Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






WZIEMIĘWSTĄPIENIE 2 page

Decker dotrzymywał słowa. Gdy poprosił o więcej, dostarczono mu większą ilość pigułek i dzięki ich nasen­nemu działaniu powrócili do sprawy porządkowania materiału, a doktor wciąż na nowo omawiał szczegóły zbrodnii Boone’a w nadziei, że je zrozumie. Nic się jednak nie wydarzyło. Wszystko, co Boone i jego coraz bierniejszy umysł wynosili z tych sesji, to zlewające się obrazy drzwi, przez które przechodził, i schodów, na które się wspinał, aby dokonać morderstwa. W coraz mniejszym stopniu miał świadomość obecności Deckera, który wal­czył wciąż o to, by wydobyć coś z zamkniętego umysłu pacjenta. Dla Boone’a istniały tylko: sen, wina i nadzieja, coraz większa nadzieja.

Jedynie Lori, a raczej wspomnienia o niej, przebi­jały się przez działanie narkotyku. Czasem słyszał jej głos wewnętrznym uchem, wyraźny jak dzwonek, powtarza­jący słowa, które wypowiadała w jakichś przypadko­wych rozmowach, teraz wyławianych z przeszłości. Zdania te nie miały żadnego sensu, może związane były z jakimś zapamiętanym widokiem albo dotykiem. Teraz nie był w stanie przypomnieć sobie żadnych widoków ani zbliżeń - narkotyki nadwerężyły poważnie jego wy­obraźnię. Zostały mu tylko te oderwane słowa, zdania przygnębiające dla niego, bo wypowiadał je ktoś u jego boku, lecz on nie umiał przywołać ich znaczenia. I, co najgorsze, ich dźwięk przypominał o kobiecie, którą kochał i której już nie zobaczy, chociażby w sali sądowej. Kobieta, której obiecał coś, czego nie dotrzymał, a minęło zaledwie parę tygodni od złożenia obietnicy. W swoim nieszczęściu nie potrafił właściwie oceniać - ta złamana obietnica stała się monstrualnym wydarzeniem, na rów­ni ze zbrodniami na fotografii. Przygotowała go do Piekła.

Albo do śmierci. Lepiej do śmierci. Nie był cał­kowicie pewien, ile czasu upłynęło, odkąd podjął współ­pracę z Deckerem, godząc się na otępienie, by skrócić o kilka dni śledztwo. Był jednak pewien, że doktor znajduje się wraz z nim po jego stronie przepaści.

Wyperswadował mu pewne rzeczy. Już nic nie zostało do powiedzenia, ani do usłyszenia. Pozostawało oddać się w ręce prawa i wyznać swoje zbrodnie albo zrobić coś, czego nie mogło już dokonać państwo, i zabić potwora.



Nie ośmielił się wtajemniczyć Deckera w swój plan; wiedział, że doktor zrobiłby co w jego mocy, aby zapobiec samobójstwu pacjenta. I tak jeszcze jeden dzień przera­biali swój niezmienny temat. Potem, obiecawszy Deckerowi, że będzie w gabinecie nazajutrz rano, wrócił do domu gotując się do samobójstwa.

Znalazł kolejny list od Lori, czwarty, odkąd zerwał z nią wszelkie kontakty. Wypytywała, co jest nie tak. Przeczytał uważnie, o ile pozwalał mu na to zamroczony umysł i próbował odpowiedzieć, ale słowa, które usiło­wał przelać na papier, nie miały sensu. Zamiast tego, włożył do kieszeni wezwanie, które mu przysłała i wy­szedł szukać śmierci.

 

 

Ciężarówka, pod którą rzucił się, nie była wyrozumia­ła. Zabrała mu oddech, ale nie życie. Potłuczony i krwa­wiący, pełen otarć i skaleczeń został odwieziony do szpitala. Dopiero potem zrozumiał, że nie dane mu było zginąć pod kołami ciężarówki, gdyż nie to było mu pisane. Siedząc na łóżku szpitalnym i czekając aż lekarze znajdą czas, aby się nim zająć, mógł tylko przekląć swego pecha. Ze straszliwą łatwością zabierał życie innym; własne stawiało opór. Nawet w tym przypadku wystąpił przeciwko sobie.

