Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Przygotowania wielkanocne

Chlubą „święconego”, a zarazem i kuchni polskiej są przede wszystkim świąteczne ciasta, wśród których najważniejsze miejsce zajmowały i zajmują dotychczas baby wielkanocne i mazurki.

O babach wielkanocnych, zwanych niegdyś babimi kołaczami, napisano w Encyklopedii staropolskiej Zygmunta Glogera, że jest to „... znane ciasto z pszennej mąki, wypiekane zwykle do święconego na Wielkanoc...” Baby zaprawiano szafranem, wypiekano w formach miedzianych i glinianych albo w rondlach i formach papierowych. Te ostatnie zwane babami podolskimi miewają do dwóch stóp wysokości.

Z tych to właśnie bab pieczonych według skomplikowanych receptur, nierzadko z kopy żółtek, najbielszej mąki, wyborowego masła, z dodatkiem wonnych korzeni, słynęło staropolskie święcone.

Pieczenie bab było wielkim obrzędem domowym, bo gdy rosły w cieple, otulone w puchowe pierzyny, nie wolno było otwierać drzwi ani okien, aby nie „zaziębić” ciasta.Nie dozwolone były przeciągi i trzaskanie drzwiami. Chodzono na palcach i mówiono szeptem, bo każdy gwałtowny ruch, a nawet hałas mógł sprawić, że ciasto opadnie. Podobne ceremonie towarzyszyły wkładaniu i wyjmowaniu z pieca gotowych już bab. Gospodynie przeżywały przy tym wielkie emocje, bo baba z zakalcem, przypalona lub zbyt blada, niekształtana, zbytnio lub zbyt mało wyrośnięta kompromitowała panią domu.

Gotowe baby układano delikatnie na poduszkach i póki nie ostygły nie pozwalano zbliżać się do nich, aby nie uszkodzić ciasta. Na ostaku baby pięknie lukrowano. Były nie tylko znakomite, ale dzięki swym kształtom i grubym czapom z białego i różowego lukru wspaniale zdobiły wielkanocne stoły.

Gdy już wszystkie przysmaki wielkanocne były gotowe, należało je schować w komorach i spiżarniach, a dla pewności pozamykać na klucz, aby tam doczekały się świątecznego śniadania.

Zanim jednak mogło rozpocząć się wesołe, wielkanocne ucztowanie należało poświęcić przygotowane wcześniej pokarmy. Od wieków już Wielka Sobota jest dniem przeznaczonym na święcenie pokarmów, a także wody, ognia i cierni.

W przeszłości święciło się wszystkie potrawy przygotowane na wielkanocne śniadanie (dlatego nosi ono nazwę „święconego”). Święcono jaja, mięsa oraz ciasta ustawione na wielkim, pięknie nakrytym stole, wokół którego zbierali się domownicy i w uroczystym nastroju oczekiwali przybycia księdza. Mieszkańcy wsi nieśli jadło do poświęcenia do najbogatszych sąsiadów, mających w swych domach obszerne świetlice albo ustawiali je na placykach wiejskich, pod krzyżami i kapliczkami przydrożnymi albo na dworskich i tam czekali na poświęcenie.



Natomiast zwyczaj święcenia jadła w kościele jest późniejszego pochodzenia. Ludzie ze wsi, obyczajem przodków, nieśli tam wszystko lub prawie wszystko co sobie na święta przygotowali:jaja i kiełbasy, chleb i kołacze, osełka masła, kulki uformowane z utartego chrzanu no i oczywiście sól; układano to w wielkich koszach wysłanych czystym białym płótnem.

Obecnie, zarówno w miastach, jak i na wsi, zanosi się do kościoła jedynie małe koszyczki: z jajkiem, kawałkiem chleba, solą (którymi dzielić się będziemy przed rozpoczęciem śniadania wielkanocnego) i koniecznie z barankiem, który symbolizuje Chrystusa Zmartwychwstałego. Jest to praktyka w całej Polsce powszechna.

W Wielką Sobotę, przez cały dzień, od rana aż do wieczornych nabożeństw, mijają się ludzie idący lub powracający z kościoła. Towarzyszą im dzieci niosące z wielkim przejęciem koszyczki ze „święconem”.

 

Polecenia

1. Opisz tradycje wielkanocne.

2. Porównaj zwyczaje i obrzędy wielkanocne różnych narodowości.

 

 

Psotniki

Były przezabawne.

Cała czwórka buszowała po krytej werandzie, gdzie je trzymano, nie tylko we dnie, ale i w nocy. Spały zazwyczaj od rana do późnego obiadu. Po przebudzeniu się wyłaziły jedna za drugą z gniazda, rozkosznie ziewały, przeciągały się i, jeszcze nieco zaspane, zaczynały „drzeć koty” ze sobą. Trudno sobie wyobrazić, co to była za zabawa! Skakały jedna przez drugą, okładały się nawzajem łapkami po pyszczkach, udawały, że gryzą, warczały, wodziły za łby, tarmosiły za ogony i tarzały po podłodze. A jakie łobuzerskie miny! Miej się tylko na baczności, by ci która jakiego psikusa nie spłatała.

