Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






WZIEMIĘWSTĄPIENIE 7 page

Znów rozległ się śmiech, a gdy ucichł, Sheryl powiedziała:

- Curtis - tonem żartobliwego oburzenia, które przeszło znów w pusty śmiech.

A więc wspaniały kochaś tam był. Już chciała wracać na ulicę, by wsiąść do samochodu. A te przeklęte głupki niech prowadzą swoje gierki. Myśl o samotnym wieczorze w pokoju hotelowym i słuchaniu, jak inni się bawią popchnęła ją jednak do kolejnego podejścia do pogorzeliska.

Gdyby nie jasność klepek podłogowych, odbijają­cych światło ulicy w stronę obelkowania sufitu, nie odważyłaby się zapuścić tak daleko. Ale przed sobą widziała w półmroku sklepione przejścia, przez które dobiegał śmiech Sheryl. Ruszyła w tym kierunku. Wszy­stkie dźwięki ucichły. Obserwowali jej każdy ostrożny krok. Czuła badawcze spojrzenia.

- Chodźcież, wariaci - odezwała się. - Żart skończony. Jestem głodna.

Odpowiedź nie nadeszła. Za sobą, na ulicy, usłysza­ła nawoływania Samarytanina. Powrót nie był wskaza­ny. Poszła naprzód pod sklepieniami. Jej pierwsza myśl: on skłamał tylko w połowie - to była restauracja. Dotarła do kuchni, gdzie prawdopodobnie zaprószył się ogień. Białe kafelki, chociaż osmalone, wciąż przydawa­ły całemu wnętrzu jakiejś niesamowitej luminescencji. Stanęła w drzwiach i bacznie oglądała pomieszczenie. Największa z kuchenek stała pośrodku, a haki z naczy­niami wciąż wisiały nad nią, zasłaniając widok od góry. Żartownisie musieli się ukryć z drugiej strony, tylko tam było jakieś wyj śpię.

Pomimo lęków, odezwały się w niej wspomnienia dawnych zabaw w chowanego. Jej pierwsza zabawa, bo przecież najprostsza. Jakże uwielbiała, gdy ojciec ją straszył, gonił, a potem chwytał. Gdybyż to on się tu teraz chował i czekał, żeby złapać i przytulić. Ale rak złapał go już dawno temu, za gardło.

- Sheryl? - powiedziała.,- Poddaję się. Gdzie jesteście?

Gdy to mówiła, odkryła w zasięgu wzroku jednego z graczy i zabawa się skończyła.

Sheryl nie kryła się, to śmierć pozostała w ukryciu. Przykucnęła przy kuchence; ciemność wokół niej wyda­wała się zbyt mokra na cień, a głowę miała odrzuconą do tyłu i wyrąbaną twarz.

- Jezu Chryste!

Za Lori rozległ się jakiś dźwięk. Ktoś nadchodził, żeby ją znaleźć. Za późno na ukrycie. Złapana. I to nie przez kochające ramiona, nie przez ojca, udającego potwora. Przez samego potwora.



Odwróciła się, żeby zobaczyć jego twarz, zanim ją dopadnie, ale w jej stronę biegło pudełko z przyborami do szycia: suwak zamiast ust, guziki zamiast oczu, a wszyst­ko przyszyte na białym lnie, tak ciasno przylegającym do potwora, że ślina zrobiła ślad wokół jego ust. Ukrył twarz, lecz nie zęby. Trzymał je wysoko nad głową, błyszczące noże, a ich ostrza pochylały się jak łodygi trawy, by wykłuć jej oczy. Uchyliła się przed nimi, ale natychmiast znalazły się przy niej; usta za suwakiem zawołały ją po imieniu.

- Lepiej skończmy z tym, Lori.

.Ostrza znów się zbliżały, ale była szybsza. Maska nie wydawała się spieszyć, nadciągała wolno, wstrętnie poufała.

- Sheryl była rozsądniejsza - stwierdził. - Po prostu stała i czekała na to, co się zdarzy.

- Pieprzę cię.

- Może później.

Przejechał jednym z ostrzy po rzędzie wiszących garnków, aż zazgrzytało i poszły iskry.

- Ale potem, kiedy trochę ostygniesz - zaśmiał się rozdziawiając suwak. - Jest na co czekać.

Pozwoliła mu mówić, wciąż starając się wymyślić jakąś trasę ucieczki. Ale szansę były nikłe. Wyjście przeciwpożarowe zostało zablokowane przez spalone belki; jedyną szansę dawała ucieczka przez wejście, którym tu wkroczyła, a między nią a tym przejściem stała Maska, ostrząc swoje zęby jeden o drugi.

