Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






WZIEMIĘWSTĄPIENIE 3 page

Policja przybyła tu przed nim, trzy lub cztery samochody, jak ocenił. Możliwe, że ruszyli w pościg za kimś innym, ale w to wątpił. Prawdopodobnie Narcyz, zdany na siebie, powiedział przedstawicielom prawa to, co powiedział Boone’owi. W takim razie był to komitet powitalny. Chyba już go szukali, dom po domu. A jeśli tu, to w Shere Neck także. Oczekiwano go.

Dzięki zasłonie nocy, zszedł z drogi prosto na pole rzepaku, gdzie mógł się położyć i obmyślić następne posunięcie. Z pewnością niemądrze byłoby zjawić się w Dwyer. Lepiej skierować się teraz do Midian, zapomi­nając o głodzie i zmęczeniu i ufając, że gwiazdy i instynkt go zaprowadzą.

Wstał, przesiąknięty zapachem ziemi i skierował, się tam, gdzie jego zdaniem była północ. Wiedział, że może chybić celu o kilka mil, mając tak ogólne namia­ry, albo równie łatwo nie dostrzec go w ciemności. Nie­ważne; nie miał wyboru, co stanowiło jakieś pociesze­nie.

W trakcie swej krótkiej, złodziejskiej akcji nie , zdobył zegarka, więc upływ czasu mógł ocenić obser­wując tylko powolny ruch konstelacji nad głową. Powie­trze stało się chłodne, potem lodowate, ale kroczył dalej pomimo bólu, unikając, jak tylko możliwe, dróg, chociaż łatwiej by się po nich szło niż po zaoranym i obsianym gruncie. Było to rozsądne posunięcie. W pewnym momencie zobaczył dwa samochody policyjne, a za nimi czarną limuzynę, które po cichu ciągnęły drogą, którą przekroczył minutę wcześniej. Nie umiał wytłumaczyć dlaczego, ale był pewien, i to bardzo, że pasażerem limuzyny był Decker, dobry doktor, wciąż w pogoni za wiedzą.

 

 

I wtedy - Midian.

Znikąd - Midian. W jednej chwili noc, która była bezkształtną ciemnością, przeobraziła się w zgrupowanie budynków na horyzoncie, których malowane ściany słabo świeciły szaroniebieską poświatą pod gwiazdami. Boone stał tak przez kilka minut i napawał się widokiem. W żadnym z okien nie paliło się światło, ani na żadnym ganku. Musiało być już dobrze po północy, a mężczyźni i kobiety w miasteczku, wstający rano do pracy, powinni już spać. Ale ani jednego światła? To go zdziwiło. O ma­łym Midian mogli zapomnieć kartografowie i ludzie ustawiający drogowskazy, ale czyż nie znalazł się tu ani jeden człowiek cierpiący na bezsenność? Czy dziecko, które bało się, gdy lampa nie świeciła przez całą noc? Bardziej prawdopodobne było to, że czekali na niego Decker i przedstawiciele prawa ukryci w cieniu, aż on głupi da się złapać w pułapkę. Najprostsze rozwiąza­nie - to dać nogę i pozwolić im dalej czuwać, ale na to nie miał już siły. Jeśli teraz się wycofa, ile będzie musiał czekać, żeby spróbować powrócić, co godzina przepro­wadzając rozpoznanie?



Postanowił posuwać się skrajem miasta i zorien­tować się nieco w jego położeniu. Jeśli nie znajdzie śladu obecności policji, wejdzie tam, zdecydowany na wszyst­ko. Nie po to przebył całą drogę, aby teraz zawracać.

Midian nie odkryło się przed nim, gdy zaczął je okrążać od południowo-wschodniego krańca. Widział tylko pustkę. Nie tylko ani śladu samochodów policyjnych na ulicach czy między domami; w ogóle nie było tam żadnych pojazdów policyjnych, czy innych - żadnych ciężarówek, samochodów terenowych. Zaczynał się zastanawiać, czy przypadkiem nie było to miasto zamieszkane przez jedną z tych wspólnot religijnych, których przekonania nie pozwalają na używanie elekt­ryczności czy silnika spalinowego.

