Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






WZIEMIĘWSTĄPIENIE 8 page

Kobieta u jego stóp zaczęła jęczeć. Czas, by zamilk­ła! Wymierzył cios w jej otwarte usta.

Kiedy rozpoznał słowo, które usiłowała wymówić, ciemność przed nim rozstąpiła się i słowo to wyszło z ukrycia.

- Boone - powiedziała.

To był on.

Pojawił się z cienia drżących drzew, ubrany tak, jak zapamiętała Maska, w brudną koszulkę i dżinsy. A w oczach-miał jednak jasność, której Maska nie pamiętała i kroczył - pomimo kuł, które w sobie nosił - jak człowiek, który nigdy w życiu nie poznał, co to ból.

Dosyć tajemnicze! Ale nie koniec na tym. Gdy tylko pojawił się, zaczął się zmieniać. Wydychając woal dymu, który spowijał jego ciało w fantastyczną zasłonę.

Otóż i kozioł ofiarny - a zarazem nie. O, nie!

Człowiek-Maska spojrzał w dół na kobietę, aby się upewnić, że oboje widzą to samo, ale ona znów straciła przytomność. Musiał ufać temu, co powiedzą jego przy­szyte oczy, a to, co one widziały, budziło grozę.

Mięśnie ramion i szyi Boone’a marszczyły się, stając się to jasne, to ciemne. Palce potężniały; twarz za zasłoną wydychanego dymu wydawała się składać z zamaskowa­nych włókien, opisujących ukryty kształt, do którego miały się dostosować mięśnie i kości głowy.

I jeszcze jedna intrygująca rzecz, głos. To nie ten głos, który pamiętała Maska. Nie głos kozła ofiarnego, przytłumiony poczuciem winy. To ryk furii.

- Musisz umrzeć, Decker! - krzyczał potwór.

Maska nienawidziła tego nazwiska, tego: Decker. Decker to po prostu pewien mężczyzna, dawna miłość, którą pieprzyła Maska od czasu do czasu. Przy takim podnieceniu, z członkiem tak stwardniałym do morderst­wa, Stara Głowa z Guzikami z trudem pamiętała, czy doktor Decker jeszcze żyje.

Potwór wciąż wołał go po nazwisku.

- Słyszysz mnie, Decker? - pytał.

Bękarcie gówno - pomyślała Maska. Niedorobione, bękarcie gówno, z nieprawego łoża. Wymierzył pis­tolet w jego serce. Potwór zakończył transformację i stał przed swoim wrogiem w całej okazałości, jeśli istotę urodzoną na rzeźnickim pieńku można nazwać w pełni okazałą. Z matki wilczycy, z ojca klowna, śmieszny aż do przesady. Dla niego nie będzie błogosławieństwa - po­stanowiła Maska. Tylko splunięcie w twarz-hybrydę, gdy już się znajdzie martwy na ziemi.



Nie zastanawiając się, wystrzelił. Kula zrobiła dziu­rę pośrodku koszulki Boone’a i w zmienionym ciele pod nią, ale stwór' tylko wyszczerzył zęby.

- Tego już próbowałeś, Decker - stwierdził Boone. - Nic się nie nauczyłeś?

- Nie jestem Decker - odparła Maska i znów wystrzeliła. Następna dziura powstała obok pierwszej, ale obie nie krwawiły.

Boone zaczął iść wprost na pistolet. Nie chwiejnym, konającym krokiem, lecz spokojnie - i Maska rozpo­znała krok oprawcy. Czuła woń brudu bestii, nawet przez płótno na twarzy. Gorzko-słodką woń, która wy­woływała nudności.

- Stój spokojnie - odezwał się potwór. - Tak będzie szybciej.