Znów nadciągał. Już bez drwin, skończył się czas na gadanie. Gdy się zbliżał, pomyślała o Midian. Z pewnoś­cią nie po to tyle przeszła, żeby dać się posiekać przez jakiegoś samotnego psychopatę!

Pieprzyć go.

Gdy noże sunęły w jej stronę, chwyciła z wieszaka powyżej jakiś garnek i wymierzyła w jego twarz. Trafiła w sam środek. Siła, z jaką go uderzyła, zaszokowała ją. Człowiek-Maska zatoczył się, upuszczając jedno z ostrzy. Zza płótna nie dobiegł jednak żaden dźwięk. Przeniósł tylko pozostałe ostrze z prawej ręki do lewej, potrząsnął głową, jak gdyby odpędzał dzwonienie w czaszce i znów gorączkowo przystąpił do niej. Miała czas zaledwie na to, by podnieść garnek w swojej obronie. Ostrze ześliznęło się i dosięgło jej ręki. Przez moment nie czuła bólu, nie było krwi. Potem ból i krew pojawiły się, aż w nadmiarze, a garnek upadł u jej stóp. I teraz napastnik wydał głos, przechylając głowę, jak gdyby gapił się na krew płynącą z rany, której był sprawca.

Spojrzała w stronę drzwi, obliczając, jakiego po­trzebuje czasu, by dotrzeć tam szybciej niż pościg prze­śladowcy. Zanim zaczęła działać, Człowiek-Maska przy­puścił swój ostatni atak. Nie podniósł noża, ani głosu, kiedy przemówił:

- Lori - powiedział. - Musimy porozmawiać, ty i ja.

- Odpieprz się!

Ku jej zdumieniu posłuchał zlecenia. Pojęła, jak niewiele czasu ma na to, by podnieść upuszczony przez niego nóż z podłogi. Druga, nie zraniona ręka, nie była tak sprawna, ale on stanowił dobry cel. Mogła mu zrobić krzywdę, najchętniej - uszkodzić serce.

- Tym właśnie zabiłem Sheryl - stwierdził. - Na twoim miejscu odłożyłbym to. Czuła w dłoni lepką stal.

- Tak, tym rozpłatałem Sheryl, od ucha do ucha - ciągnął. - A teraz ty zostawiłaś odciski palców, na całej powierzchni. Powinnaś nosić rękawiczki, jak ja.

Myśl o tym, co zrobiło ostrze, zatrwożyła ją, ale nie zamierzała go rzucać i stanąć bez broni.

- Oczywiście, zawsze można zwalić winę na Boone’a - mówiła Maska. - Powiedz policji, że on to zrobił.

- Skąd wiesz o Boonie? - spytała. Czyż Sheryl nie powiedziała, że nic mu nie mówiła?

- Wiesz, gdzie on jest? - spytała Maska.

- Nie żyje - odparła.

Pudełko z przyborami do szycia zaprzeczyło ru­chem głowy.

- Nie, obawiam się, że nie. Wstał i poszedł. Bóg jeden wie, jak to zrobił. Ale wstał i poszedł. Możesz sobie wyobrazić? Człowiek nafaszerowany kulami. Widziałaś krew, którą z siebie wytoczył?

Obserwował nas cały czas - pomyślała. Śledził nas do Midian, tego pierwszego dnia. Ale dlaczego? Tu właśnie nie widziała sensu; dlaczego?

- ...krew, kule i jeszcze nie leży martwy.

- Ktoś ukradł ciało - odezwała się.

- Nie - brzmiała odpowiedź - to nie tak się odbyło.

- Kim do diabła jesteś?

- Dobre pytanie. Nie widzę powodu, dlaczego nie miałabyś poznać odpowiedzi.

Podniósł rękę do twarzy i ściągnął maskę. Pod spodem ukazał się Decker, spocony i uśmiechnięty.

- Szkoda, że nie wziąłem aparatu fotograficzne­go - powiedział. - Wygląd twojej twarzy...

Nie mogła go zmienić, chociaż nienawidziła samej możliwości, że go to bawi. Szok sprawił, że dyszała jak ryba. Decker to Curtis, według Sheryl - Pan Wspaniały.

- Dlaczego? - dopytywała się.

- Dlaczego co?

- Dlaczego zabiłeś Sheryl?

