jeśli czuła woń krwi, to widziała też krew. To nie byli śpiący, bo któż leży w rzeźni? Tylko umarli.

Szybko podeszła do drzwi. Boone wciąż był na korytarzu, ale kucnął przy ścianie, obejmując kolana. Przez jego twarz, kiedy ją obrócił, przebiegały tiki nerwowe.

- Wstawaj - rozkazała.

- Czuję krew - powiedział cicho. - Masz rację. Więc wstawaj. Szybko. Pomóż mi.

Ale on był odrętwiały. Był jak przymurowany do podłogi. Znała tę pozycję starca: skulony w rogu, drżący jak bity pies. W przeszłości znajdowała słowa pociesze­nia, ale teraz nie było na to czasu. Może ktoś przeżył rzeź w sąsiednim pokoju? Jeśli tak, musiała pomóc, samą czy z Boone’em. Nacisnęła klamkę w drzwiach szlachtuza i otworzyła je.

Gdy woń krwi dotarła do nich, Boone zaczął jęczeć.

- ... krew! ... - powtarzał.

Wszędzie krew. Stała i gapiła się przez całą minutę, zanim zmusiła się do przekroczenia progu i poszukiwa­nia oznak życia. Jednak nawet szybki rzut oka na każde ciało potwierdzał, że ta sama zbrodnia dosięgła wszyst­kich sześć osób. Znała imię zbrodniarza. Zostawił swój znak, wycinając rysy twarzy nożem, tak jak w przypad­ku Sheryl. Trzy spośród sześciu osób zostało złapanych In flagrante delicto. Dwaj mężczyźni i kobieta, częściowo rozebrani, padli na siebie na łóżku w śmiertelnej plątaninie. Inni wyzionęli ducha w różnych punktach poko­ju, chyba nawet we śnie. Zasłaniając ręką usta, aby nie wdychać tej woni i nie szlochać, wyszła z pokoju, czując żołądek w gardle. Gdy stanęła na korytarzu, kątem oka dostrzegła Boone’a. Już nie siedział, lecz powoli zbliżał się do niej.

- Musimy... wyjść... stąd! - stwierdziła. Niczym się nie zdradził, że usłyszał, co powiedziała, ale podszedł do niej.

- Decker... - odezwała się. - To Decker. Wciąż nie odpowiadał.

- Powiedz coś do mnie, Boone! Wymamrotał coś.

- On tu może wciąż być - zauważyła. - Musimy się spieszyć.

Ale on już wkroczył, aby obejrzeć rzeź z bliska. Nie chciała patrzeć po raz drugi. Wróciła więc do swojego pokoju, aby skończyć pospiesznie pakowanie. Słyszała, jak Boone chodzi po sąsiednim pokoju, oddychając nie­mal z bólem. Bojąc się go zostawić samego, przestała zbierać wszystkie rzeczy, lecz skupiła się na najważniej­szych, między innymi na fotografiach i notesie z ad­resami, a potem wyszła na korytarz.

Dobiegł tam jej hałas syren policyjnych i przeraź­liwy ryk wpędził ją w panikę. Samochody znajdowały się jeszcze daleko, ale bez wątpienia podążały właśnie tutaj. Dźwięki syren nadciągały do Sweetgrass Inn, żądne schwytania winnego.

Zawołała Boone’a.

- Skończyłam! Chodźmy! Z pokoju nie było odpowiedzi.

- Boone?

Podeszła do drzwi, starając się nie patrzeć na zwłoki. Boone stał w głębi pokoju, odcinając się na tle zasłon. Nie słyszała jego oddechu.

- Słyszysz mnie? - spytała.

Nie poruszył żadnym mięśniem. Nie mogła dostrzec wyrazu jego twarzy w półmroku, ale zauważyła, że zdjął okulary.

- Mamy mało czasu - powiedziała. - Idziesz?

Kiedy mówiła, Boone wydychał powietrze. To nie był normalny oddech i wiedziała o tym, zanim jeszcze dym wydobył się z jego gardła. Kiedy się pojawił, podniósł ręce do ust, jak gdyby chciał go zatrzymać, ale zawisły na wysokości podbródka i zaczęły drżeć.

- Odejdź - powiedział, na tym samym oddechu, który mieszał się z dymem.

Nie mogła się poruszyć, ani nawet oderwać od niego wzroku. Półmrok nie był na tyle gęsty, aby nie zauważyła nadchodzącej zmiany. Jego twarz ulegała transformacji za woalem dymu, światło płonęło w ramionach i falami wspinało się po szyi, aby roztopić kości głowy.

- Nie chcę, żebyś patrzyła - błagał ją zamierają­cym głosem.

Za późno. Widziała już człowieka z ciałem pogrążo­nym w ogniu w Midian; i panterę z głową psa i jeszcze więcej. A teraz Boone rozbierał swoją ludzką postać w jej oczach. Jak istota z koszmarów. Nic dziwnego, że wył, z odrzuconą w tył głową, kiedy jego twarz rozpływała się.

Ten dźwięk został jednak niemal całkiem zagłuszo­ny przez syreny. Policja znajdowała się nie dalej niż o minutę drogi. Gdyby teraz wyszli, zdążyliby uciec.

Naprzeciw niej stał gotowy Boone, całkiem złożony (albo rozłożony). Opuścił głowę, resztki dymu unosiły się wokoło. Potem zaczął się poruszać, a nowa muskulatura unosiła go lekko, jak atletę.

Miała nadzieję, że teraz zrozumie niebezpieczeńst­wo i podejdzie do drzwi, aby szukać ocalenia. Ale nie. Poszedł w stronę zmarłych, tam gdzie wciąż leżało menage a trois, i zanim zdążyła pomyśleć, jedna z pazurzastych rąk sięgnęła po zwłoki ze sterty, przyciągając je do swoich ust.

- Nie, Boone! - wrzasnęła. - Nie!

Jej głos dotarł do niego, czy też - do tej części, która wciąż była Boonem, ale utonął w chaosie potwora. Oderwał się od mięsa i spojrzał na nią. Wciąż miał niebieskie, pełne łez oczy.

Ruszyła w jego Stronę.