Ukradziony Masce krok był już wystarczającą znie­wagą, ale usłyszeć własne, krystaliczne słowa wydoby­wane z nieludzkiego gardła - to pozbawiło Maskę zmysłów. Wrzasnęła przez płótno i skierowała pistolet w usta Boone’a. Zanim ustrzeliła bezczelny język Bo­one, jego opuchłe ręce wyciągnęły się i chwyciły za broń. Gdy wyrwały pistolet, Maska pociągnęła jeszcze za spust, wypalając w jedną z rąk. Kule odstrzeliły mu palec. Twarz Boone’a skrzywiła się. Wyszarpnął broń z rąk Maski i odrzucił. Potem przyciągnął do siebie tego, który go okaleczył.

W obliczu zagłady Maska oddzieliła się od swego nosiciela. Stara Głowa z Guzikami nie wierzyła, że kiedyś może umrzeć. Decker wierzył. Jego zęby za­zgrzytały o suwak jak o kratę na ustach, gdy zaczął błagać.

- Boone... nie wiesz, co robisz.

Czuł, jak Maska z furią zaciska się wokół głowy, słysząc te słowa tchórza, ale Decker mówił dalej, starając się udobruchać Boone’a tonem swojego głosu, jak to dawniej bywało.

- Jesteś chory, Boone.

Nie błagaj - słyszał Maskę - nie śmiej błagać.

- Ale pan mnie może uleczyć, prawda? - powie­dział potwór.

- O tak - odparł Decker. - Z pewnością. Daj mi tylko trochę czasu.

Zraniona ręka Boone’a pogłaskała maskę.

- Czemu się za tym kryjesz? - spytał.

- Ona każe mi się kryć. Nie chcę, ale ona mi każe.

Gniew Maski nie znał granic. Piszczała w głowie Deckera, słysząc, jak zdradza swego mistrza. Jeśli prze­żyje dzisiejszy wieczór, zażąda najpodlejszej rekompen­saty za te kłamstwa. Zapłaci co do grosza, jutro. Ale musi wywieść w pole tę bestię, żeby trochę jeszcze pożyć.

- Musisz się chyba czuć tak samo jak ja - powie­dział. - Pod skórą, którą musisz nosić.

- Tak samo? - spytał Boone.

- Jak w potrzasku. Musisz rozlewać krew. Nie chcesz rozlewać krwi tak jak ja.

- Nie rozumiesz - stwierdził Boone. - Nie jestem za tą twarzą. Ja jestem tą twarzą. Decker potrząsnął głową.

- Chyba nie. Myślę, że gdzieś wewnątrz jesteś wciąż Boone’em.

- Boone nie żyje. Boone’a zastrzelono na twoich oczach. Pamiętasz? Sam posłałeś mu kule.

- Ale przeżyłeś.

- Ale nie jako żywy.

Wielka głowa Deckera drżała. Teraz przestała. Każdy mięsień ciała zesztywniał, gdy przyszło wyjaś­nienie tajemnicy.

- Ty mnie pchnąłeś w ręce potworów, Decker. I stałem się jednym z nich. Ale nie takim jak ty. Nie bezdusznym potworem - przyciągnął Deckera bardzo blisko, jego twarz znalazła się o cal od maski. - Umar­łem, Decker. Twoje kule nie mają już dla mnie znaczenia. Mam w swoich żyłach krew Midian. To znaczy, że sam się leczę. Ale ty...

Ręka głaszcząca maskę teraz zacisnęła się na tkani­nie.

- ...ty, Decker... kiedy umrzesz, to umrzesz. A ja chcę widzieć twoją twarz, kiedy to się zdarzy.

Boone pociągnął maskę. Trzymała się mocno i nie chciała zejść. Musiał zacisnąć pazury na wszystkich włóknach i wypukłościach, aby ją zedrzeć i odkryć spoconą twarz pod spodem. Ileż to godzin spędził obser­wując tę twarz, łapiąc się każdego przebłysku aprobaty? Tyle zmarnowanego czasu. Oto prawdziwy stan lekarza: zagubiony, słaby, płaczący.

- Bałem się - odezwał się Decker. - Rozumiesz, prawda? Mogli mnie znaleźć, ukarać. Musiałem zwalić na kogoś winę.

- Wybrałeś niewłaściwego człowieka.