Ten pokój jednak - chociaż nie wiedział o tym, gdy został tu uroczyście wprowadzony, dał mu coś, czego się nie spodziewał. Usłyszał tu nazwę, która z czasem zrobiła z niego nowego człowieka. Przywołała go mocą do siebie, jak potwora, którym był przecież, i zderzyła z tym, co cudowne.

Midian.

Ona i on mieli wiele wspólnego, nie tylko to, że dawali obietnice. Była jednak różnica, bowiem o ile jego obietnica-wyznanie wiecznej miłości okazała się pusta w ciągu paru tygodni, to obietnicy danej przez Midian, a pochodzącej z nocy, z najciemniejszej nocy, takiej jak jego własna - nie mogła złamać nawet śmierć.


Rozdział III

WAJDELOTA

 

Lata choroby, wpisy i wypisy ze szpitali i zakładów psychiatrycznych, nauczyły Boone’a szacunku do taliz­manu, znaku czy pamiątki, mającej stać na straży umysłu i serca. Szybko nauczył się nie gardzić takimi rzeczami. Nie lekceważ tego, co pozwala ci przetrwać noc - oto dewiza, którą sprawdził w praktyce. Więk­szość z tych zabezpieczeń przed chaosem znana była jedynie tym, co ich używali. Świecidełka, klucze, książki i fotografie: pamiątki dobrych czasów, przechowywane troskliwie jako obrona przed złem. Niektóre z nich jednak należały do wszystkich. To słowa, które słyszał więcej niż raz: nonsensowne rymy, których rytm po­wstrzymywał ból; imiona Bogów.

A wśród nich - Midian.

Słyszał tę nazwę wymawianą może pół tuzina razy przez ludzi spotykanych na swojej drodze, zwykle przez tych, którzy stracili już siły, by walczyć z chorobą. Gdy przywoływali Midian, było to jak miejsce ucieczki; miej­sce, do którego można zostać zabranym. I coś więcej: miejsce, gdzie wszelkie popełnione przez nich grzechy - rzeczywiste bądź wyimaginowane - zostaną im przeba­czone. Boone nie znał pochodzenia tej mitologii, ale nie był zainteresowany nią na tyle, by się dopytywać, gdzie ono leży. Nie czuł potrzeby przebaczenia, albo tak tylko myślał. Teraz wiedział lepiej. Teraz wiele spraw czekało na oczyszczenie. Były to okropieństwa, które umysł ukrywał przed nim, dopóki Decker nie wyciągnął ich na światło dzienne, a od których żadna instytucja znana Boone’owi nie mogła go uwolnić. Stał się istotą innej kategorii.

Midian wzywało.

Zamknięty w swoim nieszczęściu, nie był świado­my, że ktoś dzieli z nim ten biały szpitalny pokój, dopóki nie usłyszał ochrypłego głosu.

- Midian...

Myślał najpierw, że to jeden z głosów z przeszłości, jak głos Lori. Ale gdy znów do niego dobiegł, rozlegał się nie u jego boku, jak głos Lori, lecz z głębi pokoju. Otworzył oczy, podniósł lewą powiekę, klejącą się od krwi płynącej z rozcięcia na skroni i spojrzał w stronę mówiącego. Widocznie jeszcze jeden z tych rannych nocnych spacerowiczów, przywieziony do opatrunku i zostawiony samemu sobie, aż przyjdzie jego kolej na pozszywanie. Siedział w rogu pokoju położonym najdalej od drzwi, od których ani na chwilę nie odrywał dzikiego wzroku, jak gdyby myślał, że w każdej chwili pokaże się w nich jego wybawca. Nie dało się, zaiste, ustalić jego wieku czy rzeczywistego wyglądu: pokryły go brud i zle­piona krew. Muszę wyglądać równie źle albo i gorzej - pomyślał Boone. Nie zważał na to, ludzie i tak zawsze gapili się na niego. Na widok facetów w takim stanie, jak on i mężczyzna w rogu, ludzie woleli przejść na drugą stronę ulicy.