- Nie - błagała.

Przez chwilę wydawało się, że waży miłość i apetyt. Potem zapomniał o niej i podniósł ludzkie mięso do ust. Nie patrzyła, jak zaciskają się szczęki, ale dobiegły ją odgłosy jedzenia. Z trudem zachowała świadomość, sły­sząc, jak Boone rozdziera i żuje mięso.

Na dole zgrzytały hamulce, trzaskały klamki. Zaraz otoczą budynek, zablokują wszelką nadzieję ucieczki, po chwili będą na schodach. Nie miała wyboru - mu­siała zostawić bestię z jej głodem. Boone był dla niej stracony.

Wybrała powrót nie tą drogą, którą przyszli, lecz tylnymi schodami. Dobra decyzja; kiedy tylko skręciła górnym korytarzem, usłyszała policję na drugim jego końcu, dobijającą się do drzwi. Niemal w tejże chwili usłyszała, jak policjanci forsują wejście i wydają okrzyki niesmaku. Jeszcze nie znaleźli Boone’a, on nie przebywał za zamkniętymi drzwiami. Wyraźnie odkryli coś jeszcze na górnym korytarzu. Instynkt mówił jej wyraźnie, że Decker był poprzedniej nocy skrupulatny. Gdzieś w bu­dynku przeżył pies; przegapił też w swojej pasji niemow­lę, ale reszcie nie przepuścił. Wrócił prosto z Midian, po swoich niepowodzeniach i zabił każdą żywą istotę w tym miejscu.

Na górze i na dole oficerowie śledczy zapoznawali się ze wszystkimi faktami, ale szok, jakiego doznali, czynił ich nieudolnymi. Lori bez trudu wymknęła się z budynku i pobiegła w stronę zagajnika na tyłach, gdzie znalazła schronienie wśród drzew. Jeden z policjantów wychynął zza węgła, ale nie miał zamiaru jej szukać. Gdy tylko zniknął kolegom z oczu, zwymiotował śniadanie, a potem wytarł starannie usta chusteczką i wrócił na­tychmiast do pracy.

Była bezpieczna, bo zanim nie skończą poszukiwań wewnątrz, nie zajmą się otoczeniem. Czekała. Co zrobią z Boonem, kiedy go znajdą? Pewnie go zastrzelą. W żaden inny sposób nie mogła go przed tym ustrzec. Ale minuty mijały, a chociaż w budynku rozlegały się jakieś krzyki, nie słyszała strzałów. Musieli go do tego czasu znaleźć. Może lepszy widok na to, co się dzieje, miałaby od frontu budynku.

Z trzech stron hotel otaczały zarośla i drzewa. Z trudem przedzierała się przez poszycie na pobocze zagajnika, a z każdym jej ruchem przybywało policjan­tów z tyłu budynku, którzy przychodzili tu od frontu i zajmowali pozycje. Przybyły jeszcze dwa wozy pat­rolowe. Pierwszy był pełen uzbrojonych policjantów, a w drugim przybyła ekipa specjalistów. Za nimi przyje­chały dwie karetki.

Potrzeba będzie ich więcej - pomyślała ponuro. O wiele więcej.

Chociaż zgromadzenie tylu samochodów i uzbrojo­nych ludzi przyciągało publiczność złożoną z przechod­niów, sytuacja od frontu budynku została opanowana i wszystko wyglądało niemal banalnie. Ten dom zamienił się w dwupiętrową trumnę. Prawdopodobnie zamor­dowano tu więcej ludzi w ciągu tej jednej nocy, niż zginęło śmiercią gwałtowną w Shere Neck od czasu założenia miasta. Każdy, kto się tu znalazł dziś rano, stał się częścią historii. Ta świadomość uciszała ludzi.

Lori przeniosła swoją uwagę ze świadków na grupę stojącą przy pierwszym samochodzie. Wyłom w wianusz­ku dyskutantów umożliwił jej dostrzeżenie człowieka pośrodku. Elegancko ubrany, wypolerowane okulary błyszczące w słońcu. Decker trzymał fason. O czym przekonywał: czy o szansie pokojowego wyprowadzenia swojego pacjenta na powietrze? Jeśli miał taki pomysł, został on odrzucony przez jedynego w tym gronie umun­durowanego policjanta, szefa policji w Shere Neck, który na jego apel machnął tylko ręką, a potem całkiem wyłączył się z tej dyskusji. Z oddali trudno było odczytać reakcję Deckera, ale wydawało się, że wspaniale panuje nad sobą; nachylił się do ucha innego policjanta, który uważnie skinął głową.

Poprzedniej nocy Lori widziała Deckera jako zde­maskowanego szaleńca. I teraz znów chciała go zdemas­kować. Zedrzeć tę fasadę ucywilizowanego zatroskania. Ale jak? Jeśli wyjdzie z ukrycia i rzuci mu wyzwanie (spróbuje wyjaśnić, co widziała i przeżyła w ciągu ostat­nich dwudziestu czterech godzin) - założą jej kaftan bezpieczeństwa, zanim zipnie.

To on paradował w świetnie skrojonym garniturze, miał doktorat i ustosunkowanych przyjaciół, to on był mężczyzną, głosem rozsądku i analitycznym umysłem, a ona - tyko kobietą! I kto za nią stał? Kochanek szaleniec, od czasu do czasu bestia... Nocna twarz Deckera czuła się całkiem bezpiecznie.

Nagle z wnętrza budynku buchnęły krzyki. Na rozkaz swojego szefa policjanci wymierzyli broń w drzwi frontowe, reszta wycofała się o kilka jardów. Dwaj policjanci z wycelowaną w kogoś bronią wyszli tyłem. Zaraz za nimi, z rękoma skutymi z przodu Boone, który został wypchnięty na światło, które niemal go oślepiło. Próbował odwrócić się od blasku, wycofać do cienia, ale dwaj uzbrojeni mężczyźni po­pchnęli go naprzód.

Nie pozostało nic ze stwora, którym się stał, ale istniały wystarczające dowody jego głodu. Krew za­krzepła na koszulce aż po pierś, zbryzgała mu twarz i ramiona.