Gdy wspinał się na grzbiet niewielkiego wzgórza, gdzie leżało Midian, pojawiło się drugie, prostsze wyjaś­nienie. Po prostu w Midian nikt nie mieszkał. Ta myśl kazała mu się zatrzymać. Gapił się na domy, szukając jakichś śladów rozpadu, ale nie znalazł ich. Dachy nienaruszone, o ile mógł dostrzec, żaden z budynków nie wydawał się rozpadać. Jednocześnie, przy takiej spokoj­nej nocy, słyszał szmer gwiazd, lecz nie słyszał żadnych odgłosów dochodzących z miasteczka. Jeśli ktoś w Mi­dian jęczał przez sen, noc tłumiła ten dźwięk i pozo­stawała tylko cisza.

Midian to było miasto-widmo.

Nigdy w swoim życiu nie czuł się tak opuszczony. Stał jak pies, który wraca do domu i nie zastaje swoich właścicieli; nie wiedząc, co teraz oznacza życie albo co będzie oznaczało.

Tak trwał kilka minut, zanim wyrwał się z tego stanu i kontynuował swój obchód miasta. Dwadzieścia jardów dalej ujrzał jednak widok o wiele bardziej tajem­niczy nawet jak na opustoszałe Midian.

Po przeciwległej stronie miasta leżał cmentarz. Ze swego punktu widokowego widział go doskonale, cho­ciaż otaczały go wysokie mury. Prawdopodobnie wybu­dowano go, aby służył całemu regionowi, bo zajmował teren znacznie rozległej szy niż tego wymagały potrzeby Midian. Wiele grobowców imponowało swoimi rozmiara­mi, a nawet z odległości było widać, że układ alejek, drzew i grobów nadawał cmentarzowi wygląd małego miasta.

Boone ruszył w kierunku cmentarza schodząc po zboczu wzgórza, cały czas dobrze widząc samo miasto. Przypływ adrenaliny, związany z odnalezieniem i blisko­ścią miasta, szybko minął, a ból i wyczerpanie, dotych­czas stłumione oczekiwaniem, powróciły i mściły się na nim. Wiedział, że długo to nie potrwa, zanim mięśnie zawiodą całkowicie i padnie. Może za murami cmentarza znajdzie jakiś kącik? Tam ukryje się przed prze­śladowcami i da odpocząć kościom.

Prowadziły tam dwa wejścia. Mała furtka w bocz­nym murze i wielkie podwójne wrota, wychodzące wprost na miasto. Wybrał pierwsze wejście. Było zamknięte na klamkę, lecz nie na klucz. Delikatnie pchnął furtkę i wszedł. Wrażenie, jakie odniósł na wzgórzu, znalazło tu potwierdzenie - cmentarz był miastem, grobowce wzno­siły się wysoko wokoło. Ich wielkość i, co teraz oceniał z bliska, staranność ich wykonania, zadziwiały. Jakież wspaniałe rodziny zamieszkiwały tutaj, zamożne na tyle, by chować zmarłych w takim przepychu? Małe wspólnoty żyjące na prerii trzymały się kurczowo ziemi, jedynego źródła utrzymania, lecz rzadko się bogaciły; a jeśli już, to tylko odkrywając ropę lub złoto, ale nigdy szczęśliwców nie było tak wielu. A tu: wspaniałe nagrobki, całe aleje zbudowane w różnorakich stylach, od klasycznego do barokowego, i ozdobione - aczkolwiek nie miał pewno­ści, czy znużone zmysły mówią prawdę - motywami z rozmaitych, zwalczających się religii.