Podczas gdy jednak on, w swoich dżinsach, pod­kutych butach i czarnej koszulce był jeszcze jednym nikim, drugi mężczyzna posiadał cechy, które go wyróż­niały. Długi płaszcz dodawał mu prawie religijnej po­wagi, szare włosy, ciasno związane z tyłu, zwisały do połowy pleców w splątanym końskim ogonie. Na szyi nosił biżuterię, prawie ukrytą pod wysokim koł­nierzem, a na kciukach – dwa sztuczne paznokcie, wyglądające jakby były wykonane ze srebra, zwinięte w hak.

I wreszcie ta nazwa przezeń wypowiedziana.

- Zabierzesz mnie? -- spytał cicho. - Zabierzesz mnie do Midian?

Ani na chwilę nie spuszczał wzroku z drzwi. Wy­glądało na to, że nie wie nic o obecności Boone’a, aż do momentu, gdy bez ostrzeżenia obrócił zranioną głowę i splunął przez pokój. Flegma z żyłkami krwi trafiła na podłogę u stóp Boone’a.

- Spieprzaj stąd! - powiedział. - Przeszkadzasz im w dostępie do mnie. Nie przyjdą, dopóki tu jesteś.

Boone był zbyt zmęczony na kłótnie i zbyt potłu­czony, by się podnieść. Pozwolił mężczyźnie nawijać dalej.

- Wynoś się! - odezwał się znów. - Oni nie pokazują się takim jak ty. Nie rozumiesz?

Boone odwrócił głowę i starał się odsunąć od siebie agresywny ból tego człowieka.

- Cholera! - stwierdził tamten. - Minąłem się z nimi. Minąłem się z nimi!

Wstał i podszedł do okna. Na zewnątrz panowała nieprzenikniona ciemność.

- Przeszli obok - wymamrotał nagle płaczliwie. W następnej chwili znalazł się o jard od Boone’a, szcze­rząc zęby poprzez brud.

- Masz coś na bóle? - wypytywał.

- Pielęgniarka dała mi coś - odparł Boone. Mężczyzna znów splunął, tym razem nie na Boone’a, lecz na podłogę.

- Pić, człowieku - odezwał się. - Masz coś do picia?

- Nie.

Uśmiech natychmiast wyparował, a twarz zaczęła się marszczyć pod wpływem łez. Odwrócił się od Boone’a, szlochając i znów zaczął swoją litanię.

- Dlaczego mnie nie zabierają? Dlaczego po mnie nie przychodzą?

- Może przyjdą później? - powiedział Boone. - Kiedy mnie nie będzie.

Mężczyzna znów na niego spojrzał.

- Skąd wiesz? - spytał.

Niewiele miał do powiedzenia na ten temat, ale i to, co wiedział, przemilczał. Zebrał wystarczająco wiele frag­mentów mitologii Midian, aby nabrać ochoty na więcej. Czyż to nie to miejsce, gdzie ci, którzy już nie mogą dalej uciekać, znajdują dom? I czy on sam nie znajdował się w takim położeniu? Nie pozostało mu już nic. Ani Decker, ani Lori, ani nawet śmierć. Chociaż Midian był jeszcze jednym talizmanem, to jednak chciał usłyszeć o nim coś jeszcze.

- Opowiedz mi - powiedział.

- Pytałem, co wiesz - odrzekł mężczyzna.

- Wiem, że uśmierza ból - stwierdził Boone.

- I?

- Wiem, że nie ma stamtąd powrotu.

- Nieprawda - brzmiała odpowiedź.

- Nie?

- Sądzisz, że gdyby nie było stamtąd powrotu, znajdowałbym się teraz tutaj? Nie uważasz, że to naj­większe miasto na ziemi? Oczywiście, że ludzie mogą wrócić...