Publiczność wyraziła aprobatę dla działań policjantów na widok zabójcy w kajdankach. Dołączył się Dec­ker, kiwając głową i uśmiechając się, kiedy prowadzono Boone’a, z głową odwróconą od słońca, i wsadzano na tylne siedzenie jednego z samochodów.

Natłok uczuć ogarnął Lori, gdy patrzyła na tę scenę. Ulga, że Boone’a nie zastrzelono na jej oczach mieszała się ze zgrozą, bo wiedziała, kim on jest; wściekłość na grę Deckera i niesmak, że tylu się na to nabrało.

Tak wiele masek. Czy tylko ona nie miała sekret­nego życia, żadnego innego „ja" w swoim szpiku czy psychice? Jeśli tak, to może nie było dla niej miejsca w grze pozorów, może Boone i Decker byli tu praw­dziwymi kochankami, zmieniającymi twarze, walczący­mi ze sobą, ale niezbędnymi sobie.

A ona obejmowała tego człowieka, żądała, żeby on też ją obejmował, przykładała wargi do jego twarzy. Już nigdy tego nie zrobi, wiedząc, co kryło się za jego wargami, za jego oczami. Nigdy nie mogłaby pocałować bestii.

Dlaczego zatem jej serce waliło teraz jak młot?


Rozdział XVI

TERAZ ALBO NIGDY

 

- Co pan mi opowiada? Że dotyczy to większej liczby ludzi? Jakiś rodzaj kultu?

Decker nabrał powietrza, aby jeszcze raz wygłosić swoje ostrzeżenie przed Midian. Komandosi różnie nazy­wali swojego szefa, ale nigdy nie mówili o nim za jego plecami po nazwisku. Pięć minut w jego obecności - i Decker wiedział dlaczego; dziesięć - i miał chęć go porąbać. Ale nie dzisiaj. Dziś potrzebował Irwina Eigermana, a Eigerman jego, choć on nie wiadomo czy uświa­damiał to sobie. Za dnia Midian było słabe, a więc musieli działać szybko. Już pierwsza po południu. Do zmroku jeszcze daleko, lecz i do Midian także. Przewiezienie tam oddziałów, które zniszczą to miejsce to robota na kilka godzin, a każda minuta stracona na dyskusje to minuta stracona na działanie.

- Pod cmentarzem - powiedział Decker, star­tując znów od miejsca, w którym zaczął pół godziny wcześniej.

Eigerman ledwie udawał, że słucha. Jego euforia wzrastała wprost proporcjonalnie do liczby ciał wyno­szonych ze Sweetgrass Inn, a dochodzącej obecnie do szesnastu. Miał nadzieję na więcej. Jedyną ludzką istotą, która przeżyła, było roczne niemowlę, znalezione w plą­taninie zakrwawionych prześcieradeł. Osobiście wyniósł je z budynku, ku zadowoleniu fotoreporterów. A jutro kraj pozna jego imię. Wszystko to oczywiście nie byłoby możliwe bez udziału Deckera, dlatego z pobłażaniem traktował tego człowieka, aczkolwiek w tym stadium postępowania, w obecności dziennikarzy i fleszów, byłby głupi, gdyby zaczął szukać winowajcy wśród paru świrów uwielbiających towarzystwo zwłok, a to właśnie sugerował mu Decker.

Wyciągnął grzebień i zaczął czesać swoją prze­rzedzoną fryzurę z nadzieją, że oszuka aparaty fotograficzne. Nie był przystojny, wiedział o tym. A gdyby czasem zapomniał, Annie zaraz mu przypomni. Lubiła robić uwagi w stylu: „Wyglądasz jak locha", zwykle przed snem w sobotni wieczór. Ale ludzie zawsze widzą to, co chcą zobaczyć. A po dzisiejszym dniu będzie wyglądał jak bohater.

- Czy pan słucha? - spytał Decker.

- Słyszę pana. Ludzie rabują groby. Słyszę.

- Nie rabują. I nie ludzie.

- Świry - powiedział Eigerman. - Widziałem już takich.

- Na pewno nie takich.

- Chyba nie twierdzi pan, że paru z nich było w Sweetgrass Inni

- Nie.

- Tutaj złapaliśmy człowieka winnego?

- Tak.

- Został zamknięty.

- Tak. Ale w Midian są inni.

- Mordercy?

- Prawdopodobnie.

- Nie jest pan pewien?

- Niech pan tam po prostu wyśle paru swoich ludzi.

- Po co ten pośpiech?

- Już raz mówiłem, po co się powtarzać?

- Niech pan powie jeszcze raz.

- Trzeba ich pogonić przy świetle dziennym.

- A kim oni są? Rodzajem pijawek? - zachichotał sam do siebie. - Tym są?

- Poniekąd.

- Cóż, poniekąd muszę panu powiedzieć, że to musi poczekać. Mają ze mną przeprowadzić wywiad różni ludzie, doktorze. Nie mogę odmówić prośbom, to byłoby niegrzeczne.

- Pieprzona grzeczność. Ma pan przecież swoich zastępców, prawda? Czy w tym mieście jest tylko jeden policjant?

Eigerman wyraźnie się opanował.

- Mam zastępców.

- Czy mógłbym zatem zasugerować, żeby kilku z nich wysłać do Midian?

- I co tam mają robić?

- Kopać.

- To chyba poświęcona ziemia, proszę pana - od­parł Eigerman. - To świętość.

- Ale to co jest pod spodem, nie - Decker odrzekł z powagą, która zgasiła Eigermana. - Raz mi pan zaufał, Irwin - stwierdził. - I złapał pan zabójcę. Niech mi pan znów zaufa. Musicie przenicować Midian.