Wszystko już za nim. Potrzebował snu. Nagrobki stały tu od, lub dłużej. Obejrzy je sobie o świcie.

Znalazł legowisko ukryte między dwoma grobami i położył się. Wiosenna trawa pachniała słodko. Spał już na o wiele mniej wygodnym posłaniu.


Rozdział V

DZIWADŁO

 

Obudziły go odgłosy wydawane przez jakieś zwie­rzę, którego powarkiwanie wdarło się w jego sny i ściąg­nęło go na ziemię. Otworzył oczy i usiadł. Nie widział psa, ale wciąż go słyszał. Może był za nim; groby odbijały echo na wszystkie strony. Bardzo wolno odwrócił się i spojrzał przez ramię. Panowała głęboka ciemność, ale nie całkiem skrywała wielką bestię, z gatunku trudnego do zidentyfikowania. Nie można się było jednak pomylić - z jej gardła płynęła groźba. Sądząc z tonu powarkiwania, nie podobały jej się jego odwiedziny.

- Hej, chłopcze - powiedział cicho. - Wszystko dobrze.

Trzeszczało mu w kościach, gdy zaczął się podnosić, wiedząc, że jeśli zostanie na ziemi, zwierzę będzie miało łatwy dostęp do jego gardła. Nogi mu zesztywniały od leżenia na zimnej ziemi i poruszał się jak paralityk. Może to właśnie powstrzymywało zwierzę od zaatakowania, bo tylko po prostu obserwowało go, wytrzeszczając białka oczu (jedyny widoczny szczegół), gdy przyjmował wyprostowaną postawę. Już stojąc, zwrócił twarz ku stworzeniu, a ono zaczęło zbliżać się w jego stronę. Coś w jego sposobie poruszania się mówiło mu, że zwierzę jest ranne. Słyszał, jak wlecze za sobą jedną z kończyn; pochylało głowę i kuśtykało.

Miał już na ustach słowa pocieszenia, kiedy czyjeś ramię zacisnęło się wokół jego szyi, aż dech mu zaparło.

- Rusz się tylko, a cię wypatroszę!

Jednocześnie z tą groźbą drugie ramię przejechało po jego ciele, a palce zagłębiły się w brzuchu z taką siłą, że bez wątpienia ten człowiek mógł spełnić swoją groźbę gołymi rękami.

Boone odetchnął płytko. Nawet najmniejszy ruch wywoływał zaciskanie śmiertelnego uchwytu na szyi i brzuchu. Czuł krew płynącą po brzuchu do dżinsów.

- Kim jesteś, do cholery? - dopytywał się głos. Nie umiał kłamać, bezpieczniej było powiedzieć prawdę.

- Nazywam się Boone. Przyszedłem tu... Przy­szedłem znaleźć Midian.

Czyżby uchwyt na brzuchu zelżał trochę, gdy wy­mienił swój cel?

- Po co? - dopytywał się teraz drugi głos. W ułam-, ku sekundy Boone zdał sobie sprawę, że głos wychodził z cienia naprzeciw niego, gdzie stała ranna bestia. Na­prawdę pochodził od bestii.

- Mój przyjaciel zadał ci pytanie - powiedział głos przy jego uchu. - Odpowiedz mu!

Boone, zdezorientowany tym atakiem, utkwił spoj­rzenie znów w tym czymś, co ukrywało się w cieniu i nie wierzył własnym oczom. Głowa rozmówcy nie była ciałem stałym; wydawała się niemal pochłaniać swoje zbędne kontury, a materia głowy ciemniała i przepływa­ła przez oczodoły i nozdrza oraz usta z powrotem w głąb siebie.

Zniknęły myśli o niebezpieczeństwie; teraz ogar­nęło go uniesienie. Narcyz nie kłamał. Oto transformacja tej prawdy.

- Przyszedłem do was - powiedział, odpowiada­jąc na pytanie cudactwa. - Przyszedłem, bo należę do was.