Rozjaśnione łzami oczy utkwił w Boon’ie. Czy zdaje sobie sprawę, że nic nie wiem? - zastanawiał się Boone. Chyba nie. Człowiek mówił dalej, zadowolony, że roz­prawia o tajemnicy. Albo, właściwie, o swoim lęku związanym z tą tajemnicą.

- Nie idę, bo może nie jestem godzien - powie­dział. - A oni łatwo nie przebaczają. Oni w ogóle nie przebaczają. Wiesz, co robią... z tymi, którzy nie są godni?

Boone w mniejszym stopniu zainteresowany był rytami przejścia do Midian niż przekonaniem tego czło­wieka, że Midian w ogóle istnieje. Nie mówił o Midian jak o swego rodzaju Shangrila szaleńców, lecz jak o miejscu, które można odszukać, wejść doń i pogodzić się z nim.

- Wiesz, jak tam się dostać? - zapytał.

Człowiek odwrócił nagle wzrok. Gdy utracili kon­takt wzrokowy, Boone wpadł nagle w panikę: bał się, że ten bękart zachowa resztę historii dla siebie.

- Muszę wiedzieć - stwierdził Boone. Człowiek znów podniósł wzrok.

- Rozumiem - powiedział i głos mu się załamał, jak gdyby bawił go widok rozpaczy Boone’a.

- To na północny zachód od Athabaski - odparł.

- Tak?

- Tak słyszałem.

- Nikt tam nie mieszka - odrzekł Boone. - Moż­na wędrować wieczność, nawet jeśli się ma mapę.

- Midian nie ma na żadnej mapie - powiedział mężczyzna. - Szukaj na wschód od Peace River, koło Shere Neck, na północ od Dwyer.

Nie zawahał się recytując te współrzędne. Wierzył w istnienie Midian równie silnie, a nawet silniej niż wierzył w istnienie czterech ścian, w których został zamknięty.

- Jak się nazywasz? - spytał Boone. To pytanie niemal zbiło go z nóg. Już dawno nikt nie zadawał sobie trudu, by zapytać go o jego imię.

- Narcyz - odezwał się w końcu. - A ty?

- Aaron Boone. Nikt nigdy nie nazywa mnie Aaron. Tylko Boone.

- Aaron - powiedział tamten..- Gdzie usłyszałeś o Midian?

- Tam, gdzie i ty - powiedział Boone. - Tam, gdzie dowiadują się wszyscy. Od innych. Od pełnych cierpienia ludzi.

- Od potworów - stwierdził Narcyz.

Boone nie myślał tak o nich, ale może w czyichś beznamiętnych oczach tak się jawili. Gaduły i płaksy, niezdolni trzymać swoje koszmary pod kluczem.

- Tylko ci są dobrze widziani w Midian - wyjaśnił Narcyz. - Jeśli nie jesteś bestią, jesteś ofiarą. Prawda? Można być tylko tym albo tamtym. Dlatego nie śmiem iść tam sam. Czekam, żeby przyszli po mnie przyjaciele.

- Ludzie, którzy już tam poszli?

- Zgadza się - powiedział Narcyz. - Niektórzy żyją. Niektórzy zmarli i przychodzą potem. Boone nie był pewien, czy dobrze słyszy.

- Przychodzą potem? - spytał.

- Nie masz czegoś na ból, człowieku? - odezwał się Narcyz, znów zmienionym tonem, tym razem przy­milnym.

- Mam jakieś proszki - odparł Boone, pamiętając pigułki z dostawy Deckera. - Chcesz?

- Co tylko masz.

Boone był zadowolony, że się ich pozbędzie. Prosz­ki trzymały jego głowę w kleszczach, doprowadzając go do punktu, gdzie nie zależało mu na tym, czy żyje, czy już nie. A teraz mu zależało. Znalazł miejsce, do którego mógł pójść, gdzie przynajmniej znajdzie kogoś, kto zro­zumie koszmary, które znosił. Nie potrzebuje proszków, by dotrzeć do Midian. Potrzebuje siły i chęci przebacze­nia. Tę drugą miał w sobie. Tę pierwszą jego poranione ciało będzie musiało znaleźć.