 

 

Przeżyła straszne chwile, ale podstawowe potrzeby pozostały: ciało musi jeść, musi spać. Po wyjściu ze Sweetgrass Inn Lori zaspokoiła to pierwsze. Wędrowała ulicami, aż znalazła odpowiedni, ruchliwy sklep, gdzie mogła wejść nie zwracając niczyjej uwagi. Kupiła trochę żywności: pączki z kremem, pieczone jabłko, mleko czekoladowe, ser. Potem usiadła na słońcu i jadła, a jej zdrętwiały umysł niezdolny był do myślenia o czymkol­wiek oprócz wykonywania prostych czynności: gryzie­nia, żucia, połykania. Pożywienie wprawiło ją w senność, tak że nie mogła się powstrzymać od zaśnięcia, chociaż próbowała. Kiedy się obudziła, strona ulicy, po której siedziała, przedtem skąpana w słońcu, teraz tonęła w cie­niu. Kamienne schody były chłodne, a ciało bolało. Ale jedzenie i odpoczynek, cóż, że prymitywne, dobrze jej zrobiły. Zaczęła porządkować swoje myśli.

Niewiele miała powodów do optymizmu, to pewne, ale kiedy pierwszy raz znalazła się w tym mieście, w poszukiwaniu miejsca, gdzie padł Boone, sytuacja przedstawiała się równie niewesoło. Wtedy wierzyła, że człowiek, którego kochała nie żyje i podjęła pielgrzymkę wdowy. Teraz przynajmniej wiedziała, że on żyje, jakkol­wiek jeden Bóg znał, jaki koszmar z gro­bowców w Midian nim zawładnął. Zważywszy ten fakt, może i dobrze się stało, że znalazł się bezpieczny w rę­kach prawa, a dalsze powolne postępowanie da jej czas na przemyślenie całej sprawy. Najpilniejsza rzecz - to w jakiś sposób zdemaskować Deckera. Nikt nie zdołał­by zabić tylu ludzi bez pozostawienia jakichkolwiek śladów. Może trzeba wrócić do restauracji, gdzie zamor­dował Sheryl. Wątpiła, czy zaprowadził tam policję, tak jak do hotelu. Wprowadziłoby to dodatkowe komplikacje z oskarżonym, gdyby ujawnić wszystkie miejsca zbrodnii. Zaczeka więc na przypadkowe znalezienie innych zwłok, wiedząc, że zbrodnia zostanie przypisana Boone’owi. Co oznacza - być może - że to miejsce pozostało nie­tknięte, a ona mogłaby znaleźć tam jakiś trop obciążający go, albo przynajmniej rzucający cień na jego oficjalną twarz.

Powrót tam, gdzie zamordowano Sheryl i gdzie Lori przeżyła spotkanie z Deckerem, nie będzie po prostu piknikiem, ale to dla niej teraz jedyna możliwość.

Ruszyła szybko. Miała nadzieję, że przy świetle dziennym zdobędzie się na odwagę, by przekroczyć nadpalone drzwi. W nocy - o, to całkiem inna sprawa.

 

 

Decker przyglądał się, jak Eigerman robi odprawę swoich zastępców, czterech mężczyzn, którzy podobnie jak szef, wyglądali na zadowolonych z siebie byczków.

- Ufam naszemu źródłu informacji - powiedział wspaniałomyślnie, rzucając spojrzenie Deckerowi - a skoro ten pan mi mówi, że coś złego dzieje się w Midian, to sądzę, że warto go posłuchać. Chcę, żebyście tam trochę pokopali. Zobaczcie, ile się da.

- A czego właściwie szukamy? - chciał wiedzieć jeden z nich. Nazywał się Pettine. Czterdziestolatek o szerokiej, pustej twarzy jak maska aktora, zbyt hałaś­liwym głosie i pokaźnym brzuszku.

- Wszystkiego, co dziwne - powiedział mu Eiger­man.

- Jak ludzie żywiący się umarłymi? - pytał naj­młodszy z całej czwórki.

- Możliwe, Tommy - stwierdził Eigerman.

- I jeszcze czegoś więcej - włączył się Decker. - Sądzę, że Boone ma przyjaciół na cmentarzu.

- Takie ścierwo ma przyjaciół? - odezwał się Pettine. - Cholernie chciałbym wiedzieć, jak oni wy­glądają.

- Więc ich ze sobą przyprowadźcie, chłopcy.

- A jeśli nie zechcą przyjść?

- O co pytasz, Tommy?

- Użyć siły?

- Użyć, zanim oni użyją jej w stosunku do was, chłopcy!

 

***

 

- To dobrzy ludzie - Eigerman powiedział Deckerowi, kiedy wysłali tę czwórkę. - Jeśli jest tam cokolwiek do znalezienia, oni to znajdą.

- To wystarczy.

- Zamierzam zobaczyć więźnia. Chce pan iść ze mną?

- Widziałem już Boone’a tyle razy, że odechciało mi się raz na zawsze.

- Niema sprawy - stwierdził Eigerman i zostawił Deckera z jego myślami. Już prawie się zdecydował jechać z komandosami do Midian, ale tutaj miał zbyt wiele pracy - musiał przygotować się na nadchodzące rewelacje. A będą rewelacje. Chociaż na razie Boone odmawiał odpowiedzi nawet na najprostsze pytania, kiedyś przerwie to milczenie, a kiedy to się stanie, Decker zada mu kilka pytań. Nie było możliwości, by podważyć w jakimkolwiek punkcie oskarżenie skiero­wane wobec Boone’a: znaleziono go z ludzkim mięsem w ustach, zakrwawionego od stóp do głów; zaistniały jednak ostatnio takie elementy, które nawet Deckera wprowadziły w zakłopotanie i dopóki każda zmiana scenariusza nie zostanie dokładnie zbadana, niepokój pozostanie.

Na przykład: co się stało z Boone’em? Jak ten kozioł ofiarny, nafaszerowany kulami i opatrzony świadect­wem zgonu nagle został żarłocznym potworem, przez którego Decker omal nie stracił życia poprzedniej nocy? Boone nawet podkreślał, że jest umarły, na litość boską, a przerażony sytuacją Decker o mały włos nie wpadł w psychozę. Teraz patrzył na sprawy trzeźwiej. Eigerman miał rację. To świry, tyle że inne niż zazwyczaj. Istoty żyjące wbrew naturze, które trzeba wyciągnąć spod ich kamieni i oblać benzyną. Z radością sam by zapalił zapałkę...

- Decker?

Uspokoił myśli i zobaczył, że Eigerman zamyka drzwi przed zgrają dziennikarzy. Nie było śladu poprzed­niej poufałości. Pocił się obficie.