- Jak on wygląda, Peloquin?

To coś pochłonęło swoją twarz bestii. Pod spodem znajdowały się rysy ludzkie, osadzone na ciele bardziej przypominającym gada niż ssaka. Kończyna, którą wlókł za sobą, to był ogon, a jego rana sprawiała, że sposobem poruszania się przypominał wyprostowaną jaszczurkę. Widział to teraz, gdy drgawki przemiany targnęły jego sterczącym grzbietem.

- Wygląda jak Pierwotny - odparł Peloquin. - Nic to nie znaczy.

Boone dziwił się, dlaczego jego napastnik nie wi­dzi go. Zerknął na rękę na swoim brzuchu. Miała sześć palców zakończonych nie paznokciami, lecz pa­zurami, teraz zagłębionymi na pół cala w jego mię­śniach.

- Nie zabijaj mnie - powiedział. - Przebyłem długą drogę, żeby tu przybyć.

- Słyszysz, Jackie? - spytał Peloquin, odpycha­jąc się od ziemi czterema nogami, by stanąć prosto naprzeciw Boone’a. Oddech miał gorący jak podmuch z otwartego pieca hutniczego.

- A zatem jakiego gatunku jesteś bestią? - chciał wiedzieć. Transformacja zakończyła się. Człowiek pod płaszczem potwora nie wyróżniał się niczym szczegól­nym. Czterdzieści lat, chudy, żółtawa skóra.

- Powinniśmy zabrać go na dół - stwierdził Jackie. - Lylesburg będzie chciał go widzieć.

- Prawdopodobnie - odrzekł Peloquin. - Ale sądzę, że to strata czasu. To Pierwotny, Jackie. Umiem ich wy wąchać.

- Przelałem krew - odezwał się Boone półgło­sem. - Zabiłem jedenastu ludzi.

Niebieskie oczy obejrzały go badawczo. Igrało w nich rozbawienie.

-r- Chyba nie - powiedział Peloquin.

- To nie od nas zależy - wtrącił się Jackie. - Nie możesz go osądzać.

- Mam chyba oczy, no nie? - odparł Peloquin. - Poznaję człowieka, kiedy go widzę. Pokiwał palcem na Boone’a.

- Nie jesteś z Nocnego Plemienia - stwierdził. - Jesteś mięsem. I tyle. Mięsem dla bestii.

Gdy mówił to, z jego twarzy zniknęło rozbawienie, a pojawił się głód.

- Nie możemy tego zrobić - zaprotestował drugi stwór.

- Kto wie? - spytał Peloquin. - Kto się o tym dowie?

- Łamiemy prawo.

Peloquin nie zareagował na to. Obnażył zęby, a ze szczelin zaczął sączyć się ciemny dym i unosić wokół jego twarzy. Boone wiedział, co teraz nastąpi. Wydychał to, co przed chwilą wchłonął: swoje jaszczurcze „ja". Propor­cje głowy już się zmieniły ledwo uch wy tnie, jak gdyby deformował czaszkę i przeobrażał się na nowo pod powłoką ciała.

- Nie możecie mnie zabić - odezwał się. - Należę do was.

Czy dym naprzeciwko wyrażał zaprzeczenie? Jeśli tak, to przesuwając się stracił swe znaczenie. Nie przewi­dziano dalszej dyskusji. Bestia zamierzała go zjeść...

Poczuł ostry ból w brzuchu, zerknął w dół i zoba­czył, jak ręka stwora zakończona pazurami oddziela się od jego ciała. Uścisk na szyi rozluźnił się, a stwór za jego plecami powiedział: - Idź!

Nie potrzebował zachęty. Zanim Peloquin zakoń­czył swoje przeobrażenie, Boone wyśliznął się z objęć Jackiego i pobiegł. Stracił wszelkie poczucie kierunku, a sytuację pogorszył jeszcze ryk pełen furii głodnej bestii i odgłosy, niemal natychmiastowe, pogoni.