- Gdzie one są? - dopytywał się Narcyz, a apetyt zaostrzył jego rysy.

Skórzaną kurtkę ściągnięto Boone’owi z pleców zaraz po przyjęciu przy pobieżnym badaniu uszkodzeń ciała. Wisiała na oparciu krzesła, po dwakroć zbyteczna skóra. Wsunął dłoń do wewnętrznej kieszeni, lecz prze­żył szok, gdy zauważył brak znajomej fiolki.

- Ktoś mi grzebał w kurtce.

Przetrząsnął resztę kieszeni. Wszystkie były puste. Liściki Lori, jego portfel, proszki: wszystko zniknęło. W sekundę pojął, dlaczego chcieli wiedzieć, kim jest i jakie mogą być tego konsekwencje. Usiłował popełnić samobójstwo; bez wątpienia sądzili, że znów podejmie próbę. W portfelu miał adres Deckera. Doktor praw­dopodobnie już znajdował się w drodze, aby zabrać swego krnąbrnego pacjenta i dostarczyć go na policję. Znalazłszy się raz w rękach prawa, nigdy nie zobaczy Midian.

- Mówiłeś, że masz proszki! - ryknął Narcyz.

- Zabrali mi!

Narcyz wyrwał kurtkę z rąk Boone’a i zaczął ją szarpać.

- Gdzie? - ryczał. - Gdzie?

Twarz jeszcze raz mu się zmarszczyła, gdy zdał sobie sprawę, że nie zazna spokoju. Rzucił kurtkę i od­wrócił się plecami do Boone’a, a łzy znów płynęły mu po twarzy, jednak zarazem uśmiechał się szeroko.

- Wiem, po co jesteś - stwierdził, wskazując na Boone’a. Wydawał na przemian szloch i śmiech. - Z Mi­dian cię przysłali. Żeby zobaczyć, czy jestem godzien.

Przyszedłeś zobaczyć, czy jestem jednym z was, czy nie!

Nie dał Boone’owi szansy zaprzeczenia, jego unie­sienie przeszło w histerię.

- Siedzę tu i modlę się, żeby ktoś przyszedł; błagam, a ty tu jesteś cały czas i patrzysz, jak się udupiam! Patrzysz, jak się udupiam!

Zaśmiał się ciężko. Potem ciągnął śmiertelnie po­ważnie:

- Nigdy nie zwątpiłem, ani razu. Zawsze wiedzia­łem, że ktoś przyjdzie. Oczekiwałem jednak twarzy, którą rozpoznam. Może Marvina. Powinienem wiedzieć, że przyślą kogoś nowego. To oczywiste. A ty widziałeś, racja? Ty słyszałeś. Nie wstydzę się. Oni mnie nigdy nie zawstydzili. Zapytaj, kogo chcesz. Próbowali. Na okrąg­ło. Dobrali się do mojej pieprzonej głowy i próbowali ją podzielić, próbowali wyrwać ze mnie Dzikich. Ale trzy­małem się. Wiedziałem, że przyjdziesz prędzej czy póź­niej, więc chciałem być gotów. Dlatego to noszę.

- Mogę ci pokazać - wyciągnął przed siebie kciuki.

Obracał głową w lewo i w prawo.

- Chcesz zobaczyć? - spytał.