- Okay. Co się dzieje do cholery?

- Jakiś problem, Irwin?

- To żywe ścierwo, z nim jest problem.

- Z Boone’em?

- Oczywiście, z Boone’em.

- A co?

- Właśnie zbadali go lekarze. Rutynowe postępo­wanie.

- I?

- Ile razy pan go trafił? Trzy, cztery?

- Taaak, możliwe.

- Więc te kule wciąż w nim siedzą.

- To mnie nie dziwi - stwierdził Decker. - Mówiłem, że mamy tu do czynienia nie z normalnymi ludźmi. Co mówią lekarze? Powinien nie żyć?

- On nie żyje.

- Kiedy zmarł?

- Nie chodzi mi o to, że leży nieżywy, ścierwo. Chodzi o to że siedzi w pieprzonej celi nieżywy. Jego serce nie bije.

- To niemożliwe.

- Dwóch gnojków twierdzi, że nieżywy człowiek chodzi po celi i zapraszają, żebym sarn to sobie obejrzał. Co pan mi na to powie, doktorze?


Rozdział XVII

MAJACZENIE

 

Lori stała po drugiej stronie ulicy przed spaloną restauracją, wypatrując jakichś oznak życia wewnątrz. Nie dostrzegła nic. Dopiero teraz, w pełnym świetle dnia, zdała sobie sprawę, jak opustoszała była okolica. Decker dobrze wybrał. Szansa, że ktokolwiek zauważy, jak wchodzi do lokalu, lub wychodzi stąd, była bliska zeru. Nawet teraz, po południu, żaden przechodzień nie poja­wił się na chodniku, a parę pojazdów przemknęło jezdnią spiesząc się do bardziej przytulnych miejsc.

Coś w tej scenerii - może żar słoneczny, kontra­stujący z nieoznaczonym grobem Sheryl - znów przy­wiodło jej na myśl niesamowitą przygodę w Midian, a zwłaszcza - spotkanie z Babette. Dziewczynka za­czarowała nie tylko jej oczy wewnętrzne. Wydawało się, że całe ciało Lori na nowo przeżywa ich pierwsze spot­kanie. Czuła na piersi ciężar bestii, którą podniosła pod drzewem. Słyszała ciężki oddech, a w nozdrzach czuła gorzką słodycz.

Te wrażenia naszły ją z taką siłą, że rozumiała je niemal jak wezwanie: minione niebezpieczeństwo syg­nalizowało to, które nastąpi. Chyba widziała dziecko patrzące na nią, gdy je trzymała w ramionach, chociaż nigdy nie trzymała przecież na rękach Babette w ludzkiej postaci. Usta dziecka otwierały się i zamykały, wołając do Lori coś, czego nie umiała odczytać z samego ruchu warg.

Potem, tak jak zaciemnienie obrazu między sek­wencjami filmu, obrazy znikały i pamiętała tylko jeden obraz: ulica, słońce i spalony budynek naprzeciwko.

Nie było powodu, by odkładać moment spotkania ze złem. Przeszła przez jezdnię, pokonała chodnik i po­wstrzymując się od zwolnienia kroku, wkroczyła przez ramę zwęglonych drzwi w mrok wnętrza. Tak nagle ciemność! Tak nagle chłód! Jeden krok poza obręb światła słonecznego - i znalazła się w innym świecie. Teraz trochę zwolniła, jak gdyby badała labirynt rumo­wiska między drzwiami frontowymi a kuchnią. Starała się myśleć tylko ściśle o swoim zamiarze - znaleźć jakiś ślad, który doprowadziłby do skazania Deckera. Musiała odsunąć od siebie wszelkie inne myśli: wstręt, żal, strach. Musiała być chłodna i spokojna. Grać grę Deckera.

Zebrała się w sobie i przeszła pod sklepieniem.

Ale nie do kuchni; do Midian.

Pamiętała chwilę, w której to się stało i gdzie - chłodu i ciemności grobowców nie można pomylić z czym­kolwiek. Kuchnia po prostu zniknęła, co do kafelka.

Po przeciwnej stronie krypty stała Rachel, patrząc w górę na sufit z niepokojem na twarzy. Przez chwilę przyglądała się Lori, nie dziwiąc się jej obecności. Potem wróciła do obserwacji sufitu i nasłuchiwania.

- Coś nie tak? - spytała Lori.

- Cicho! - rzuciła ostro Rachel, a potem chyba pożałowała swojej szorstkości i otworzyła ramiona.

- Chodź do mnie, dziecko!

Dziecko. A więc tym była. Nie była w Midian, była w Babette i patrzyła oczami dziecka. Wspomnienia, które pojawiły się tak intensywnie na ulicy, stanowiły prelu­dium do połączenia psychik.

- Czy to istnieje realnie? - spytała.

- Realnie? - wyszeptała Rachel. - Oczywiście, realnie...

Wymówiła te słowa z wahaniem i spojrzała na córkę pytająco.

- Babette?

- Nie... - odparła Lori.

- Babette. Co ty robisz?

Podeszła do dziecka, które było od niej odwrócone. Patrzenie przez ukradzione oczy dawało Lori posmak powrotu do przeszłości. Rachel wydawała się niewiary­godnie wysoka, jej ruchy - niezdarne.

- Co robisz? - spytała po raz drugi.

- Przyprowadziłam ją - powiedziała dziewczyn­ka - żeby zobaczyła.

Na twarzy Rachel malował się gniew. Chciała chwycić córkę za ramię. Ale dziecko było szybsze. Zanim jej dosięgła, córka znalazła się poza zasięgiem matki. Wewnętrzne oczy Lori towarzyszyły jej, a szybkość wydarzeń przyprawiała ją o zawrót głowy.

- Wracaj tutaj - wyszeptała Rachel.