- Z tego samego powodu, co wszystkich innych - odparł gładko, jak gdyby pytanie nie zniecierpliwiło go. Potem, ze śmiertelną powagą: - Dla zabawy, oczywiś­cie. Dla przyjemności. Długo rozmawialiśmy o tym dlaczego, Boone i ja. Kopaliśmy głęboko, wiesz, starając się zrozumieć. Ale kiedy już mówimy o tym z całą odpowiedzialnością, robię to, bo to lubię.

- Boone był niewinny.

- Jest niewinny, gdziekolwiek się ukrywa. Co stanowi problem, ponieważ zna fakty i pewnego dnia może znaleźć kogoś, kogo przekona o swojej pra­wdzie.

- Więc chcesz go powstrzymać?

- A ty byś nie chciała? Cały kłopot w tym, że wkroczyłem. Mógł umrzeć jako człowiek winny. Sam nawet posłałem mu jedną kulę, a tu on wstaje i od­chodzi.

- Powiedziano mi, że nie żyje. Byli pewni.

- Kostnica została otwarta od wewnątrz. Nie po­wiedzieli ci tego? Na klamce były jego odciski palców, na podłodze - jego odciski stóp. Nie powiedzieli ci tego? Nie, oczywiście, że nie. Ale ja ci mówię. Ja wiem. Boone żyje. A twoja śmierć wyciągnie go z ukrycia. Założę się. Będzie się musiał pokazać.

Powoli, kiedy mówił, wznosił nóż.

- Jeśli tylko będzie po kim nosić żałobę.

Nagle był przy niej. Ostrze, które zabiło Sheryl, nastawiła między sobą a nim. To trochę zwolniło jego atak, ale nie zatrzymało go.

- Naprawdę mogłabyś to zrobić? - odezwał się. - Nie sądzę. Mówię z własnego doświadczenia. Ludzie są przeczuleni na punkcie uczciwości, nawet gdy w grę wchodzi ich życie. A ten nóż, oczywiście, stępił się już na biednej Sheryl. Będziesz musiała ostro nim pogrzebać, żeby zrobić na mnie jakieś wrażenie.

Mówił niemal igrając i wciąż się przybliżał.

- Chciałbym zobaczyć, jak próbujesz. Naprawdę chciałbym. Chciałbym zobaczyć, jak próbujesz.

Kątem oka dostrzegła, że stoi na wysokości stosu talerzy, znajdujących się o kilka cali od jej łokcia. Może one dadzą jej czas, by dopaść drzwi - zastanawiała się. W walce na noże może z tym maniakiem przegrać, co do tego nie miała wątpliwości. Ale może go jeszcze wywieść w pole.

- No chodź, spróbuj, zabij mnie, jeśli potrafisz. Za Boone’a. Za biednego, szalonego Boone’a.

Gdy te słowa przechodziły w śmiech, wyprostowała ranne ramię, zgarnęła talerze i cisnęła na podłogę, przed Deckera. Potem następny stos, i następny. Chińskie skorupy latały na wszystkie strony. Cofnął się o krok, podniósł ręce do twarzy, żeby się bronić, a ona wykorzys­tała swoją szansę i czmychnęła przez sklepione przejście. Przedostała się do części restauracyjnej, zanim usłyszała odgłosy pościgu. Wystarczyło jej jednak czasu na dotar­cie do drzwi zewnętrznych. Wypadła na ulicę. Na chod­niku natychmiast odwróciła się twarzą do drzwi, przez które miał nadejść. Ale on nie zamierzał wychodzić za nią na światło.

- Sprytna suka - powiedział z ciemności. - Do­stanę cię. Kiedy dostanę Boone’a, wrócę po ciebie; możesz już zacząć liczyć swoje oddechy.

Ze wzrokiem utkwionym w drzwiach, posuwała się po chodniku tyłem do samochodu. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że trzyma narzędzie zbrodnii, w tak moc­nym uchwycie, że czuła się doń przyklejona. Nie miała wyboru, tylko je zabrać i oddać policji, razem ze swoim zeznaniem. Wciąż tyłem do samochodu, otworzyła drzwi i wsiadła, obejrzawszy się tylko na wypalony budynek, kiedy już zablokowała zamki. Potem cisnęła nóż na pod­łogę przed siedzeniem pasażera, włączyła silnik i odjechała.

