Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Miesiąc później 16 czerwca - poniedziałek

 

 

Rozwiązaniem zagadki śmierci śmieciowego barona zainte­resowały się wszystkie media. Rozpromienione oblicze ko­mendanta śląskiej policji pokazywano we wszystkich progra­mach informacyjnych. Dziennikarze domagali się pozwole­nia na wywiad z główną podejrzaną. Karina Maliszewska nie przyznała się do zlecenia zabójstwa Johanna Schmidta vel Zygmunta Królikowskiego, lecz jej obecność na miejscu zbrodni potwierdziły ślady biologiczne. Ekspertyza porów­nawcza wykazała, że to jej odciski palców znalazły się na stole i porcelanowej zastawie. Czerwień wargowa, którą technik za­bezpieczył na jednej z filiżanek, dowodziła, że Maliszewska piła z niej kawę. Także jeden z niedopałków w popielniczce, zbadanych pod kątem zgodności DNA, wskazywał na nią. Badania osmologiczne, czyli zapachowe, potwierdziły, że je­chała autem Schmidta. Poza tym na tapicerce wozu znale­ziono jej włosy. Sąd pod wpływem presji społecznej nie zgo­dził się na wypuszczenie jej za kaucją z aresztu.

Nie wszyscy jednak potępiali Karinę. Na przykład przez środowiska feministyczne została okrzyknięta polską Rajmundą[74], która w imię zemsty wymierza sprawiedliwość na oprawcy wuja. Dla wielu kobiet była bohaterką - wymie­rzyła cios mężczyźnie, który zniszczył jej życie. Zamiast współczuć ofierze, trzymały kciuki za Maliszewską. Śmierć człowieka, który okazał się złodziejem i zabójcą, nie budziła współczucia. Zdjęcia i życiorys Maliszewskiej opublikowa­ły nawet najbardziej opiniotwórcze media. W kraju rozgo­rzała dyskusja, czy nie powinno się odstąpić od oskarżenia. Sprawa była precedensowa. Sama podejrzana od rozmowy z Szerszeniem na lotnisku konsekwentnie milczała. Mówili za to jej adwokat oraz mąż, który natychmiast po areszto­waniu żony złożył pozew o rozwód.

Waldemar Szerszeń był przekonany, że ma w rękach twar­de dowody winy Maliszewskiej. Potrzebuje tylko znaleźć wy­konawców zbrodni, których zeznania całkowicie pogrążą kobietę. Niestety od miesiąca śledztwo tkwiło w martwym punkcie. Szerszeń przesłuchiwał kolejnych podejrzanych, ale nie wynikało z tego nic nowego. Zatrzymani niechęt­nie współpracowali z policją. Bał się, że prokurator będzie musiał posiłkować się poszlakami. „Ale jeśli dobrze opisze jej motywacje w akcie oskarżenia, sprawa jest prawie pew­na”, przekonywał sam siebie. Dręczyła go tylko jedna myśl. Jaka w tej łamigłówce była rola Magdy, córki śmieciowego barona? Zakładał, że włamanie do gabinetu ojczyma zleci­ła wspólnie i w porozumieniu z matką, Klaudią Schmidt. Ale czy brała udział w zbrodni? A może te trzy kobiety: Karina, Klaudia i Magda zmówiły się i zrealizowały diabo- liczny plan? Szerszeń nie rozwikłał też powiązań Kariny, męża Elwiry Poniatowskiej i Boreckiej, która już nie kryła się z tym, że była winna swojemu chlebodawcy horrendal­ne kwoty. Mimo tych wszystkich wątpliwości podinspek­tor uwierzył komendantowi, że rozwikłał zagadkę zbrodni w Kaiserhofie i czekał na medal. „To będzie wspaniała na­groda przed odejściem na zasłużoną emeryturę”, myślał.



Współpracownicy nie poznawali go - tak zmienił swój stosunek do pracy. Każdego dnia około 19.00 wychodził z komendy i biegł do domu. Jakby nie dostrzegał poważ­nych luk w śledztwie. Z niespożytą energią zajmował się kolejnymi dochodzeniami, które trafiały na jego biurko. Zatrzymał wreszcie pedofila z Będzina, którego tropił pra­wie cztery miesiące, zanim zajął się sprawą Kaiserhofu, a także szalonego chemika, który podkładał ładunki wy­buchowe pod oddziały ZUS-u na terenie śląskiej aglo­meracji. Chwilowo wszyscy zapomnieli o tym, że Elwira Poniatowska - właścicielka Kaiserhofu - wciąż pozosta­je na wolności. Tymczasem firma Koenig-Schmidt, zarzą­dzana przez Magdę Wiśniewską, z powodzeniem weszła na rynek rumuński i bułgarski.