Babette zignorowała polecenie i wbiegła w tunele, nurkując za każdym rogiem z łatwością kogoś, kto zna labirynt na wylot. Marszruta zaprowadziła biegnącą i jej „pasażerkę" poprzez główne przejścia do ciemniejszych, węższych korytarzy, aż Babette zyskała pewność, że nikt jej nie ściga. Doszły do otworu w ścianie, zbyt małego, by przecisnęła się przezeń osoba dorosła. Babette przedo­stała się do pomieszczenia nie większego niż lodówka i równie zimnego, które służyło dziecku za kryjówkę. Tutaj dziewczynka usiadła, żeby odsapnąć, a jej czułe oczy przenikały totalną ciemność. Zgromadziła tu swoje nieliczne skarby. Lalka zrobiona z trawy i ukoronowana wiosennymi kwiatami, dwie ptasie czaszki, mały zbiór kamyków. Przy całej swojej odmienności Babette była jak każde dziecko: wrażliwa, lubiła rytualne gesty. Tu miała swój świat. To, że pozwoliła Lori go zobaczyć, stanowiło niemały komplement.

Przyprowadziła tu jednak Lori nie tylko po to, żeby obejrzała jej skarby. Nad głową słychać było jakieś głosy, wyraźnie, a więc całkiem blisko.

- Hej wy! Widzicie to gówno? Można tu ukryć całą pieprzoną armię.

- Nie mów, Cas.

- Co, już srasz w gacie, Tommy?

- Nieee.

- A tak coś zajeżdża.

- Spieprzaj.

- Zaniknijcie się obaj. Mamy robotę do wykona­nia.

- Od czego zaczynamy? - Poszukamy wszelkich oznak niepokoju.

- Tu są ludzie. Czuję ich. Decker miał rację.

- Więc wykurzmy tych pojebańców, kiedy tylko ich zobaczymy.

- Chcesz...'iść na dół? Ja nie zejdę.

- Nie potrzeba.

- Więc jak, do kurwy nędzy, ich wyciągniemy, ty dupo?

W odpowiedzi padło nie słowo, lecz strzał, odłupujący kawał kamienia.

- Będziemy strzelać jak do ryb w beczce - ode­zwał się ktoś. - Jeśli nie wyjdą, zostaną tam na dole na stałe.

- To nam oszczędzi rozkopywania grobów!

Kim są ci ludzie? - myślała Lori. Zanim zdążyła zadać pytanie, Babette już wstała i pokonywała wąski wlot do pokoju zabaw. Jej małe ciało ledwie się mieściło, a Lori poczuła przypływ klaustrofobii. Ale szybko zna­lazła rekompensatę. Światło dzienne nad głową i zapach świeżego powietrza ogrzały nie tylko skórę Babette, lecz i Lori.

Przejście stanowiło widocznie część jakiegoś sys­temu odwadniającego. Dziecko wijąc się pokonywało rumowisko, a zatrzymało się tylko po to, żeby ominąć ciało jakiejś wiedźmy, która zmarła w tunelu. Głosy z powierzchni ziemi dobiegały niepokojąco wyraźnie.

- Mówię, żeby zacząć tutaj i otworzyć każdy przeklęty grób, aż znajdziemy coś, co można zabrać ze sobą.

- A ja bym nie chciał niczego stąd zabierać ze sobą.

- Cholera, Pettine, chcę zakuwać w kajdanki! Ile się tylko da zgarnąć tych skurwysynów!

- Może powinniśmy najpierw zadzwonić? - spy­tał teraz czwarty z rozmówców. Tego głosu dotychczas nie słyszała. - Może szef ma dla nas jakieś świeże instrukcje.

- Pieprzę szefa - stwierdził Pettine.

- Tylko jeśli cię poprosi - odparował Cas. Poza śmiechem nastąpiło jeszcze kilka uwag, głów­nie obscenicznych. Pettine uciszył ich wesołość.

- Okay. Zacznijmy wreszcie do cholery!

- Prędzej czy później - powiedział Cas. - Tommy gotowy?

- Zawsze jestem gotowy.

Nagle stało się widoczne źródło światła, ku któremu pełzła Babette: krata z boku tunelu.

Trzymaj się z dala od słońca - usłyszała swoje myśli Lori.

W porządku, odpowiedziały myśli Babette. Z pew­nością to nie pierwszy raz, kiedy korzystała ze swego wewnętrznego judasza. Jak więzień, nie mający nadziei na poznanie hasła, czerpała przyjemność z podróży w czasie. Obserwacja świata z tego miejsca stanowiła niezwykłą rozrywkę, a ona dobrze wybrała swój punkt widokowy. Krata otwierała widok na alejki, a tak została umieszczona w murze mauzoleum, że światło słoneczne nie padało na nią bezpośrednio. Babette przycisnęła twarz do prętów, aby lepiej uchwycić całą scenę na zewnątrz.

Lori widziała trzech z czterech rozmówców. Wszys­cy w mundurach, wszyscy - pomimo śmiałości w gło­sie - wyglądali jak ludzie, którzy chcieliby stokroć bardziej znajdować się w tej chwili w innym miejscu. Nawet przy silnym świetle dziennym, uzbrojeni po zęby i bezpieczni w słońcu czuli się nieswojo. Nietrudno zgadnąć dlaczego. Gdyby przyszli aresztować kogoś z jakiejś kamienicy czynszowej, nie rozglądaliby się wokoło z takim niepokojem, nie okazywaliby tych ner­wowych tików. Ale tu rozciągało się terytorium Śmierci, a oni czuli się na nim jak intruzi.

W innych okolicznościach ubawiłaby się patrząc, jak są zbici z tropu. Ale nie tutaj, nie teraz. Wiedziała, do jakiego strachu i strachu przed strachem zdolni są ludzie.

Znajdą nas - usłyszała myśli Babette.

Miejmy nadzieję, że nie - odparły jej myśli.

Ale znajdą - stwierdziło dziecko. - Tak mówi Prorok.

Kto?

Odpowiedź Babette była obrazem stwora, którego widziała przelotnie podczas poszukiwania Boone’a w tu­nelach: bestii z ukrytymi ranami, leżącej na materacu w pustej celi. Teraz widziała ją w innych okolicznościach, uniesioną ponad głowami zgromadzenia przez dwóch członków Plemienia, po których spoconych ra­mionach spływała płonąca krew. Przemawiała, ale Lori nic nie słyszała. Jakieś proroctwa, jak przypuszczała, a między nimi ta scena.