 

 

Wybór stojący przed nią sprowadzał się do dwóch możliwości: policja albo Midian. Noc przesłuchań albo powrót do nekropolii. Jeśli wybierze to pierwsze, nie będzie mogła ostrzec Boone’a przed Deckerem. Przypuśćmy jed­nak, że Decker kłamał, a Boone nie przeżył kul? Wtedy nie tylko nie uniknie posądzenia o morderstwo, lecz znajdzie się w zasięgu Nocnego Plemienia, całkiem bez potrzeby.

Wczoraj wybrałaby oddanie się w ręce prawa. Ufała­by, że śledztwo wyjaśni tajemnicę, że uwierzą w jej historię i Deckera dosięgnie ramię sprawiedliwości. Jeszcze wczo­raj sądziła, że bestie to bestie, a dzieci to dzieci; sądziła, że tylko umarli żyją pod ziemią i znajdują tam spokój wieczny. Sądziła, że lekarze leczą, a kiedy szaleniec podnosi maskę, trzeba stwierdzić: „Ależ oczywiście, to twarz szaleńca."

Wszystko było nie tak, zupełnie nie tak. Wczorajsze przekonania minęły z wiatrem. Wszystko może być prawdziwe.

Boone może żyć.

Pojechała do Midian.


Rozdział XII

NA ZIEMI I POD ZIEMIĄ

 

Gdy jechała autostradą, opanowały ją wizje, skutek szoku i utraty krwi ze sprawnej, choć zranionej ręki. Podobne to było do tego, jakby padał śnieg na szybę.

Iskierki jak śnieżynki przenikały szkło i przelatywały obok niej sycząc. Gdy coraz bardziej zapadała w sen, tym bardziej była przekonana, że widzi nadlatujące twarze, żywe przecinki - niczym płody ludzkie - szepczące coś na pożegnanie. To, co widziała, nie przygnębiało ją, lecz wręcz przeciwnie wydawało się potwierdzać, to co rodzi­ło się w jej umyśle. Ona też, jak Boone, potrafiła żyć w nieziemskim wymiarze. Dziś wieczorem nic nie mogło wyrządzić jej krzywdy. Zraniona ręka zdrętwiała teraz tak silnie, że Lori nie mogła utrzymać kierownicy, mimo że musiała prowadzić samochód przy pełnej prędkości po nie oświetlonej drodze. Nie po to jednak los pozwolił jej przeżyć atak Deckera, żeby miała się zabić na auto­stradzie.

Wyczuwała w powietrzu zapowiedź ponownego połączenia. To dlatego przyszły wizje, zbiegały się w świetle przednich świateł i skakały wokół samochodu, wybuchając jej nad głową fontanną białego światła. W ten sposób ją witały.

W Midian.

 

 

Zerknęła w lusterko i wydało jej się, że widzi za sobą jakiś samochód jadący za nią z wyłączonymi świat­łami. Gdy spojrzała jednak jeszcze raz, nie zobaczyła go. Może nigdy go nie było. Przed nią leżało miasto, a przed­nie światła samochodu prześwietlały stojące tam ciemne domy. Przejechała główną ulicę aż do wrót cmentarza.

Utrata krwi i wyczerpanie stępiły jej strach przed tym miejscem. Jeśli udało jej się przeżyć złośliwość żywych, z pewnością przeżyje złośliwość umarłych lub ich towarzyszy. A Boone tam był i wreszcie będzie mogła wziąć go w ramiona.

Wygramoliła się z samochodu i niemal upadła na twarz.

- Wstawaj - powiedziała samej sobie.

Miriady iskierek wciąż nadciągały, choć ona sama już tkwiła w bezruchu; teraz przestały być ostre i przenikliwe. Stały się tylko jasnością, a ich gwałtowność groziła, że ogarną cały świat. Wiedząc, że nadciąga koniec, podeszła do wrót, wołając Boone’a. Odpowiedź nadeszła natychmiast, ale nie ta, której szukała.

- Czy on tu jest? - zapytał ktoś. - Czy Boone jest tutaj?

Trzymając się kurczowo bramy, odwróciła swoją ociężałą głowę i w smudze światła zobaczyła Deckera, stojącego o kilka jardów od niej. Za nim - samo­chód ze zgaszonymi światłami. Mimo że była oszołomio­na, to jednak zdała sobie sprawę, że nią manipulowano. Decker pozwolił jej uciec, wiedząc, że odszuka jego wroga.

- Głupia! - powiedziała do siebie.

- Masz rację. Ale co miałaś właściwie robić? Bez wątpienia sądziłaś, że możesz go ocalić.