Historia dostania się ich na leśniczówkę była niezwykła.

Strażnik przechodził koło opalonego dębu i natknął się na rysia, który dusił kunę. Jak ją złapał – nie wiadomo. Widocznie przypadkowo podbiegła do czatującego przy dębie (przechodziły tędy często sarny) i niespodzianie dostała się w jego pazury. Zobaczywszy człowieka, ryś porzucił zaduszoną kunę i uciekł.

Oglądając ją strażnik zauważył, że była to samica karmiąca młode.

Zaczął się zastanawiać, czy nie udałoby się odszukać gniazda, by uratować młode kunięta od niechybnej śmierci. Zabrał kunę i, na chybi trafi, zaczął przeszukiwać okolicę. Może spostrzeże gdzie dziuplę albo stare wiewiórcze gniazdo.

Szczęście mu sprzyjało. Na niegrubym ale wyniosłym świerku dostrzegł w gąszczu korony wielką kulę, uwitą z gałązek i mchu. Nie namyślając się długo, zrzucił płaszcz i wdrapał się na drzewo. Gdy namacał z boku otwór wejściowy, wsunął ostrożnie rękę i poczuł przyjemne ciepło: w gnieździe leżały cztery, pokryte dopiero puszkiem, jeszcze ślepe zwierzątka.

Poobcinał nożem pręty gałęzi, do który było przymocowane gniazdo, zabrał je i ostrożnie spuścił się z nim z drzewa. Zaniósł je wraz z kuniętami do leśniczówki.

Bezradnymi zwierzaczkami zaopiekowała się córka leśniczego. Trzeba je było karmić przez smoczek rozcieńczonym mlekiem, bo dopiero gdy przejrzały na oczy i nieco podrosły, nauczyły się pić wprost ze spodeczka. Zaczęły też jeść zupy z kaszą, gotowane ziemniaki, kluski, odpadki mięsa i przynoszone im owady. Bardzo chętnie pożerały złowione do pułapek myszy i inne gryzonie.

Córkę leśniczego bardzo polubiły. Gdy otwierała drzwi na werandę, biegły susami do niej, przerywając największą zabawę. Ani się obejrzała, a już miała je wszystkie na sobie: na ramionach, na plecach, na głowie. Gdy brała któreś do ręki, inne nie dawały jej spokoju, dopóki nie zebrała razem całej czwórki. Mając ich pełne ręce, przytulała do siebie, a one wysuwały mordki na zewnątrz i siedziały cichutko, cichuteńko.

Zdarzyło się pewnego razu, że przedostały się przez niedomknięte drzwi z werandy do mieszkania, a stąd niepostrzeżenie do kancelarii leśniczego. Nie było w domu nikogo. Zaczęły skakać po stołach i półkach, pościągały z nich, co się dało, wylały atrament, pogryzły pióra i ołówki, poprzewracały wszystko do góry nogami. Gdy po godzinie takiej zabawy leśniczy wszedł do kancelarii, opadły mu ręce. Czegoś podobnego jeszcze nigdy w życiu nie widział. Powypędzał je, a sam zaczął zbierać rozrzucone po wszystkich kątach książki i papiery. Zbierał, dopasowywał, sklejał rozdarcia, a rozbawione towarzystwo brykało tymczasem po całym mieszkaniu. Gdy sobie przypomniał, że zwierzątka zostały przecież w pokoju, rzucił wszystko i pobiegł zobaczyć, co się dzieje.

Akurat wracała do domu córka. Leśniczy zaczął przywoływać ją do pomocy. Gdy wbiegła do sypialnego pokoju, gdzie się zadomowiły, zaniemówiła z wrażenia. Wszystko było powywracane, pościągane i porozrzucane, podobnie jak w kancelarii. Z oderwanej jednym bokiem z karnisza firanki zrobiły sobie huśtawkę, a poręcz krzesła na biegunach służyła im za trampolinę do skakania na szafę.

Nauganiali się niemało, nim połapali rozbawione zwierzaki. Wynieśli je z powrotem na werandę.

Od tego czasu zamykali je na klucz również od strony mieszkania.

Niedługo jednak młode kuny były lokatorami werandy. W kilka dni po tym wypadku jedna z nich wygryzła dziurę w rogu okna i wydostała się na zewnątrz. Przez ową dziurę pouciekały tej samej nocy wszystkie.

Gdy nazajutrz z rana córka leśniczego przyszła zrobić na werandzie porządek, zdziwiła się, że podane z wieczora kuniętom pożywienie leży nietknięte. Zajrzała do gniazda – było puste.