Nekropolia była labiryntem. Biegł na oślep, nur­kując raz w lewo, raz w prawo, gdzie tylko widział wolną przestrzeń. Nie musiał spoglądać przez ramię, by zauwa­żyć, że prześladowca się zbliża. Kiedy biegł, w głowie rozbrzmiewały mu jego słowa, pełne oskarżenia:

- Nie należysz do Nocnego Plemienia. Jesteś mię­sem. Mięsem dla bestii.

Te słowa bardziej go osłabiły niż ból nóg czy płuc. Nawet tu, pośród potworów Midian, nie należał do nich. A jeśli nie do nich, to do kogo? Goniono go, ale tego wyścigu nie mógł wygrać.

Zatrzymał się. Odwrócił.

Peloquin znajdował się pięć, sześć jardów od niego. Ciało wciąż miał ludzkie, nagie i bezbronne, ale głowę miał całkowicie bestii. Szerokie usta i zęby jak ciernie. On też się zatrzymał, być może oczekując, że Boone rzuci broń. Gdy to nie nastąpiło, wyciągnął ramiona w stronę swojej ofiary i Za nim pojawił się Jackie i na pierwszy rzut oka wydał się Boone’owi człowiekiem. A może jego wielokrotnością. Na jego bryłowatej głowie były dwie twarze, obie strasznie wykrzywione; oczy wybałuszone tak, że mogły patrzeć wszędzie, lecz nie przed siebie, usta zrośnięte w pojedynczą szparę, dziurki w nosach po­zbawionych kości. Twarz płodu ludzkiego na pokazach dziwolągów.

Jackie próbował zawołać jeszcze raz, ale wyciąg­nięte ramiona Peloquina już zmieniały się od koniusz­ków palców do łokci, delikatność ustępowała miejsca nadzwyczajnej sile.

Zanim skończył przemianę mięśni, podszedł do Boone’a i skoczył, by powalić swoją ofiarę. Boone upadł pod jego ciężarem. Za późno, by żałować, że nie zdobył się na ucieczkę. Poczuł, jak pazury rozrywają mu kurtkę, by obnażyć smakowite mięso klatki piersiowej. Peloquin podniósł głowę i wyszczerzył zęby. Jego usta nie do takiego wyrazu były stworzone. Potem ugryzł. Zęby nie były długie, za to liczne. Nie bolało tak, jak tego oczeki­wał Boone, Peloquin odsunął się, wyrywając zębami kawał mięśni, razem ze skórą i brodawką.

Ból wyrwał go ze stanu rezygnacji; zaczął się miotać pod Peloquinem. Bestia wypluła kęs z gęby i przymierza­ła się do czegoś lepszego, zionąc wonią krwi w twarz swojej ofiary. Był ku temu powód - następnym razem miała wygryźć serce i płuca z klatki piersiowej Boone’a. Zawołał o pomoc, a pomoc nadeszła. Zanim nastąpił zgubny atak, Jackie chwycił Peloquina i odciągnął go od pożywienia. Boone poczuł, jak stworzenie unosi się, i już prawie w zamroczeniu dostrzegł, jak jego obrońca zmaga się z Peloquinem. Ich wierzgające kończyny splatały się. Nie czekał na zwycięzcę. Przycisnął dłoń do rany i pod­niósł się.