 

***

Weronika znów siedziała po godzinach i pracowała ni­czym maszyna. O Hubercie myślała tylko wieczorami. Zrozumiała wreszcie, że nie zakochała się w nim, lecz we własnym wyobrażeniu o nim. Zabolało ją to, lecz przynio­sło zarzewie przemiany. Pojęła, że od dawna nosiła w sobie pustkę. Stan nieszczęśliwego zakochania w profilerze zmu­sił ją do przeanalizowania własnego życia, zastanowienia się, czego naprawdę chce, i jak zamierza to osiągnąć. Kiedy do­wiedziała się, że Meyer wyjechał na miesiąc do Stanów, do żony, czuła się zagubiona. Nie odezwał się do niej ani razu. Powinna czuć złość, ale nie potrafiła. Rozumiała, że odciął się od niej. Wciąż jednak łudziła się, pielęgnowała swoje fan­tazje. Nie zwykła być odrzucana, nie znosiła przegrywać. Miała nadzieję, że wyleczenie się z tej obsesji jest tylko kwe­stią czasu. I kiedy wreszcie, po bezgranicznym smutku, któ­ry przez ostatni miesiąc ją przygniatał, przyszła wściekłość, poczuła ulgę. To jeszcze nie było pogodzenie się z sytuacją, bo odrzucenie dręczyło ją. Ale tej nocy doznała iluminacji. Zobaczyła swoją sytuację całkiem realnie. Widziała wyraźnie własne bariery. Oceniła swoje relacje z mężem, Huberta z Kingą i zrozumiała, że nie bez powodu się spotkali.

Do niedawna marzyła tylko o tym, żeby przestał ją za­dręczać, lecz teraz, kiedy to wreszcie nastąpiło, było jej tro­chę szkoda. Wiedziała już, że brnęła w iluzję, bo nie chcia­ła dotykać prawdy, która była bolesna i wymagała podję­cia stosownych działań w jej własnym życiu. Obsesja na tle Huberta była jedynie bodźcem, by podjęła działania, któ­re pomogą jej odzyskać równowagę na innym polu. By za­przestała kręcenia się w kółko i poszukała siebie samej. Paradoksalnie erotyka i tak silne emocje, jakich doświad­czyła dzięki Hubertowi, dały jej odwagę, by zmierzyć się ze swoim strachem. Dostrzegła to, co tak długo od siebie od­suwała.

- Nie zgodzę się więcej na takie traktowanie przez męża. Nie dam sobą pomiatać - by się w tym postanowieniu upew­nić, wzięła do ręki pistolet, przeładowała go i uśmiechnęła się do siebie. Znów czuła się silna. Wiedziała, że jeśli będzie trzeba, porwie małego i wyjedzie choćby do Nowej Zelandii. Zerwie wszystkie więzy, zburzy iluzoryczne domy, które do tej pory budowała. Nikt i nic jej nie znajdzie. I nie dosięgnie. A jeśli miałoby się tak zdarzyć, nie wezmą jej siłą.

- Tylko w ten sposób uratuję siebie i własne dziecko przed katastrofą - postanowiła, choćby miało to zakoń­czyć jej karierę prawnika.

Na kartce zapisała plan działania, opracowała strate­gię ucieczki. Policzyła, ile potrzebuje pieniędzy i na ile to wystarczy. Zyskała pewność, że postępuje słusznie i po raz pierwszy od dawna ogarnęła ją euforia. Teraz musiała zro­bić jeszcze tylko jedno. Usiadła przy komputerze i napisała list, swoiste pożegnanie z tym, dzięki któremu to wszystko zrozumiała. To jego spotkanie otworzyło przed nią całkiem nową przestrzeń, a kryzys, który przeżyła, był swoistym katharsis, bez którego nie można doświadczyć prawdziwe­go poznania.

Hubert,

noszę się z tym tyle czasu, że w końcu muszę napisać. Nie bój się, nie zacznę wyznawać ci miłości. Niczym nie chcę cię obarczać ani niczego nie oczekuję. Doskonale zdaję sobie sprawę, że nie może­my być razem.