Więcej już swych wychowanków nie zobaczyła. Dookoła leśniczówki rozpościerała się przecież puszcza.

 

Polecenia

1. Napisz szczegółowe streszczenie tego tekstu.

2. Jak mogły potoczyć się losy małych psotników? Napisz krótkie opowiadanie.

 

 

KTOŚ

Podczas przyjęcia nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wprawdzie sam pan domu otworzył mi drzwi, a potem zwrócił się do mnie z uprzejmym: „Może pan zdejmie płaszcz”, ale miałem wrażenie, że spodziewał się kogo innego. Goście, którzy przybyli przede mną, uścisnęli mi dłoń mówiąc przy tym: ” Bardzo mi przyjemnie” albo „Bardzo mi miło”, ale potem wracali do przerwanych rozmów. Gdy podano do stołu, pani domu zapytała:” Może jeszcze sałatki”?, ale podejrzewałem, że nie była to propozycja w jakimś głębszym znaczeniu. Po kolacji, gdy zapanował swobodny i ożywiony nastrój, postanowiłem podać popielniczkę jednej pani, ale okazało się, że niepaląca. Zacząłem opowiadać dowcip, ale przyszedł spóźniony, ważny widocznie gość, bo wszyscy wstali z miejsc, żeby się z nim przywitać, i później już nikt się nie domagał, żebym dokończył. Usiadłem więc w kącie, licząc na to, że moje dobrowolne odosobnienie zaintryguje zebranych i poproszą mnie, bym się do nich przyłączył, co jednak nie nastąpiło. Wreszcie postanowiłem zastosować sposób radykalny: opuścić zebranie, a przynajmniej wyrazić ten zamiar. Pan i pani domu nie próbowali mnie zatrzymać, kiedy oznajmiłem, że pilne sprawy zmuszają mnie do przedwczesnego odejścia. Wprawdzie pan domu powiedział: „Szkoda”, ale nie sprecyzował, co miał na myśli, więc równie dobrze mógł mieć na myśli: „Szkoda, że siedział pan tak długo”. Zaś pani domu powiedziała wprawdzie: „Może pan jeszcze kiedyś wpadnie”, co mogło też znaczyć: „Może pan wpadnie do włazu kanalizacji miejskiej”. Zamknęły się za mną drzwi i znalazłem się na schodach.

Dałem im ostatnią szansę i odczekałem na schodach jeszcze pół godziny. Ale drzwi pozostały zamknięte, nikt ich nie otworzył, żeby mnie wezwać z powrotem. Wyszedłem na ulicę i wolnym krokiem, na wypadek gdyby mnie chcieli dogonić i błagać, bym pozostał z nimi, wróciłem do domu.

O świcie obudził mnie dzwonek do drzwi wejściowych. Otworzyłem. W drzwiach stał gospodarz przyjęcia, który jeszcze kilka godzin temu pożegnał mnie tak obojętnie. Wydawał się zakłopotany.

- My wszyscy bardzo żałujemy, że wyszedł pan tak wcześnie. – Zaczął od progu.

- Nie szkodzi, już wracam, tylko się ubiorę.

- Niestety, goście już się rozeszli. Pan wyszedł na samym początku, prawda?

- Miałem swoje powody.

- O właśnie! My wszyscy byliśmy bardzo ciekawi, dlaczego pan wyszedł.

- Miałem coś do załatwienia.

- Niewątpliwie, niewątpliwie. Ale zwrócił pan tym powszechną uwagę, o niczym innym nie mówiono, tylko o panu.

- Naprawdę?

- Tak, niektórzy chcieli nawet pana odszukać, ale powiedziałem, że załatwię to sam. Ostatecznie jako gospodarz jestem odpowiedzialny.

- Słusznie.

- Cieszę się, że pan się zgadza. Po co robić z tego sprawę? Załatwmy to między nami, tylko ja i pan, bez świadków.

- Proszę bardzo, nie jestem człowiekiem, który nie wybacza.

- Więc niech pan odda ten zegarek.

- Jaki zegarek?

- Niech pan nie udaje. Pan najlepiej wie, że jednemu z gości zginął zegarek.

- I pan myśli, że to ja ukradłem?

- A kto, jak nie pan? Nie tylko ja, wszyscy tak myślą.

Uściskałem go, chociaż się wzbraniał. Nie chciał świętować razem ze mną i odszedł grożąc, że zawiadomi policję. Mimo to byłem szczęśliwy. Zawsze wiedziałem, że jestem kimś, i nareszcie to zauważono.

wg S. Mrożka

 

Polecenia

1. Napisz szczegółowe streszczenie tego tekstu.

2. Na czym polega komizm tego opowiadania? Czemu służy groteska w opowiadaniu Mrożka?

 

 


Date: 2016-01-14; view: 730


<== previous page | next page ==>
Po górskich ścieżkach Kaukazu | Czerwony kapturek...
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.009 sec.)