Nie miała już ani siły, ani rozumu, żeby stawiać opór temu człowiekowi. Odstąpiła od bramy i zataczając się wkroczyła na cmentarz.

- Boone! - krzyczała. - Boone!

Decker nie od razu poszedł za nią; nie musiał. Była rannym zwierzęciem poszukującym innego rannego zwierzęcia. Zerkając za siebie spostrzegła, że przy zapalo­nych przednich światłach sprawdza swój pistolet. Potem pchnięciem otworzył bramę szerzej i ruszył w pościg.

W eksplozjach świateł nad głową widziała zaledwie alejki znajdujące się tuż przed nią. Była jak ślepa kobieta, szlochająca, gdy się potykała, i niepewna nawet tego, czy Decker idzie za nią, czy już ją wyprzedził. W każdej chwili mógł ją zgładzić. Jedna kula - i jej życie w tym niezwykłym wymiarze zakończy się.

 

 

Pod powierzchnią ziemi Plemię słyszało, kiedy przybyła, nastawiając swoje zmysły na panikę i rozpacz. Wiedziało, że zbliża się także myśliwy; te odgłosy znało na pamięć. Czekało teraz, współczując kobiecie w tych ostatnich chwilach, lecz zbyt zatroskane o własny los, by ryzykować jej pomóc. Niewiele już zostało takich kryjó­wek, gdzie potwory mogły znaleźć spokój. Nie będą swojej samotni narażać na niebezpieczeństwo, by rato­wać tylko ludzkie życie.

A jednak to ich bolało - słyszeli jej wymówki i nawoływania. Dla jednego z nich te odgłosy były szczególnie nie do zniesienia.

- Pozwólcie mi iść do niej.

- Nie możesz. Wiesz, że nie możesz.

- Mogę go zabić. I kto się dowie, że tu byt?.

- Nie jest sam. Inni czekają za murami. Pamię­tasz, jak przyszli po ciebie?

- Nie mogę pozwolić jej umrzeć.

- Boone! Proszę, na Boga...

To gorsze niż wszystko, co przecierpiał: słyszeć, jak ona woła i mieć świadomość, że prawo Midian nie pozwala mu pomóc jej.

- Posłuchajcie jej, na litość boską! - odezwał się. - Posłuchajcie.

- Obiecałeś, kiedy cię przyjęliśmy - przypominał mu Lylesburg.

- Wiem. Rozumiem.

- Zastanawiam się, czy rzeczywiście. Nie dopełniłeś formalności. Jeśli złamiesz obietnicę, nie będziesz nigdzie należał. Ani do nas: Ani do nich.

- Chcecie, żebym słuchał, jak ona umiera.

- To zasłon uszy. Wkrótce będzie po wszystkim.

 

 

Nie starczało jej już tchu, by wołać jego imię. Nieważne. Nie było go tu. A jeśli był, to martwy, pod ziemią, zepsuty. Bezsilny. Nie może nic dać ani nic wziąć.

Została sama, a mężczyzna z pistoletem zbliżał się.

Decker wyjął z kieszeni maskę, maskę z guzikami, za którą czuł się tak bezpiecznie. Och, ileż razy w tych męczących dniach spędzonych z Boone’em na wyuczaniu go dat i miejsc zbrodnii, które miał odziedziczyć, duma

Deckera buntowała się i aż go świerzbiło, żeby odzyskać swoje zbrodnie. Ale bardziej potrzebował kozła ofiarnego niż szybkiego dreszczu spowiedzi. Musiał pozostać poza po­dejrzeniami. Przyznanie się Boone’a do zbrodnii nie oznacza­ło oczywiście końca sprawy. Po jakimś czasie Maska zacznie znów przemawiać do swojego właściciela, domagając się, by znów pokrył ją krwią. Zabójstwa zaczną się na nowo. Ale nie wcześniej, niż Decker znajdzie sobie nowe nazwisko i nowe miasto, gdzie rozłoży swój kramik. Boone zepsuł te dobrze obmyślone plany, ale nie będzie już mógł powiedzieć, co wie. Stara Twarz z Guzikami tego przypilnuje.

Decker naciągnął maskę. Pachniała podnieceniem. Już po pierwszym oddechu stwardniał mu członek. Stwardniał nie do seksu, lecz do śmierci, do morderstwa. Czerpał dla niego powietrze, nawet przez grubą warstwę spodni i bielizny. Maska nie zważała, czy zdobycz była kobietą; członek twardniał do każdego morderstwa. Czasem zapalał się do starych mężczyzn, szczających, gdy przed nim padali; czasem do dziewcząt, do kobiet; nawet do dzieci. Stara Twarz z Guzikami jednakowymi oczami patrzyła na cały ludzki ród.

