Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






WZIEMIĘWSTĄPIENIE 9 page

Lepiej tego nie wiedzieć. Wystarczało już, że owe stworzenia miały dzieci i sztukę; to, że mogły mieć wizje, stanowiło zbyt niebezpieczną myśl.

Gdy po raz pierwszy ich spotkała, na schodach do ich podziemnego świata, obawiała się o własne życie. I wciąż się bała, w jakimś cichym zakątku „ja". Nie, że można jej zabrać życie, lecz że można je zmienić, naznaczyć je w pewien sposób ich rytami i wizjami, tak że nie zdoła ich wymazać z umysłu.

Im szybciej stąd odejdzie, z Boone’em przy boku, tym szybciej wróci do Calgary. Tam ulice są jasno oświetlone. Lampy przyćmiewają gwiazdy.

Pokrzepiona tą myślą, ruszyła na poszukiwanie Chrzciciela.


Rozdział XIV

WIĄTYNIA

 

Oto i prawdziwe Midian. Nie puste miasto na wzgórzu; nawet nie nekropolia u jego stóp; lecz sieć tuneli i komnat, rozciągająca się przypuszczalnie pod całym cmentarzem. Niektóre grobowce zajmowali tylko zmarli, a ich trumny na poszczególnych półkach próch­niały. A może byli to pierwsi lokatorzy cmentarza, złożeni tu na wieczny spoczynek, zanim Nocne Plemię przejęło teren w swoje posiadanie? A może to członkowie Plemienia, którzy umarli (prowadząc pół-życie) porażeni przez światło słońca; czy też zwiędli z tęsknoty? I tak stanowili tu mniejszość. Większość z komnat dzierżawiły bardziej żywotne dusze, a ich kwatery oświetlały lampy lub świece, a czasem sam lokator, istota paląca się własnym światłem.

Rzuciła przelotne spojrzenie na taką postać, leżącą na wznak na materacu w swoim buduarze. Była naga, korpulentna i bezpłciowa, a jej obwisłe ciało składało się z mieszaniny ciemnej, tłustej skóry oraz wewnętrznych błysków światła, których fosforescencja nasączała proste łoże. Wydawało się, że każde drzwi prowadzą do równie tajemniczych zjawisk, a jej reakcja na nie byłaby równie zagadkowa, jak one same. Po prostu skręcał się jej żołądek, gdy widziała jakiegoś stygmatyka otoczonego kompanami o ostrych zębach, hałaśliwie siorbiących z jego ran; albo czuła podniecenie, konfrontując legendę z autentycznym wampirem. Czy tylko to? A cóż miała powiedzieć mężczyźnie, którego ciało rozproszyło się w gromadę ptaków, kiedy zobaczył, że mu się przypat­ruje? Cóż powiedzieć o panterze z głową psa, którą odwracała z fresku i zachęcała, by przyłączyć się do jego terminatora, mieszającego farbę? Albo o mechanicznych bestiach o nogach jak macki, biegających po ścianach. Po przejściu tuzina korytarzy nie odróżniała już zgrozy od fascynacji. Może nigdy tego nie dostąpi?



Mogła tu spędzić całe dnie i podziwiać widoki, ale szczęście (lub instynkt) przywiodły ją już za blisko Boone’a, żeby mogła przerwać dalszy marsz. To cień Lylesburga pojawił się przed nią, jak gdyby wychodząc z masywnej ściany.

- Nie wolno ci iść dalej.

- Zamierzam znaleźć Boone’a - powiedziała.

- Nie chcę ci czynić zarzutów. Rozumiem cię. Ale ty z kolei musisz zrozumieć nas: to, co zrobił Boone, naraża nas wszystkich na niebezpieczeństwo...

- Pozwól mi więc przemówić do niego. Odejdzie­my stąd razem.

- To byłoby możliwe jakiś czas temu - stwierdził Lylesburg, a jego głos wydobywał się z zasłony cienia zrównoważony i pełen autorytetu jak zawsze.

- A teraz?

- Znalazł się poza moim zasięgiem. I twoim też. Odwołał się do całkiem innej siły.

Gdy mówił, usłyszała hałas pochodzący z głębi katakumb - dźwięk niepodobny do niczego, co dotąd znała. Najpierw była pewna, że jest to trzęsienie ziemi; dźwięk wy doby wał się jak gdyby w ziemi i z ziemi. Ale gdy zabrzmiał po raz drugi, usłyszała w nim coś zwierzę­cego: jęk, może bólu, może ekstazy... Z pewnością to był Bafomet - Który Stworzył Midian, jak powiedziała Rachel. Jakiż inny głos zdołałby wstrząsnąć posadami tego miejsca?

Lylesburg potwierdził to.