Tu nie było dla niego bezpiecznie; Peloquin z pew­nością nie był tu jedynym mieszkańcem lubiącym ludz­kie mięso. Czuł, jak inni patrzą na niego, gdy wlókł się przez nekropolię i czekają, aż potknie się i upadnie, a oni dobiorą się do niego bezkarnie. Jego organizm, który doznał tak wiele urazów, nie poddał się jednak. Czuł moc swoich mięśni, jak jeszcze nigdy od czasu, gdy zdecydo­wał skończyć ze sobą, a myśl ta była teraz dla niego zupełnie obca. Nawet rana pulsująca pod dłonią, żyła swoim życiem i manifestowała to. Ból minął, a zastąpiło go nie odrętwienie, lecz wrażliwość, niemal erotyczna, każąca Boone’owi sięgnąć do piersi i głaskać swoje serce. Ubawiony takimi nonsensami pozwolił, by instynkt go poprowadził, a on powiódł go do wielkich, podwójnych wrót. Klamka stawiała opór śliskim od krwi rękom, więc wspiął się, pokonując wrota z łatwością, która wywołała jego uśmiech. Potem ruszył do Midian, biegnąc nie ze strachu przed pogonią, lecz z przyjemności tkwiącej w szybkości jego nóg i doznań swych zmysłów.


Rozdział VI

ROZBITA ILUZJA

 

Miasto było rzeczywiście opuszczone, tak jak przy­puszczał. Chociaż z odległości pół mili domy sprawiały solidne wrażenie, to jednak bliższe oględziny wykazały, że opuszczenie przez mieszkańców nie wyszło im na dobre. Wciąż miał świetne samopoczucie, jakkolwiek obawiał się, że może dać znać o sobie znaczna utrata krwi. Potrzebował czegoś, choćby prymitywnego środka do zabandażowania rany. Szukając skrawka zasłony albo kawałka pościeli, otworzył drzwi jednego z domów i wkroczył do ciemnego wnętrza.

Nie zdawał sobie sprawy, dopóki nie znalazł się w środku, w jakże dziwny sposób jego zmysły uległy wyostrzeniu. Oczy z łatwością przenikały ciemność, odkrywając żałosne rumowisko, które kiedyś zostawili po sobie lokatorzy, wszystko pokryte kurzem naniesio­nym z prerii przez wybite okno i wypaczone drzwi. Znalazł jakiś obrus; pas wilgotnego, poplamionego płót­na, który-podarł na węższe paski, trzymając zębami i prawą ręką, podczas gdy lewa zakrywała ranę.

Kiedy to robił, usłyszał skrzypienie desek na we­randzie. Na progu ujrzał sylwetkę mężczyzny, którego nazwisko Boone znał, chociaż twarz skrywała ciemność. Wyczuł zapach wody kolońskiej używanej przez Deckera; słyszał bicie serca Deckera; w powietrzu poznał woń potu Deckera.

- Więc to tak - odezwał się doktor. - Tu jesteś.

Na oświetlonej gwiazdami ulicy gromadzili się poli­cjanci. Nadnaturalnie wyostrzonym słuchem Boone wyła­pywał odgłosy nerwowych szeptów, powietrza wciąganego do płuc i szczęk odbezpieczanych pistoletów, gotowych ściąć szaleńca z nóg, gdyby tylko próbował się wyśliznąć.

- Jak mnie znaleźliście? - spytał.

- Narcyz, tak się nazywał? - powiedział Dec­ker. - Twój przyjaciel ze szpitala?

- Czy on nie żyje?

- Niestety, nie. Umarł w walce.

Decker posunął się o krok w stronę domu.

- Jesteś ranny - zauważył. - Co sobie zrobiłeś?

Coś powstrzymywało Boone’a od odpowiedzi. Czy tajemnica Midian nie była na tyle dziwaczna, aby tamten w nią uwierzył? A może nie warto było zwierzać się Deckerowi? Z pewnością nie o to chodziło. Zaangażowa­nie Deckera w zrozumienie potwornych wydarzeń nie ulegało wątpliwości. Z kimże innym mógłby się podzielić swoimi rewelacjami? A jednak zawahał się.

- Powiedz - znów odezwał się Decker - jak doszło do zranienia?

- Potem - odparł Boone.

- Nie będzie żadnego potem. Sądzę, że o tym wiesz.