Nie czekał na odpowiedź. Już uniósł dłonie z obu stron twarzy, a haki dotknęły skóry u nasady uszu. Boone patrzył - słowa sprzeciwu czy prośby były zbyteczne. Tę chwilę Narcyz próbował niezliczoną ilość razy nie po to, by się teraz wycofać. Nie rozległ się żaden dźwięk, gdy- haki, ostre jak brzytwa, rozdarły skórę; krew popłynęła natychmiast po szyi i ramionach. Wyraz jego twarzy nie zmienił się, może trochę stężał: maska, w której połączyły się muza komedii z muzą tragedii. Potem rozpostarł palce po obu stronach twarzy, mocno pociągnął ostre haki ku żuchwie. Działał z precyzją chirurga. Rany otworzyły się idealnie symetrycznie - aż bliźniacze haki spotkały się na podbródku.

Wtedy opuścił jedną dłoń, ociekającą krwią z haka i nadgarstka, podczas gdy druga ręka błądziła po twarzy w poszukiwaniu płata skóry, który został oderwany.

- Chcesz zobaczyć? - powiedział znów.

Boone odparł półgłosem:

- Nie rób tego.

Nie słyszał. Ostrym szarpnięciem do góry Narcyz oderwał maskę skóry od mięśni pod spodem; zdzierał, aż odkrył swoją prawdziwą twarz.

Boone usłyszał czyjeś krzyki dobiegające zza niego. Drzwi otwarły się i jedna z pielęgniarek stanęła na progu. Widział ją kątem oka: twarz bielsza niż fartuch, usta szeroko otwarte; a za nią korytarz i wolność. Nie mógł jednak oderwać wzroku od Narcyza, dopóki krew wypeł­niająca przestrzeń między nimi wyparła ten drugi widok. Chciał zobaczyć tajemną twarz tego człowieka. Dzikiego pod skórą, Dzikiego przygotowującego go do spokoju Midian. Czerwony deszcz powoli się rozpraszał. Prze­strzeń przejaśniała się. Znów ujrzał tę twarz, przez chwilę, ale nie rozumiał jej złożoności. Czy to anatomia bestii obnażyła się przed nim i warczała, czy też tkanka ludzka dogorywała w wyniku samookaleczenia? Jeszcze chwila, a zrozumie...

Potem ktoś go chwycił za ramiona i powlókł w stro­nę drzwi. W mgnieniu oka zobaczył Narcyza podnoszące­go broń swoich rąk, by powstrzymać „zbawicieli", potem fartuchy otoczyły go i zasłoniły. Boone skorzystał z szan­sy w ułamku sekundy. Odepchnął pielęgniarkę, złapał kurtkę i wybiegł przez nie pilnowane drzwi. Potłuczone ciało nie było przygotowane do tak gwałtownego działa­nia. Potknął się, mdłości i rwący ból kończyn usiłowały rzucić go na kolana, lecz widok Narcyza, otoczonego i spętanego, wystarczył, by dodać mu sił. Zanim ktokol­wiek zdołał za nim pobiec, już znajdował się w hallu. Gdy wypadł przez drzwi w noc, usłyszał głos Narcyza, podniesiony w proteście: skowyt wściekłości, żałośnie ludzki.


Rozdział IV

NEKROPOLIA

 

Chociaż odległość z Calgary do Athabaski wynosiła nieco więcej niż trzysta mil, ta podróż przeniosła węd­rowca do granic innego świata. Na północy autostrady były nieliczne, a ludzi jeszcze trudniej było spotkać. Na rozległych obszarach prerii rozciągały się lasy, moczary, gdzie zamieszkała dzikość. Kraina ta stanowiła granicę doświadczeń dla Boone’a. Wyznaczały ją Bonnyville na południowym wschodzie, dokąd dowiózł go kierowca ciężarówki, dwudziestolatek; Barrhead na południowym zachodzie i sama Athabaska. Terytoria leżące dalej pozostawały nieznane, ot, nazwy na mapie. Czy też ści­ślej - brak tych nazw. Olbrzymie połacie ziemi upstrzo­ne gdzieniegdzie małymi osiedlami rolniczymi, z których jedno nosiło nazwę wymienioną przez Narcyza: Shere Neck.