- Człowieka? - zabrzmiał cichy głos w ciemno­ści. - Nazywasz się człowiekiem? Boone poprawił się.

- Potwora. Śmiech. A potem:

- Zamierzasz go wreszcie zabić, czy nie?

Boone odwrócił wzrok od Deckera na mówiącego, który przykucnął na grobie. Jego twarz składała się z plątaniny blizn.

- Czy on mnie pamięta? - mężczyzna spytał Boone’a.

- Nie wiem. Pamiętasz? - rzucił Deckerowi. - Nazywa się Narcyz.

Decker tylko wytrzeszczył oczy.

- Jeszcze jeden ze szczepu Midian - stwierdził Boone.

- Nigdy nie byłem pewny, czy do niego należę - zadumał się Narcyz. - Dopóki nie musiałem wyjmować kuł z twarzy. Sądziłem, że mi się to wszystko śni.

- Bałeś się -"powiedział Boone.

- Tak. Wiesz, co robią z normalnymi ludźmi. Boone skinął głową.

- Więc go zabij - wypowiedział się Narcyz. - Wygryź mu jego oczy, albo ja to zrobię za ciebie.

- Nie, dopóki nie wydobędę z niego wyznania.

- Wyznania - odezwał się Decker, a oczy mu się rozszerzyły na myśl o odroczeniu wyroku. - Jeśli tego chcesz, powiedz tylko słowo.

Zaczął szperać w marynarce, jak gdyby szukając pióra.

- Po co ci to pieprzone wyznanie? - pytał Nar­cyz. - Myślisz, że ktoś ci teraz wybaczy? Spójrz na siebie! Zeskoczył z grobu.

- Zobacz - wyszeptał. --Jeśli Lylesburg się dowie, że tu przyszedłem, wyrzuci mnie. Daj mi tylko jego oczy, cholera. A reszta należy do ciebie.

- Nie pozwól mu, żeby mnie dotknął - Decker błagał Boone’a. - Wszystko, co zechcesz... pełne wy­znanie... wszystko. Ale trzymaj go z dala ode mnie!

Za późno, Narcyz już się do niego dobierał, za pozwoleniem, czy też bez pozwolenia Boone’a. Boone usiłował go powstrzymać wolną- ręką, ale Narcyz zbyt rwał się do zemsty. Wcisnął się pomiędzy Boone’a i jego ofiarę.

- Popatrz sobie ostatni raz - wyszczerzył zęby podnosząc hakowate kciuki.

Decker szperał jednak po kieszeniach nie tylko w panice. Gdy haki zbliżyły się do jego oczu, wyciągnął duży nóż, ukryty w marynarce i zagłębił w brzuchu atakującego. Spokojnie, z całym kunsztem. Cięcie, które zadał Narcyzowi, charakterystyczne dla patroszenia; nauczył się go od Japończyków: głęboko w jelita i w górę do pępka, ciągnąc ostrze oburącz, aby pokonać ciężar mięsa. Narcyz krzyknął - nie z bólu, raczej na wspo­mnienie o bólu.

Jednym gładkim ruchem Decker wyciągnął duży nóż, będąc pewnym, że dobrze upakowana zawartość brzucha, powinna teraz wypaść. Nie mylił się. Wnętrzno­ści Narcyza rozwinęły się i wypadły jak fartuch z ciała do kolan właściciela. Rana, która żywego człowieka zwali­łaby z nóg na miejscu, z Narcyza zrobiła tylko klowna. Skowycząc z niesmaku na widok własnych wnętrzności, przypadł do Boone’a.

- Pomóż mi - prosił. - Jestem zgubiony.

Decker wykorzystał moment. Gdy Narcyz trzymał Boone’a, lekarz rzucił się do bramy. Nie było to daleko. Zanim Boone uwolnił się od Narcyza, jego wróg znalazł się poza zasięgiem poświęconej ziemi. Boone ruszył w pogoń, ale gdy pokonał zaledwie połowę drogi do bramy, usłyszał trzask klamki w samochodzie Deckera i zapuszczany silnik. Doktor odjechał. Cholera, odjechał!