Znajdą nas i spróbują nas wszystkich zabić - myślało dziecko.

I zabiją?

Dziecko milczało.

Zabiją, Babette?

Prorok tego nie widzi, bo należy do tych, którzy zginą. Może ja też zginę.

Ta bezgłośna myśl przyszła jak czyste uczucie, jak fala smutku, której Lori nie mogła się oprzeć, której nie mogła uleczyć.

Jeden z mężczyzn, jak zauważyła teraz Lori, prze­mykał chyłkiem do kolegów i ukradkiem wskazywał grobowiec po prawej. Miał lekko uchylone drzwi. Wewnątrz trwał jakiś ruch. Lori widziała, co nadchodzi, tak jak i dziecko. Poczuła dreszcz przebiegający przez plecy Babette, poczuła, jak jej palce zaciskają się na prętach, na zapowiedź grozy, która nastąpi. Nagle dwóch męż­czyzn znalazło się przy drzwiach grobowca i otworzyło je na oścież kopniakiem. Z wnętrza dobiegł krzyk, ktoś upadł. Pierwszy z gliniarzy był natychmiast w środku, za nim następny, a hałas zaalarmował trzeciego i czwar­tego, by przybiec do drzwi grobowca.

- Z drogi! - wrzasnął gliniarz we wnętrzu. Poli­cjant zrobił krok wstecz i szczerząc zęby z zadowolenia wyciągnął swego aresztanta z kryjówki, a kolega dołożył kopniaka z tyłu.

Lori widziała ich ofiarę zaledwie w mgnieniu oka, ale szybko Babette nazwała go w myślach.

- Ohnaka.

- Na kolana, ty dupo - zawołał gliniarz z tyłu i kopnął aresztanta w nogi. Człowiek upadł, pochy­lając głowę, aby słońce nie sforsowało ronda jego kapelu­sza.

- Dobra robota, Gibbs - wyszczerzył zęby Pettine.

- Więc gdzie jest reszta? - dopytywał się najmłod­szy z czwórki, chudy chłopak z fantazyjnym grzebieniem na głowie.

- W podziemiach, Tommy - obwieścił czwarty mężczyzna. - Tak właśnie mówił Eigerman. Gibbs zbliżył się do Ohnaki.

- Zabierzmy tego pierdolca, żeby nam pokazał - stwierdził. Spojrzał na towarzysza Tommy’ego, niskiego, krępego mężczyznę. - Ty jesteś niezły w przesłucha­niach, Cas.

- Jeszcze mi nikt nigdy nie powiedział nie - od­parł mężczyzna. - Mówię prawdę czy nie?

- Prawdę mówisz - potwierdził Gibbs.

- Chcesz, żeby ten człowiek się tobą zajął? - Pettine zapytał Ohnakę. Aresztant nie odezwał się.

- Nie myśl, że usłyszał - stwierdził Gibbs. - Ty go zapytaj, Cas.

- Tak, żeby wystarczyło.

- Spytaj go twardo.

Cas podszedł do Ohnaki, wyciągnął rękę i zdarł mu z głowy kapelusz. Natychmiast Ohnaka zaczął krzyczeć.

- Zamknij się do cholery! - wrzasnął Cas, kopiąc go w brzuch.

Ohnaka krzyczał dalej, krzyżując ręce nad ob­nażoną głową, aby zasłonić się przed słońcem. Podniósł się i desperacko rzucił szukając pomocy w ciemności za otwartymi drzwiami, ale młody Tommy już tam był i blokował wejście.

- Dobry jesteś, Tommy! - zawołał Pettine. - Za­bieraj go, Cas!

Zmuszony do powrotu na słońce, Ohnaka zaczął się trząść; chwyciło go na dobre.

- Co jest do cholery? - spytał Gibbs.

Ramiona aresztanta nie miały już siły chronić jego głowy. Opuścił je; dymiły. Tommy mógł mu teraz spoj­rzeć prosto w twarz. Młody gliniarz nie wyrzekł ani słowa. Zrobił tylko dwa kroki w tył, potykając się i opuścił broń.

- Co robisz, ty ośle? - zawołał Pettine. Potem chwycił Ohnakę za ramię, aby nie sięgnął po porzuconą broń. W zamieszaniu Lori nie mogła dostrzec, co się stało potem, ale wydawało się, że ciało Ohnaki zamiera. Cas wydał z siebie okrzyk niesmaku, a Pettine - gniewu, kiedy cofnął swoją rękę i odrzucił garść materiału i pyłu.

- Co jest do cholery? - krzyczał Tommy. - Co jest do cholery? Co jest do cholery?

- Zamknij się! - kazał mu Gibbs, ale chłopiec nie panował nad sobą. Wciąż, na okrągło to samo pytanie:

- Co jest do cholery?

Nie poruszony paniką Tommy’ego, Cas uderzył Ohnakę, żeby powalić go na kolana. Cios okazał się niszczycielski. Złamał ramię Ohnaki w łokciu i ręka upadła u stóp Tommy’ego. Jego krzyk przeszedł w wy­mioty. Nawet Cas się cofnął, potrząsając głową z niedo­wierzaniem.

Ohnaka przekroczył już punkt, skąd nie ma po­wrotu. Nogi ugięły się pod nim, ciało słabło coraz bardziej pod wpływem zabójczego słońca. A jego twarz, teraz skierowana w stronę Pettine’a, wydawała najgłośniejsze krzyki, kiedy odpadało od niej ciało, a przez oczodoły wychodził dym, jak gdyby mózg płonął.

Już nie skowyczał. Nie miał siły. Po prostu osuwał się na ziemię, z odrzuconą do tyłu głową, jak gdyby zapraszając słońce do szybszego działania i zakończenia agonii. Zanim padł na bruk, jakiś ostatni fragment jego istoty trzasnął, co zabrzmiało jak strzał. Gnijące szczątki rozleciały się fontanną krwawego pyłu i kości.

