Było to w okolicach Elbrusu w jarze rzeki górskiej. Do ruin starożytnej baszty prowadziły dwie drogi. Jedna z nich była krótka. Tą drogą poszedłem ze swym przewodnikiem.
Znaleźliśmy się na otwartym placyku, skąd rozpoczynała się wąziutka ścieżka. Musiałem jechać sam.
Przywiązałem cugle jucznego konia do swego siodła i wjechałem na ścieżkę. Serce zabiło, zadrżałem. Ale wrócić już nie było możliwe.
Pozostałem sam nad otchłanią głębokości sześciuset metrów. Z prawej strony była stroma ścieżka, a z lewej głęboka przepaść.
Naprzeciw nikt się trafić nie może. Według prawa górali – po takich ścieżkach można jechać tylko w jedną stronę. Kto nie wykona tego prawa, pojedzie tą ścieżką naprzeciw, ma zginąć; wyminąć jest niemożliwością. I ten, czyja prawa noga zwisa nad przepaścią, powinien rzucić się w dół.
Konie stąpały powoli. Popatrzyłem w dół. Ścieżka tworzyła zakręt, a za nim się gubiła.
Droga stała się jeszcze węższa... Lewa moja noga zwisała nad otchłanią, a prawa była o kilka centymetrów pod ścianą.
Ostrożnie przekładam nogi, siadam bokiem na siodle, twarzą do urwiska.
To miejsce było najniebezpieczniejsze. Cztery kroki, trzy, dwa, - i zamiast ścieżki widzę przepaść.
Odwróciłem głowę i zobaczyłem olbrzymie czarne oczy szeroko otwarte i pełne przerażenia i oczy te jakby oczekiwały ratunku.
Koń pośliznął i ledwo się trzymał na skraju ścieżki. Jeden najmniejszy ruch, jeden silniejszy podmuch wiatru i już byśmy runęli w otchłań.
Trzeba było szybciej coś robić.
Powoli pociągnęłem swego konia za cugle, on zrobił krok w tył, węzeł z jukami osłabł i ja obciąłem cugle. Mój wierzchowy koń stał nieruchomo. Dwa kroki od niego ścieżka zupełnie się kończyła i szeroki placyk był za przepaścią.
Mądre zwierzę, wydawało się, że rozumie całą ważność dalszego decydującego kroku.
Zwróciwszy do mnie głowę koń jak gdyby mnie pytał wzrokiem: „Czy pora?”
Z lekka pogładziłem go po szyi zamiast odpowiedzi. Machnąwszy głową, jakby próbując, czy cugle mu nie zawadzają, wyprostował szyję, zrobił ostatnie dwa kroki i postawił przednie nogi na skraju urwiska.
Nastąpiła okropna chwila. Koń powoli i ostrożnie podsunął tylne nogi i stanął czterema nogami prawie na jednym punkcie. Oparłszy się mocno tylnymi nogami o skraj urwiska, raptem wyciągnął się jak struna, przeleciał nad otchłanią i miękko opuścił się na placyk.
Momentalnie zeskoczyłem na ziemię. Odprowadziłem konia na bok, bo drugi już był gotowy zrobić taki sam lot – skok i trzeba było zrobić mu miejsce. Jeszcze chwila i wszyscyśmy byli na placyku.
wg S. Mecza
Polecenia
1. Napisz szczegółowe streszczenie tego tekstu.
2. Wskaż zasady, które obowiązują w górach.
Dedal i Ikar
Było to bardzo dawno. Żył na wyspie Krecie, na wygnaniu, z dala od Aten, słonecznej swej ojczyzny, wielki rzeźbiarz i budowniczy – Dedal.
Sława o nim rozchodziła się po wszystkich krajach. Posągi rzeźbione przez Dedala zdobiły świątynie greckie, a tak bardzo przypominały żywych ludzi, że nawet kapłani znający tajniki przyrody przywiązywali je łańcuchami bijąc się, aby im nie uciekły.
Mimo jednak czci i sławy otaczającej go, Dedal nie był szczęśliwy. Tęsknił za ojczyzną.
Na Krecie rządził wtedy srogi król Minos. Nie chciał on wypuścić Dedala, którego coraz częściej nawiedzała myśl o ucieczce. Lecz droga do ojczyzny wiodła przez dalekie, nieznane lądy i morza, wyspy zaś strzegli dniem i nocą słudzy z rozkazu króla.
Był słoneczny poranek.
Dedal przechadzał się zamyślony nad brzegiem morza spoglądając z tęsknotą za odlatującym kluczem żurawi.
- Szczęśliwe, ujrzą wkrótce Grecję i Ateny – westchnął. I nagle olśniła go myśl: „Przypiąć skrzydła i w przestworzach popłynąć jak ptaki!” Odtąd myśl ta nie dawała mu spokoju. Godzinami śledził lot ptaków i badał ich budowę.Aż wydarł tajemnicę przyrodzie. Odtąd nie tylko ptaki miały być panami przestrzeni.
Mistrz sztuk wszelakich zaczął dziwne zajęcia. Przyglądał się im z zaciekawieniem syn Ikar.
„Znalazłem, synu, ratunek! Ujrzymy wkrótce nasz dom. Zły Minos jest tylko panem lądu i morza, lecz nigdy nie zawładnie błękitem niebios”.
Dedal lepił dziwne skrzydła ptasie.
Aż przyszedł utęskniony dzień. Po raz pierwszy wzniósł się on lekko jak ptak ponad ziemię. Wzruszenie i duma owładnęły nim, gdy poczuł się bliski niebios i słońca.
Coraz wyżej unosiły go skrzydła, ziemia coraz bardziej malała, a poczucie wolności zapierało mu oddech w piersi.
Tylko myśl o synu, uwięzionym na Minosowej wyspie, kazała mu wrócić na ziemię. I przypinając Ikarowi skrzydła do ramion ze wzruszeniem przestrzegał:
„Nie leć, synu, za blisko słońca, by nie stajał wosk od jego żaru – nie leć, synu, za blisko morza, by fale nie zwilżyły ci skrzydeł!”
I jak para olbrzymich ptaków unieśli się w powietrze, wzbijając się coraz wyżej, a wyspa niewoli oddalała się coraz bardziej, aż wreszcie utonęła we mgle.
Dedal leciał pierwszy i pokazywał drogę synowi. Rybak, który zakładał sieci, pasterz idący za swoimi trzodami, oracz postępujący za pługiem – wszyscy podnosili zdziwione oczy ku niebu, gdzie w obłokach szybowali ci dwaj niezwyczajni latawcy. Zdumienie ogarnęło ludzi na widok czarodzieja, który ptakom wydarł tajemnicę lotu i pokonał powietrze, dotychczas niedostępne dla mieszkańców ziemi.
Ikar, upojony szczęściem, zapomniał o przestrogach ojca. Leciał coraz bliżej słońca. Już białe obłoki pozostały nisko w dole pod jego stopami.
Było południe. Żar słoneczny się wzmagał. Z ikarowych skrzydeł coraz częściej spływać poczynały ciężkie, złote krople wosku. Lot Ikara stawał się ciężki i nierówny. Serce ojca ścisnęło się z bólu. Z całej mocy bił skrzydłami powietrze, aby pomóc synowi. Był już blisko Ikara.
„Ojcze, pomóż!” – ostatkiem sił zawołał Ikar i jak pocisk spadł w dół. Zielone fale morza pochłonęły go na zawsze. Morze to nazwano imieniem Ikara.