- Co mam zrobić z tą pieprzoną rzeczą? - usłyszał szloch Narcyza. Wrócił od bramy. Narcyz trzymał flaki w rękach, jak robótki na drutach.

- Idź pod ziemię - Boone stwierdził kategorycz­nie. Nie miało sensu przeklinanie go za to, że się wmie­szał. - Ktoś ci pomoże.

- Nie mogę. Dowiedzą się, że byłem na górze.

- Sądzisz, że jeszcze nie wiedzą? - odrzekł Bo­one. - Wiedzą wszystko.

Nie martwił się więcej o Narcyza. Inne ciało leżało w alejce i wymagało jego uwagi. W swoim nienasyceniu, by zastraszyć Deckera, zapomniał całkiem o Lori.

- Wyrzucą stąd nas obu - mówił Narcyz.

- Może.

- Co zrobimy?

- Idź teraz pod ziemię - powiedział znużony Bo­one. - Powiedz Panu Lylesburgowi, że to ja cię sprowa­dziłem na manowce.

- Ty? - spytał Narcyz. A potem, zapalając się do tego pomysłu: - Tak, chyba tak było.

Niosąc swoje flaki, pokuśtykał z powrotem. Boone ukląkł przy Lori. Jej zapach przyprawił go o zawrót głowy; miękkość skóry pod jego dłońmi zawład­nęła nim. Żyła, puls był mocny mimo koszmarów, które musiała wycierpieć ze strony Deckera. Patrząc na jej łagodną twarz, pomyślał, że może się obudzić i zobaczyć go w kształcie, który odziedziczył po ugryzieniu przez Peloquina; ta myśl niebywale go przygnębiła. W obecno­ści Deckera dumny był nazywając się potworem i pre­zentując swoje nocnoplemienne ja. Teraz jednak, widząc kobietę, którą kochał i przez którą był kochany za swoją słabość i ludzkość, odczuwał wstyd.

Wciągnął powietrze, a jego wola czyniła z ciała dym, który płuca wciągały na powrót do wnętrza. Proces dziw­ny, zarówno jeśli chodzi o jego łatwość, jak i istotę. Jakże szybko przywykł do tego, co niegdyś nazywał cudownym.

Nie miał jednak wątpliwości, nic się nie równało z tą kobietą. Fakt, że starczyło jej wiary, by tutaj go szukać, gdy śmierć deptała jej po piętach - to więcej, niż wszystko, na co mógł liczyć jakikolwiek ziemski męż­czyzna. Dla niego - prawdziwy cud.

Dumny był, że ona należy do ludzi, bo kiedyś był człowiekiem i wciąż udawał, że nim jest.

Podniósł ją więc, mając już ludzki kształt, i trosk­liwie zaniósł do podziemi.


Rozdział XIII

DZIECKO – PROROK

 

Lori słuchała rozwścieczonych głosów.

- Oszukałeś nas! Najpierw mówił Lylesburg.

- Nie miałem wyboru! Teraz Boone.

- Więc Midian ma się narażać na ryzyko w imię twoich wyższych uczuć?

- Decker nikomu nie powie - odparł Boone. - Cóż ma wyjawić? Że próbował zabić dziewczynę i po­wstrzymał go umarły człowiek? Gadanie od rzeczy.

- Nagle zrobiłeś się ekspertem, Parę dni tutaj i tworzysz nowe prawo. Rób to gdzie indziej, Boone! Zabieraj kobietę i odejdź!

Lori chciała otworzyć oczy i iść do Boone’a; uspoko­ić go, zanim powie albo zrobi coś głupiego. Ciało miała jednak odrętwiałe. Nawet mięśnie twarzy nie reagowały na impuls. Mogła tylko leżeć cicho i słuchać coraz ostrzejszej kłótni.

- Należę do was - powiedział Boone. - Jestem teraz jednym z Nocnego Plemienia.