- Oto dokąd udał się Boone, żeby pertraktować - odezwał się. - Albo tak sądzi.

- Pozwól mi iść do niego.

- Został już pochłonięty. Zabrany przez płomień.

- Chcę zobaczyć na własne oczy - zażądała Lori.

Nie chcąc już odwlekać tej chwili, popchnęła Lylesburga spodziewając się oporu. Jej dłonie jednak zanurzy­ły się w ciemności, która go spowijała i dotknęły ściany za jego plecami. Nie był materialny. Nie mógł jej powstrzy­mać od pójścia dokądkolwiek.

- Ciebie też zabije - usłyszała jego ostrzeżenie, gdy biegła na poszukiwanie źródła dźwięku. Hałas ota­czał ją zewsząd, lecz wyczuwała, skąd się rozchodzi. Z każdym jej krokiem stawał się głośniejszy, bogatszy, każda z jego warstw składowych dotykała innej części jej organizmu: głowy, serca, łona.

Szybkie spojrzenie za siebie potwierdziło to, czego się domyślała: Lylesburg nie próbował nawet iść za nią. Skręciła raz i drugi, a głosy wciąż narastały, aż zaczęła iść pod prąd, jakby pod silny wiatr, z opuszczoną głową, zgarbionymi ramionami.

Wzdłuż przejścia nie było już komnat, a co za tym idzie - świateł. Widziała jednak przed sobą poświatę - migoczącą i zimną, lecz na tyle jasną, by oświetlić zarówno teren, na którym się potykała (gołą ziemię), jak i srebrzysty szron na ścianach.

- Boone? - krzyknęła. - Jesteś tam? Boone?

Po tym, co powiedział Lylesburg, nie miała zbyt wielkiej nadziei na odpowiedź, ale uzyskała ją. Jego głos wyszedł na jej spotkanie z samego środka światła i dźwię­ku. W całym zgiełku słyszała jednak tylko:

- Nie...

Co nie? - zastanawiała się.

Nie idź dalej? Nie zostawiaj mnie tutaj?

Zwolniła kroku i znów zawołała, ale hałas wywoła­ny przez Chrzciciela dosłownie zatapiał jej własny głos, a co dopiero odpowiedź. Doszedłszy tak daleko, musiała iść naprzód, nie wiedząc, czy jego zawołanie oznaczało ostrzeżenie, czy też nie.

Przejście zaczęło stromo opadać – przechodząc niemal w urwisko. Zatrzymała się u szczytu i mrużąc oczy spojrzała w jasność. Oto i nora Bafometa, bez wątpienia. Hałas, który wydawał, naruszył ściany stro­mizny i powiał pyłem prosto w jej twarz. W oczach miała łzy, które zmyły kamienny kurz. Ale pył wciąż ją atakował. Ogłuszona dźwiękiem, oślepiona pyłem, tkwi­ła na krawędzi stromizny, niezdolna, by ruszyć w przód lub w tył.

Nagle Chrzciciel umilkł i wszystkie warstwy dźwię­ku natychmiast całkowicie zamarły.

Nastąpiła cisza, jeszcze bardziej przerażająca niż hałas, który ją poprzedzał. Czy zamilkł, bo wiedział, że w pobliżu pojawił się intruz? Wstrzymała oddech, oba­wiając się wydać jakiś dźwięk.

U stóp stromizny znajdowało się święte miejsce, co do tego nie miała wątpliwości. Gdy zwiedzała słynne katedry Europy, z matką, wiele lat temu i gapiła się na okna i ołtarze, nie doznawała tego uczucia nagłego wglądu, które teraz przeżywała. Nigdy też, w całym swoim życiu, we śnie czy na jawie, nie doświadczała tak sprzecznych bodźców. Chciała natychmiast uciec z tego miejsca, porzucić je i zapomnieć, a zarazem to miejsce przyzywało ją. To nie obecność Boone’a wzywała, lecz magia świętości albo występku, albo jednego i drugiego; nie można się było jej oprzeć.

Łzy spłukały teraz pył z jej oczu. Tylko tchórzostwo mogło ją wstrzymać. Zaczęła schodzić po stromiźnie. Zejście liczyło około trzydziestu jardów, lecz pokonała dopiero nie więcej niż jedną trzecią drogi, gdy na dole pojawiła się znajoma postać.

Ostatni raz widziała Boone’a na powierzchni ziemi, gdy wyszedł, aby zmierzyć się z Deckerem. W ciągu kilku sekund, zanim zemdlała, widziała go w nowej, nie znanej dotąd postaci: mężczyznę, który całkiem zapomniał, co to ból i klęska. Teraz wyglądał całkiem inaczej. Ledwie mógł się utrzymać na nogach.