Kiedy jechałam do ciebie, brałam pod uwagę, że wrócę jeszcze tego samego wieczoru. Rozczaruję się, zawiodę, ty się zawiedziesz, stchó­rzysz, zmienisz zdanie, nie sprostasz moim oczekiwaniom, ja nie spro­stam twoim... Ale coś mnie pchało do ciebie i jednocześnie odpycha­ło. Tak jest zresztą cały czas. Nie rozumiem tego. Jakby rzeczywi­stość, której doświadczyłam, nie istniała, a była jedynie wytworem mojej wyobraźni.

Nie obawiaj się, wszystko dzieje się głęboko we mnie, nie zamie­rzam cię zadręczać. Chcę tylko, byś wiedział i miał pewność, że opatrz­ność, stawiając cię na mojej drodze, ofiarowała mi nieprawdopodobne szczęście. Obudziłeś mnie emocjonalnie i dziękuję ci za to.

Było to dla mnie głębokie przeżycie erotyczne, w które przebrana była mistyka, jestem ci wdzięczna za delikatność, poczucie bezpie­czeństwa i za czar. Nie potrafię mówić o emocjach. Zawsze się aseku­rowałam na wypadek, gdyby coś poszło nie tak. Z tobą jest inaczej. Nie potrafię odzyskać równowagi. Targają mną sprzeczne uczucia - od szczęścia po rozpacz. To trudne do zniesienia. Czuję smutek, po­nieważ nie ma happy endu. Jakbym dostała coś wymarzonego, bli­skiego ideału, a okazało się, że jest pożyczone i trzeba oddać. Nie wiem, czy chodziło o świadomość, że masz żonę, czy o coś innego. Nie wiem. Czułam jakąś barierę, przez którą nie próbowałam się prze­drzeć. Tylko kiedy się kochaliśmy, to znikało.

Miałam nie wyznawać miłości i nie będę, bo to przychodzi dużo później i jest spokojne. A we mnie jest irracjonalna burza. Ale to było dla mnie bardzo ważne. I ty jesteś ważny. Nawet jeśli już ni­gdy się nie spotkamy. Trochę dramatyzuję, ale nie potrafię udawać, że to relacja jak inne.

Nie oczekuję, że odpiszesz. Możesz wrzucić do kosza i zapomnieć. Po prostu musiałam ci to powiedzieć i mam nadzieję, że teraz bę­dzie mi lżej. Wiem, że z czasem te fluidy zblakną i minie huragan, ale jednocześnie będę za tobą tęsknić i za tym wszystkim, co dzięki tobie przeżyłam.

Weronika

 

 

Pisanie listu zakończyła, kiedy już świtało. Była wciąż jeszcze rozedrgana, ale spokojniejsza. Czuła, że wraca do swojego rytmu, do siebie samej. Nie miała odwagi wysłać go teraz, więc zostawiła go na swojej skrzynce. By jutro, w świetle dnia, ocenić to wszystko jeszcze raz, na chłodno. Zasnęła po kilkunastu minutach, od dawna nie czuła się tak lekko. Obudził ją dzwonek telefonu. Wystarczył rzut oka za okno, by stwierdzić, że nie usłyszała budzika i spóźni­ła się do pracy. Tego dnia miała być rano w sądzie i oskar­żać. Ubierała się szybko. Czuła się rześko, choć była zmę­czona i miała mroczki przed oczami. Nie zdążyła wypić kawy, o zjedzeniu śniadania nie wspominając. Samochód nie chciał odpalić, więc wskoczyła do pierwszego autobusu, który zatrzymał się na przystanku przed jej domem. Jechała na gapę, ale wiedziała, że tego dnia nawet mandat nie po­zbawi jej siły, którą znów czuła w sobie. Jak gdyby nigdy nic, usiadła za biurkiem i nie dała po sobie poznać, że zawaliła poranną rozprawę. Wiedziała, że musi zadzwonić do sądu i usprawiedliwić swoją nieobecność. Poczekała, aż z pokoju wyjdą wszyscy koledzy i załatwiła sprawę. Przewodniczący składu sędziowskiego z trudem przełknął jej wytłumacze­nie o chorobie.

- Czy na kolejny termin zamierza się pani stawić, czy mam wysłać wezwanie do prokuratora okręgowego? - spytał.

- Tym razem prokurator dojedzie, a akt oskarżenia zo­stanie odczytany - zapewniła.

Miała na biurku kilka spraw, które wymagały wydania postanowień i jej decyzji. Zamierzała się do tego zabrać, kie­dy do pokoju zapukała Milena, sekretarka szefa.

- Pani prokurator, mogę prosić do konferencyjnej?

Weronika wiedziała, że to nie wróży nic dobrego. Kiedy szła korytarzem za młodą dziewczyną, nie bała się gniewu szefa ani tego, co nastąpi. Była spokojna.