- Już nie.

- Nie mogę żyć gdzie indziej.

- A my żyliśmy. Przez całe pokolenia próbowaliś­my żyć w normalnym świecie i to nas prawie zniszczyło. Teraz ty przychodzisz i, cholera, niemal niszczysz naszą jedyną nadzieję przetrwania. Jeśli Midian zostanie ujaw­nione, ty i kobieta będziecie za to odpowiedzialni. Pomyśl o tym podczas swoich dalszych podróży.

Zapadła długa cisza. Potem odezwał się Boone:

- Pozwólcie mi odpokutować.

- Za późno. Prawo nie zna wyjątków. Ten drugi też odejdzie..

- Narcyz? Nie. Złamiecie mu serce. Pół życia czekał, żeby tu przybyć.

- Decyzja zapadła.

- Kto ją podjął? Ty? Czy Bafomet?

Na dźwięk tego imienia Lori poczuła chłód. Samo słowo nic nie znaczyło dla niej, ale wyraźnie znaczyło wiele dla innych. Wokół siebie słyszała echo szeptów, powtarzanych zdań oddających cześć.

- Żądam rozmowy z nim - stwierdził Boone.

- Nie ma mowy.

- Czego się boisz? Utraty władzy nad szczepem? Chcę się widzieć z Bafometem. Jeśli zamierzasz mnie powstrzymać, zrób to teraz.

Gdy Boone rzucił swoje wyzwanie, Lori otworzyła oczy. Nad nią znajdował się sklepiony sufit, niegdyś udajacy niebo. Namalowano na nim gwiazdy; więcej ogni sztucznych niż ciał niebieskich, fajerwerki sypiące iskry na kamiennym niebie.

Pochyliła nieco głowę. Znajdowała się w krypcie. Po obu jej stronach stały zapieczętowane trumny, szczy­tem do ściany. Z lewej - wiele grubych świec, z brud­nego wosku, o słabym, jak Lori, płomieniu. Z prawej - Babette, siedząca po turecku na podłodze, obserwowała ją uważnie. Dziecko było ubrane całe na czarno, a jego oczy wychwytywały światło świec i tłumiły jego migota­nie. Babette nie była ładna - miała zbyt poważną twarz. Nawet uśmiech, który posłała Lori widząc jej przebudze­nie, nie mógł zatrzeć smutku jej rysów. Lori starała się odwzajemnić przyjazne spojrzenie, ale nie miała pewno­ści, czy oczy jej posłuchają.

- Wyrządził nam straszną krzywdę - powiedziała Babette.

Lori przypuszczała, że ma na myśli Boone’a. Ale dalsze słowa dziecka wyprowadziły ją z błędu.

- Rachel oczyściła to. Teraz nie dokucza. Podniosła prawą rękę. Została obandażowana cie­mnym płótnem wokół kciuka i palca wskazującego.

- Tobie też nie.

Zbierając siły, Lori podniosła własną rękę. Została obandażowana identycznie.

- Gdzie... jest Rachel? - spytała Lori, głosem ledwie słyszalnym, Babette usłyszała jednak pytanie wyraźnie.

- Gdzieś w pobliżu - odparła.

- Możesz ją tu sprowadzić?

Wieczny wyraz dezaprobaty na twarzy Babette jeszcze się pogłębił.

- Przybyłaś tu na zawsze? - spytała.

- Nie - padła odpowiedź, nie z ust Lori, lecz Rachel, która pojawiła się przy drzwiach - nie zostaje. Musi wkrótce odejść.

- Dlaczego? - odezwała się Babette.

- Słyszałam Lylesburga - stwierdziła Lori pół­głosem.

- Pana Lylesburga - poprawiła Rachel podchodząc do miejsca, gdzie leżała Lori. - Boone złamał przysięgę, wychodząc na powierzchnię, żeby cię przy­prowadzić. Naraził nas wszystkich na niebezpieczeńst­wo.