Wyszeptała jego imię, a słowo to nabrało ciężaru, kiedy płynęło ku niemu.

Usłyszał i zwrócił głowę w jej stronę. Nawet w naj­gorszych czasach, gdy kołysała go i uspokajała lęki, nie widziała takiego smutku na jego twarzy. Łzy płynęły bez przerwy, a rysy tak zmarszczył żal, że wyglądał jak noworodek.

Schodziła dalej, a każdy jej krok, każdy oddech zostały zwielokrotnione przez akustykę urwiska.

Widząc, że się zbliża, puścił się, żeby do niej poma­chać, ale stracił równowagę i upadł ciężko. Przyspieszy­ła, nie dbając teraz o hałas. Jakakolwiek siła mieszkała w jamie na dole, musiała usłyszeć, że Lori przyszła. Znała też pewnie jej historię. Nie bała się sądu tej istoty. Wkroczyła tu z miłości, bez broni, sama. Jeśli Bafomet był naprawdę architektem Midian, zrozumie jej słabość i nie wystąpi przeciwko niej. Znajdowała się teraz o pięć jardów od Boone’a. A on usiłował przewrócić się na plecy.

- Poczekaj! - powiedziała, kierowana despera­cją.

Ale to nie na nią patrzył. Gdy tylko przewrócił się na plecy, podniósł wzrok na Bafometa. Podążyła za jego spojrzeniem. Ujrzała pokój o ścianach z zamarzłej ziemi i takiej samej podłodze, pękniętej od rogu do rogu, a z powstałej tak szczeliny wydobywał się płomienisty słup, wysokości czterech czy pięciu ludzi. Bił od niego raczej gorzki chłód niż żar, a wnętrze słupa nie migotało, lecz kotłowało się, obracając jakąś dziwną materię, której najpierw nie rozpoznała, ale jej przerażone spoj­rzenie nagle pojęło,

W ogniu było ciało, podwieszone za kończyny ludz­kie (co rozpoznała po mięsie), ale nic więcej nie dało się powiedzieć. Prawdopodobnie ciało należało do Bafome­ta, a tych mąk doznawało wskutek wizyty intruza.

Boone wypowiedział teraz imię Chrzciciela, a ona przygotowywała się na widok jego twarzy. I ona ją poznała, kiedy stwór tam się znajdujący - nie umarły, lecz żywy, nie mieszkaniec, lecz twórca Midian - od­wrócił głowę w chaosie płomieni i spojrzał na nią.

Oto i Bafomet. Ta dziwaczna, pokręcona postać. Ujrzawszy twarz, krzyknęła. Żadne opowiadanie czy film, żadna klęska czy rozkosz nie przygotowały jej na spot­kanie z twórcą Midian. Niezaprzeczalna świętość, bo coś tak skrajnego musi być święte. Rzecz ponad innymi rzeczami. Poza miłością czy nienawiścią, poza ich sumą. Wreszcie - poza granicą świadomości; niepojęte, nie poddające się klasyfikacji. Natychmiast odwróciła wzrok, a każdy ślad w pamięci wymazała, zamknęła w jakimś zakamarku, aby żadna tortura czy namowa nie kazały jej znów na to patrzeć.

Nie znała swojej własnej siły do chwili, gdy szalona chęć wyrwania się stąd nie pchnęła jej do podźwignięcia Boone’a i taszczenia jego ciała pod górę stromizny. Niewiele mógł jej pomóc. Czas, który spędził w obecności Bafometa pozbawił go zupełnie władzy w mięśniach. Lori wydawało się, że wyciąganie Boone’a na szczyt urwiska trwa wieki, a lodowe światło płomienia rzuca przed nimi cień postaci niby jakieś proroctwo.

Przejście na górze było puste. Po trosze spodziewa­ła się, że czeka gdzieś na nich Lylesburg w towarzystwie kompanów, ale z komnaty poniżej niosła się przez tunel cisza. Kiedy zaciągnęła już Boone’a poza szczyt stromiz­ny, płuca paliły ją od wysiłku. Smutek i strach, obecne na jego twarzy w chwili spotkanie, powoli znikały.

- Znasz wyjście stąd? - spytała.

- Chyba tak - odparł.

- Będziesz musiał mi trochę pomóc. Nie mogę cię już dłużej podtrzymywać.

Skinął głową, potem obejrzał się na wejście do jamy Bafometa.

- Co widziałaś?

- Nic.

- To dobrze.

Zakrył jej twarz rękoma. Spostrzegła, że brakuje mu jednego palca; świeża rana. Wydawał się tym nie przejmować, więc nie zadawała pytań, lecz skupiła się na tym, aby zachęcić go do ruchu. Był niechętny, posępny po tych wielkich emocjach, ale dotaszczyli się jakoś do stromych schodów, wiodących przez jedno z mauzoleów w noc.