Mapę, na której znalazł tę informację, zdobył ra­zem z gotówką wystarczającą akurat na butelkę bran­dy, włamując się do trzech samochodów na podziem­nym parkingu na przedmieściach Calgary. Uciekł, z ma­pą i z forsą, zanim strażnicy ustalili przyczynę alar­mu.

Deszcz umył mu twarz; zakrwawioną koszulkę wyrzucił na śmietnik, szczęśliwy, że znów czuje na ciele swoją ukochaną kurtkę. Potem złapał okazję do Edmonton i następną do High Prairie. Poszło łatwo.

 

 

Łatwo? Szukać miejsca, o którym tylko słyszał plotki wśród lunatyków? Może i niełatwo. Ale to było konieczne, nawet nieuniknione. Ta podróż zaczęła się w chwili, gdy ciężarówka, pod której kołami miał zginąć, odrzuciła go. A chyba nawet na długo przed tym, tylko nie odczytał poprawnie zaproszenia. Przekonanie o racji swego działania uczyniło zeń niemal fatalistę. Jeśli Midian istniało i chciało wziąć go w swoje objęcia, to podróżował do miejsca, gdzie znajdzie wreszcie trochę zrozumienia i spokoju. Jeśli nie istniało, jeśli było tylko talizmanem dla przerażonych i zagubionych - to też miało sens. Chciał spotkać śmierć, jaka go oczekiwała w poszukiwaniu krainy nigdzie nie istniejącej. To lepsze niż proszki, lepsze niż bezowocna gonitwa Deckera w poszukiwaniu związków i przyczyn.

Próba doktora, by wykorzenić potwora z Boone’a, skazana była na niepowodzenie. To jasne jak słońce. Boone-człowiek i Boone-potwór nie dawali się od siebie oddzielić. Stanowili jedność; podróżowali tą samą drogą w tym samym ciele i umyśle. A cokolwiek znajdowało się na końcu tej drogi, śmierć czy chwała, było przeznacze­niem ich obu.

 

 

Na wschód od Peace River, mówił Narcyz, obok miasteczka Shere Neck, na północ od Dwyer.

Musiał się przespać pod gołym niebem na poboczu High Prairie, aż do następnego ranka, kiedy złapał okazję do Peace River. Samochód prowadziła kobieta, grubo po pięćdziesiątce, dumna z okolicy, którą znała od dzieciń­stwa i szczęśliwa, że może mu udzielić błyskawicznej lekcji geografii. Nie wspomniał o Midian, ale Dwyer i Shere Neck znała - to ostatnie, liczące sobie pięć tysięcy dusz, leżało na wschód od Autostrady numer 67. Zaoszczędziłby dobre dwieście mil, gdyby nie zapuścił się tak daleko w głąb High Prairie, jak mu kazano, lecz wcześniej skierował się na północ. Nie ma sprawy - stwierdziła, znała takie miejsca w Peace River, gdzie farmerzy zatrzymywali się na posiłek przed powrotem do swoich gospodarstw. Złapie tam okazję, dokąd tylko sobie zażyczy.

- Znasz tam kogoś? - spytała.

Odparł, że zna.

Zbliżał się zmrok, gdy ostatni z kierowców wysadził go o milę czy coś koło tego od Dwyer. Patrzył, jak ciężarówka oddala się po żwirowej drodze w coraz ciemniejszą, niebieską przestrzeń, potem przeszedł kró­tki odcinek do miasta. Noc pod gołym niebem i po­dróżowanie samochodami farmerów po drogach, które najświetniejsze dni miały dawno za sobą, odbiły się na jego już i tak zdezelowanym zdrowiu. Godzinę zajęło mu, by niezauważenie dotrzeć na peryferia Dwyer, a w tym czasie zapadła noc. Jeszcze raz los uśmiechnął się do niego. Gdyby nie ciemność, nie spostrzegłby może świateł migających przed nim, nie na powitanie, lecz ostrzegawczo.


Date: 2016-01-14; view: 704


<== previous page | next page ==>
WZIEMIĘWSTĄPIENIE 1 page | WZIEMIĘWSTĄPIENIE 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)