- Przeżyję - stwierdził Boone. - Nie jest tak źle, jak wygląda. A przynajmniej nie czuję się najgorzej.

- Nie mówię o ranie. Mam na myśli policję. Czeka­ją na ciebie.

- Wiem.

- I nie zamierzasz wyjść po dobroci, prawda?

Boone nie miał pewności. Głos Deckera przypomi­nał mu bezpieczeństwo, jakie zapewniał mu lekarz i prawie uwierzył, że jeśli doktor tylko tego zapragnie, to na powrót je odnajdzie.

Teraz jednak ze strony Deckera nie było mowy o bezpieczeństwie. Tylko o śmierci.

- Jesteś wielokrotnym mordercą, Boone. Despe­ratem. Niebezpiecznym. Uparcie prosiłem ich o to, by pozwolili mi do ciebie podejść.

- Cieszę się, że pan to zrobił.

- Też się cieszę - odrzekł Decker. - Chciałem mieć szansę pożegnania się z tobą.

- A dlaczego w ten sposób?

- Wiesz, dlaczego.

Nie wiedział, naprawdę. Wiedział tylko, z coraz więk­szą pewnością, że Peloquin mówił prawdę. Powiedział:

- Nie należysz do Nocnego Plemienia. I nie należał; był niewinny.

- Nikogo nie zabiłem - powiedział półgłosem.

- Wiem o tym - odparł Decker.

- Dlatego nie pamiętałem żadnego z tych poko­jów. Nigdy tam nie byłem.

- Ale teraz już pamiętasz - stwierdził Decker.

- Tylko dlatego - Boone przerwał i gapił się na połyskliwie czarny garnitur doktora - że pan mi poka­zał.

- Nauczyłem cię - poprawił go Decker.

Boone gapił się dalej, czekając na wyjaśnienie, którego nie znał zawczasu. To nie mógł być Decker. Decker był Rozumem, Decker był Spokojem.

- Dziś wieczorem zginęło dwoje dzieci w Westlock - mówił doktor. - Obwiniają ciebie.

- Nigdy nie byłem w Westlock - zaprotestował -Boone.

- Ale ja byłem - odrzekł Decker. - Upewniłem się, że tutejsi ludzie widzieli zdjęcia; mordercy dzieci - są najgorsi. Lepiej, żebyś zmarł tutaj, niż miał się z nimi spotkać.

- Pan? - spytał Boone. - Pan to zrobił?

- Tak.

- Wszystkich?

- I jeszcze więcej.

- Dlaczego?

Decker zastanawiał się nad tym przez chwilę.

- Bo to lubię - odpowiedział obojętnym to­nem.

Dalej wyglądał tak zrównoważony w swoim dobrze skrojonym garniturze. Nawet twarz, którą Boone widział teraz wyraźnie, nie zdradzała żadnego tropu wiodącego do ukrytego szaleństwa. Któż by wątpił, widząc za­krwawionego i czystego mężczyznę, który z nich jest obłąkany, a który jest jego uzdrowicielem? Ale wygląd zewnętrzny myli. To doktor był potworem, dzieckiem Midian, który właśnie zmienił ciało, by ukryć prawdziwe „ja". Reszta przyczaiła się pod maską spokoju i planowa­ła zabójstwa dzieci.

Decker wyciągnął rewolwer z wewnętrznej kiesze­ni marynarki.

- Uzbroili mnie - powiedział. - Na wypadek, gdybyś stracił kontrolę nad sobą.

Ręka mu drżała, ale z takiej odległości trudno było chybić. Za chwilę wszystko się skończy. Przyleci kula, a on umrze i tyle tajemnic pozostanie nie wyjaśnionych. Rana, Midian, Decker, tak wiele pytań, na które nigdy nie odpowie.


Date: 2016-01-14; view: 613


<== previous page | next page ==>
WZIEMIĘWSTĄPIENIE 2 page | WZIEMIĘWSTĄPIENIE 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)