Powietrze pachniało przestrzenią po czasie spę­dzonym w uwięzieniu pod ziemią, zamiast jednak na­cieszyć się, Lori proponowała jak najszybciej opuścić cmentarz. Przesuwali się przez labirynt grobów do bra­my. Tam Boone przystanął.

- Samochód jest tuż za murem - powiedziała. Drżał, chociaż noc należała do ciepłych.

- Nie mogę...

- Czego nie możesz?

- Tu jest moje miejsce.

- Nie - stwierdziła. - Twoje miejsce jest przy mnie. Należymy do siebie.

Stała blisko, ale on odwrócił głowę w stronę cienia. Ujęła w dłonie jego twarz i spojrzała mu prosto w oczy.

- Należymy do siebie, Boone. Dlatego żyjesz. Nie rozumiesz? Po tym wszystkim. Po tym, co przeszliśmy. Przeżyliśmy.

- To nie takie łatwe.

- Wiem. Oboje przeżyliśmy straszne chwile. Ro­zumiem, że nigdy nie będzie już tak samo. Nie chcę, żeby było.

- Nie wiesz... - zaczął.

- Więc mi powiesz. Kiedy przyjdzie pora. Musisz zapomnieć Midian, Boone. Ono już o tobie zapomniało.

Dreszcze, które nim wstrząsnęły, nie brały się z zimna, lecz zapowiadały łzy. Popłynęły strumieniem.

- Nie mogę iść. Nie mogę iść.

- Nie mamy wyboru - przypomniała. - Mamy tylko siebie.

Ból niemal zgiął go w pół.

- Wyprostuj się, Boone - powiedziała. - Obejmij mnie ramionami. Plemię nie chce ciebie, nie potrzebuje ciebie. Ja potrzebuję. Boone. Proszę.

Powoli wyprostował się i objął ją.

- Mocno - kazała. - Trzymaj mnie mocno, Bo­one.

Jego uchwyt zacisnął się. Gdy oderwała dłonie od jego twarzy, aby odwzajemnić uścisk, nie patrzył na nekropolię. Patrzył na nią.

- Musimy wrócić do hotelu i zabrać wszystkie moje-rzeczy, tak? Musimy to zrobić. Tam są listy, foto­grafie, wiele drobiazgów, których nikt nie powinien znaleźć.

- A potem? - spytał.

- Potem ustalimy, dokąd jechać, aby nikt nas nie szukał i zastanowimy się, jak udowodnić, że jesteś nie­winny.

- Nie lubię światła - stwierdził.

- Więc będziemy go unikać - odrzekła. - Aż ujrzysz to przeklęte miejsce we właściwych proporcjach.

Na jego twarzy nie znalazła nawet śladu echa jej optymizmu. Oczy mu błyszczały, ale tylko od łez. Reszta jego osoby pozostała tak zimna, jakby wciąż był częścią ciemności Midian. Lori nie dziwiła się temu. Po tej całej nocy (i dniach, które ją poprzedzały) sama zdumiała się, skąd w niej tyle nadziei. Miała ją jednak w sobie, silną jak bicie serca i nie pozwoliłaby, aby lęki wywołane przez Plemię ją zniszczyły.

- Kocham cię, Boone - wyznała, nie oczekując odpowiedzi.

Może z czasem on też się odezwie. Jeśli nie słowami miłości, to przynajmniej wyjaśnieniami. A jeśli nie, albo nie będzie mógł, nic się nie stanie. Miała jego istnienie, jego ciało, ciało silne w jej ramionach. Jakiekolwiek pretensje Midian rościło sobie do jego wspomnień, Lylesburg wyraził się jasno: nigdy nie będzie mu wolno tam powrócić. Zamiast tego znów będzie przy niej w nocy, a jego obecność jest o wiele cenniejsza niż namiętność na pokaz.

Z czasem Lori sprawi, że Boone zapomni o mękach związanych z Midian, tak jak to zrobiła z mękami szaleństwa, w które sam siebie wpędzał. Wcale nie poniosła wtedy porażki, jak starał się jej wmówić Decker. Boone nie prowadził sekretnego życia w tajemnicy przed nią; był niewinny. Tak jak ona. Oboje niewinni, co pozwoliło im przeżyć tę niebezpieczną noc i dotrwać do bezpiecznego dnia.


Część IV


Date: 2016-01-14; view: 750


<== previous page | next page ==>
WZIEMIĘWSTĄPIENIE 8 page | WIĘCI I GRZESZNICY
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.01 sec.)