A ta właśnie kobieta w ciemności nie znaczyła dla Maski więcej niż ktokolwiek inny. Kiedy okazywali prze­rażenie i krwawili - wszyscy byli tacy sami. Szedł za nią spokojnym krokiem (to jeden ze znaków firmowych Głowy z Guzikami), krokiem oprawcy. Rozpływała się przed nim. Jej wymówki przechodziły w dyszenie i smar­kanie. Chociaż brakowało jej tchu, by wołać swojego bohatera, bez wątpienia modliła się, żeby przybył. Biedna suka. Czyż nie wiedziała, że on nigdy się nie pokaże? W takich sytuacjach jak ta słyszał zawsze wołania, błaga­nia, targowanie się o życie, wzywanie bóstw, mistrzów i obrońców - ale jak dotąd nikt się nigdy nie pokazał.

Już wkrótce jej agonia się skończy. Strzał w tył głowy, żeby upadła, a potem wyjmie duży nóż, ciężki nóż, podniesie do jej twarzy, tak jak to robił ze wszyst­kimi. Rach-ciach, rach-ciach, tak jak nici przy guzi­kach na oczach, aż nie będzie już na co patrzeć, tylko mięso.

A! Upadła. Zbyt zmęczona, żeby dalej biec.

Otworzył stalowe usta Starej Głowy z Guzikami i przemówił do leżącej dziewczyny.

- Tylko spokojnie - powiedział. - Tak będzie szybciej.

 

* * *

 

Próbowała raz jeszcze się podnieść, ale nogi cał­kiem odmówiły jej posłuszeństwa i cała jasność, którą czuła w sobie, praktycznie się wyczerpała. Oszołomiona, odwróciła głowę w stronę głosu Deckera i w przerwie między jedną falą a drugą spostrzegła, że znów założył maskę. To była głowa śmierci.

Podniósł pistolet...

Poczuła, że ziemia pod nią zadrżała. Może to odgłos strzału? Nie widziała już ani pistoletu, ani Deckera. Ostatnia fala jasności zmyła ich postacie z jej głowy. Ale ciało czuło kołysanie się ziemi, a przez kwilenie w swoim mózgu usłyszała, że ktoś woła imię człowieka, którego miała nadzieję tu odnaleźć.

Boone!

Nie usłyszała odpowiedzi - może i padła - lecz wołanie znów nastąpiło, jak gdyby ktoś przyzywał go z powrotem w głąb ziemi.

Zanim zebrała resztkę sił, by krzyknąć, jej sprawne ramię ugięło się i upadła twarzą do ziemi.

Głowa z Guzikami kroczyła w stronę swojej zdoby­czy, rozczarowana, że kobieta bez świadomości przyjmie jego ostatnie błogosławieństwo. Lubił wygłosić kilka słów zaimprowizowanych w tym przedostatnim momen­cie; słów, których nigdy nie planował, lecz spływały jak poezja z ust zapiętych na suwak. Czasem śmiali się z jego kazań, a to podsycało w nim okrucieństwo. Ale jeśli płakali, co się często zdarzało, stawał się łaskawszy i zapewniał szybki i bezbolesny ostatni terminalny mo­ment.

Kopniakiem obrócił kobietę na plecy, aby spraw­dzić, czy da się ją obudzić. Tak, jej oczy lekko zatrze­potały.

- Dobrze - stwierdził, wymierzając pistolet w jej twarz.

Czuła, jak mądrość spływa na jego usta i wtedy usłyszała jakiś pomruk. Na chwilę oderwał wzrok od kobiety. Gdzieś zerwał się bezgłośny wiatr i drzewa drgnęły. W ziemi pod stopami zabrzmiała jakaś skarga.

Maska pozostała niewzruszona. Spacer po cmen­tarzu nie podniósł ani włosa na karku. To była Nowa Śmierć, ujrzana dzisiaj twarz jutra: czyż kurz mógł uczynić jej jakąś krzywdę.

Zaśmiał się z melodramatyzmu całej sytuacji. Od­rzucił głowę w tył i zaśmiał się.


Date: 2016-01-14; view: 627


<== previous page | next page ==>
WZIEMIĘWSTĄPIENIE 6 page | WZIEMIĘWSTĄPIENIE 8 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.016 sec.)