Lori rozumiała tylko strzępy historii Midian, ale wystarczająco Wiele, by wiedzieć, że maksyma, którą usłyszała z ust Lylesburga („co jest pod ziemią, pozo­stanie pod ziemią") nie była tylko próżną sentencją. To było prawo i mieszkańcy Midian przysięgali mu wierność na życie, ryzykując utratę prawa do zamieszkiwania tutaj.

- Możesz mi pomóc? - spytała. Czuła się bardzo słaba leżąc tak na podłodze.

To jednak nie Rachel przyszła jej z pomocą, lecz Babette, kładąc swoją małą, obandażowaną dłoń na żołądku Lori. Jej organizm natychmiast zareagował na dotyk dziecka i wszelki ślad odrętwienia od razu opuścił jej ciało. Pamiętała takie samo uczucie, albo podobne, ze swojego ostatniego spotkania z dziewczynką: uczucie przepływającej siły, gdy bestia rozpływała się w jej ramionach.

- Jesteście ze sobą silnie związane - powiedziała Rachel.

- Na to wygląda - Lori usiadła. - Czy jest ranna?

- Dlaczego mnie nie spytasz? - odezwała się Babette. - Ja też tu jestem.

- Przepraszam - zmitygowała się Lori. - Też się skaleczyłaś?

- Nie. Ale czułam twoją ranę.

- Odbiera świat przede wszystkim empatycznie - wyjaśniła Rachel. - Czuje to, co czują inni, zwłaszcza, gdy pozostaje z kimś w silnym związku emocjonalnym.

- Wiedziałam, że tu jedziesz - powiedziała Babet­te. - Widziałam twoimi oczyma. A ty potrafisz widzieć moimi.

- Czy to prawda? - Lori spytała Rachel.

- Uwierz jej - brzmiała odpowiedź. Lori nie była całkiem pewna, że uda jej się podnieść na nogi, ale zdecydowała się poddać ciało próbie. Poszło łatwiej, niż się spodziewała. Stanęła sprawnie, na mocnych nogach i z wypoczętą głową.

- Zaprowadzisz mnie do Boone’a? - poprosiła.

- Jeśli tego chcesz.

- Był tu cały czas, prawda?

- Tak.

- Kto go przyprowadził?

- Przyprowadził?

- Do Midian.

- Nikt.

- Był prawie nieżywy - mówiła Lori. - Ktoś musiał go zabrać z kostnicy.

- Ty wciąż nic nie rozumiesz - ponuro stwier­dziła Rachel.

„ - Tego, co dotyczy Midian? Nie, nie całkiem.

- Nie sprawy Midian. Sprawy Boone’a i tego, skąd się tu wziął.

- On myśli, że należy do Nocnego Plemienia - powiedziała Lori.

- Należał, dopóki nie złamał obietnicy.

- Więc odejdziemy - odparła Lori. - Tego chce Lylesburg, tak? Nie mam zamiaru tu zostać.

- Dokąd pójdziecie? - spytała Rachel.

- Nie wiem. Może wrócimy do Calgary. Nie powin­no być trudno udowodnić winę Deckera. Potem za­czniemy od początku.

Rachel potrząsnęła głową.

- To niemożliwe.

- Czemu nie? Macie do niego coś ważnego?

- Przyszedł tu, bo jest jednym z nas.

- Nas - czyli kogo? - Lori odrzekła ostro. Była już zmęczona wykrętami i insynuacjami. - Kim jesteś­cie? Chorzy ludzie żyjący w ciemności. Boone nie jest chory. Jest normalny. Normalny, zdrowy człowiek.

- Proponuję, żebyś go zapytała, czy dobrze się czuje - brzmiała riposta Rachel.

- Och, zrobię to, kiedy przyjdzie pora.

Na Babette też wpływała ta wymiana inwektyw.

- Nie wolno ci odejść - odezwała się do Lori.

- Muszę.

- Nie na światło - gwałtownie złapała Lori za rękaw. - Nie mogę tam iść z tobą.