Lori chciała, żeby Babette odwróciła wzrok, tak w swoim imieniu, jak i dla dobra dziecka. Ale ona odmówiła. Nawet gdy skończył się ten horror i ciało Ohnaki rozprysło się po alejce, Babette wciąż przy­ciskała twarz do kraty, jak gdyby chciała poznać śmierć od światła słonecznego ze wszystkimi szczegółami. Lori musiała gapić się na ten sam widok. Czuła każde drżenie kończyn Babette, smak łez powstrzymywanych, by nie zasłaniały obrazu. Ohnaka nie żył, lecz jego oprawcy nie skończyli działań. Było na co popatrzeć, więc dziecko obserwowało dalej.

Tommy usiłował zetrzeć rozbryzgane wymioty z munduru. Pettine kopał szczątki zwłok Ohnaki. Cas wyjmował papierosa z kieszeni na piersiach Gibbsa.

- Dawaj ognia! - Gibbs drżącymi rękoma szukał zapałek w kieszeni spodni, ze wzrokiem utkwionym w dymiących szczątkach.

- Nigdy czegoś takiego nie widziałem - stwierdził Pettine, niemal obojętnym tonem.

- Tym razem się zesrałeś, Tommy? - powiedział Gibbs.

- Odpieprz się - padła odpowiedź. Jasna skóra Tommy’ego poczerwieniała. - Cas mówił, że powinniś­my zadzwonić do szefa. I miał rację.

- A co do cholery robi teraz Eigerman? - spytał na to Pettine i splunął na czerwony pył u stóp.

- Widziałeś twarz, tego pierdolca? - odezwał się Tommy. - Widziałeś, jak na mnie patrzył? Prawie umarłem, powiadani wam. Mógł mnie zaprawić.

- O co tu chodzi? - włączył się Cas.

Gibbs udzielił niemal prawidłowej odpowiedzi.

- Światło słoneczne - odparł. - Słyszałem, że są takie choroby. To słońce go dorobiło.

- Człowieku, to niemożliwe - oponował Cas. - Nigdy nie widziałem czegoś takiego, ani nie słyszałem o podobnych rzeczach.

- No to teraz widzieliśmy i słyszeliśmy - Pettine mówił z niemałą satysfakcją. - To nie była halucynacja.

- Więc co robimy? - chciał wiedzieć Gibbs. Miał trudności z doniesieniem zapalonej zapałki w drżących dłoniach do papierosa w ustach.

- Szukamy dalej - odrzekł Pettine.

- Ja nie - stwierdził Tommy - dzwonię do tego pieprzonego szefa. Nie wiemy, ilu takich świrów tu jest. Może setki. Sam tak mówiłeś. Mówiłeś, że można tu schować całą armię.

- Czego się tak boisz? - odparł Gibbs. - Widzia­łeś, co robi z nimi słońce.

- Tak. A co będzie, kiedy zajdzie słońce, pieprzone mądrale? - padła riposta Tommy’ego.

Płomień zapałki przypalił palce Gibbsa. Rzucił ją, przeklinając.

- Widziałem to na filmach - powiedział Tom-my. - Nocą dzieją się dziwne rzeczy.

Sądząc z wyrazu twarzy, Gibbs oglądał te same filmy.

- Może powinniście zadzwonić po jakąś pomoc. Po prostu na wszelki wypadek.

Myśli Lori pospiesznie przemawiały do dziecka.

Musisz ostrzec Rachel. Opowiedz jej, co widziałyś­my.

Oni już wiedzą - brzmiała odpowiedź dziecka.

Powiedz im mimo wszystko. Zapomnij o mnie! Powiedz im, Babette zanim będzie za późno.

Nie chcę cię opuścić.

Nie mogę ci pomóc, Babette. Nie należę do was. Jestem...

Próbowała ustrzec się od myśli, która ją naszła, ale było za późno.

...jestem z normalnego świata. Sionce nie zabije mnie tak jak was. Jestem żywa. Jestem człowiekiem. Nie należę do was.

Nie zdołała ocenić jej pospiesznej reakcji. Kon­takt został przerwany natychmiast, a widok poprzez oczy Babette zniknął. Lori znalazła się na progu kuchni.

W głowie słyszała wyraźne odgłosy wydawane przez muchy. Ich bzyczenie nie było echem Midian, lecz czymś realnym. Latały w kółko po pomieszczeniu nad jej głową. Aż za dobrze wiedziała, jaka woń je tu przywiodła, jajeczkujące i głodne; miała też całkowitą pewność, że po tym wszystkim, co zobaczyła w Midian, nie zdoła wyko­nać jeszcze jednego kroku w stronę zwłok na podłodze. To już za dużo śmierci ^ jej świecie, w jej głowie i dookoła. Jeśli nie ucieknie, oszaleje. Musiała wracać na świeże powietrze, gdzie mogłaby swobodnie odetchnąć. Może znaleźć jakiś niewielki sklep i pogadać ze sprzeda­wczynią, ot tak, o pogodzie, o cenach ręczników papiero­wych, o czymkolwiek, równie długo, co banalnie, niecie­kawie.

Ale muchy chciały bzyczeć w jej uszach. Próbowała je odgonić. Wciąż przylatywały jednak do niej, do niej, ze skrzydełkami lepkimi od śmierci, odnóżami czer­wonymi od śmierci.

- Dajcie mi spokój - szlochała. Ale jej gwałtowne zachowanie przyciągało tylko coraz większe ich chmary, zrywające się na dźwięk jej głosu od swego stołu jadal­nego, niewidocznego za plecami. Umysł Lori walczył, by zachować dystans do rzeczywistości, w którą znów zo­stała rzucona, ciało błagało by wyjść z kuchni.

I umysł, i ciało zawiodły. Nadleciała chmura much, tak wielka, że same siebie pogrążyły w ciemności. Niejas­no zdała sobie sprawę, że taka obfitość jest niemożliwa i że to jej psychika tworzy obrazy grozy w swoim pomieszaniu. Ale ta myśl była za słaba, by powstrzymać szaleństwo. Rozum sięgał po tę myś


Date: 2016-01-14; view: 807


<== previous page | next page ==>
WZIEMIĘWSTĄPIENIE 9 page | GNIEW SPRAWIEDLIWOŚCI
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.049 sec.)