- Ona musi odejść - Rachel próbowała wytłuma­czyć dziecku konieczność rozstania. - Ona nie należy do nas.

Babette szybko przerwała.

- Ale może - stwierdziła, podnosząc wzrok ku Lori. - To łatwe.

- Ona nie chce - zaoponowała Rachel. Babette spojrzała na Lori.

- To prawda? - spytała.

- Powiedz jej - Rachel nie ukrywała zadowolenia z zakłopotania Lori. - Powiedz jej, że jest ułomną istotą ludzką.

- Ale my żyjemy wiecznie - powiedziała Babette. Rzuciła spojrzenie matce. - Prawda?

- Niektórzy z nas.

- Wszyscy z nas. Jeśli chcemy żyć wiecznie. A pe­wnego dnia, kiedy zajdzie słońce...

- Dosyć! - przerwała Rachel.

Babette miała jednak więcej do powiedzenia.

- ... Kiedy słońce zajdzie i będzie tylko noc, za­czniemy żyć na powierzchni ziemi. Będzie nasza. Teraz z kolei Rachel czuła się nieswojo.

- Ona nie wie, co mówi - wymamrotała.

- Myślę, że bardzo dobrze wie - odparła Lori.

Bliskość Babette i świadomość, że łączy ją z dzie­ckiem jakaś więź, nagle ją zmroziła. To, co dotyczy­ło Midian, już zaczynało układać się w jej umyśle i na­gle - chaos. Bardziej niż kiedykolwiek chciała zna­leźć się daleko stąd, z dala od dzieci, które mówi­ły o końcu świata, od świec i trumien i życia w gro­bowcach.

- Gdzie Boone? - odezwała się do Rachel.

- Poszedł do świątyni. Do Bafometa.

- Kto to jest Bafomet?

Rachel uczyniła rytualny gest na wspomnienie Bafometa, dotykając palcem wskazującym języka i serca. Był to dla niej tak naturalny znak, że Lori wątpiła, czy Rachel uczyniła go świadomie.

- Bafomet jest Chrzcicielem - objaśniła - który stworzył Midian. Który nas tu wezwał. Palec znów dotknął języka i serca.

- Zabierzesz mnie do świątyni? - spytała Lori. Odpowiedź Rachel zabrzmiała wyraźnie i prosto:

- Nie.

- Daj mi przynajmniej wskazówki.

- Ja cię zabiorę - zgłosiła się na ochotnika Babette.

- Nie zrobisz tego - odezwała się Rachel, tym razem odrywając dłoń dziecka od rękawa Lori z taką szybkością, że Babette nie mogła się nawet przeciw­stawić.

- Spłaciłam swój dług wobec ciebie - oznajmiła Rachel - lecząc twoją ranę. Nie mamy już o czym mówić.

Objęła Babette i podniosła. Dziecko wiło się w uści­sku matki, żeby spojrzeć na Lori.

- Chcę, żebyś za mnie obejrzała piękne rzeczy.

- Ucisz się - zganiła ją Rachel.

- To co ty zobaczysz, ja też zobaczę. Lori skinęła głową.

- Tak? - upewniła się Babette.

- Tak.

Zanim dziecko zdołało wypowiedzieć jeszcze jakieś słowo lamentu, Rachel wyniosła ją z pomieszczenia, zostawiając Lori w towarzystwie trumien.

Lori skłoniła głowę do tyłu i zaczęła wolno od­dychać. Spokojnie, pomyślała; spokojnie. Wkrótce wszy­stko się skończy.

Malowane gwiazdy tańczyły nad głową; wydawały się wirować, gdy na nie patrzyła. Czy to ich bunt, czy tylko fantazja artysty - zastanawiała się, a może w ten sposób niebiosa patrzą na Plemię, gdy wychodzi ze swoich mauzoleów nocą, żeby zaczerpnąć powietrza?


Date: 2016-01-14; view: 624


<== previous page | next page ==>
WZIEMIĘWSTĄPIENIE 7 page | WZIEMIĘWSTĄPIENIE 9 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.02 sec.)