- Jakiś problem? - próbowała zagaić Milenę, lecz ta odwracała wzrok. Bez słowa otworzyła przed nią drzwi sali i ulotniła się niczym przestraszona sarna.

Wtedy Weronika zrozumiała. W sali czekał na nią Robert Jóźwik, zastępca prokuratora okręgowego. Nie patrzył na nią, miał zbolałą minę. Drzwi pozostały otwarte.

- Zwalniasz mnie? - zapytała.

- Przykro mi, Wera - wzruszył ramionami. Kiedyś omal nie wylądowali w łóżku. Zalecał się do niej, odkąd przyszła do tej pracy. Mimo odrzucenia jego zalotów cenił ją. Dobrze im się współpracowało. Zapraszał ją do swojego domu, brała udział w przyjęciach organizowanych przez jego żonę, Alicję. Lubiła go. Ale też rozumiała jego obecną sytu­ację. Został tutaj wezwany jako świadek. A że był z natury tchórzliwy, nie liczyła, że stanie w jej obronie. Dlatego zo­stał wybrany na wiceszefa. Tacy ludzie jak on zawsze są lo­jalni wobec tych, którzy dają im jeść.

Szef wmaszerował do sali z plastikową teczką w ręku. Nie potrzebowała żadnych potwierdzeń. Czekała na roz­wój sytuacji. Niech sami jej to powiedzą i wyjaśnią, dlacze­go jest zwolniona. Nie jest początkującym asesorem, tylko doświadczonym oskarżycielem. Takich ludzi brakuje i nie zwalnia się ich z dnia na dzień. Patrzyła teraz na swojego szefa. Prokurator okręgowy był w koszuli, krawat miał lek­ko przekrzywiony. Nie wysilił się nawet na pozory kurtu­azji - nie założył marynarki. Poczuła się urażona.

- Mam tutaj dwa dokumenty - zaczął oficjalnie, nie patrząc na nią. - Jeden to zwolnienie dyscyplinarne, któ­re z czystym sumieniem mógłbym pani wręczyć. Człowiek, który wybrał zawód oskarżyciela, musi mieć nieposzlakowa­ną opinię. Nie może być cienia wątpliwości co do jego krę­gosłupa moralnego. Ceniłem panią jak fachowca, ale zawiodłem się. Pewne zasady są nienaruszalne. Myślę, że wyra­żam się jasno.

Weronika Rudy zacisnęła usta, poprawiła okulary i pomy­ślała, że to jest nierealne. Zawsze w sytuacjach, które są w ży­ciu człowieka ważne, nie docenia się ich wagi. Słuchała tego, co mówił ten mężczyzna, a jej myśli wybiegały już kilka kroków naprzód. Myślała, że to nawet lepiej. Bardzo ułatwił jej spra­wę. Nie musi się już obawiać narażenia na szwank opinii, bo ta została zbrukana. I teraz nie miała już żadnych wątpliwo­ści, czy przeprowadzić swój plan. Już nie jest prokuratorem.

Czekali na jej reakcję. A ona milczała. „Jeśli ci dwaj sądzą, że będę płakać, płaszczyć się, to się mylą”, myślała. Kiedy szef zaczął wyjmować z teczki papiery, trzęsły mu się ręce.

- A dlaczegóż to miałabym być zwolniona dyscyplinar­nie? - zapytała, mrużąc oczy.

Obaj podnieśli głowy i spojrzeli na siebie zdziwieni. Czyżby udawała? Grała? Przez chwilę na jej twarzy też po­jawiło się niedowierzanie. Niemożliwe, że jej były mąż posu­nął się do takiej podłości. Przecież była grzeczna i godziła się na wszystkie warunki. Wtedy zaświtała jej myśl, że ostatnio faktycznie był dla niej zdecydowanie zbyt miły. A jak wia­domo, węże, zanim zadadzą śmiertelny cios, odbywają hip­notyczny taniec, który swoim pięknem ma uśpić czujność ofiary. Czyżby właśnie w ten sposób zamierzał ją zniszczyć? Wiedział przecież, że tylko praca jej została.

Prokurator okręgowy wyjął z teczki kilka kartek formatu A4 odbitych na kserokopiarce. Przesunął w jej kierunku.

- Właściwie nie powinienem tego pokazywać, lecz... - przerwał. - Chciałbym, by to było jasne. Nie zwykłem zwal­niać nikogo na podstawie donosów, na dodatek anonimo­wych, ale sprawdziliśmy wszystko i faktycznie przeciwko pani rozpoczęło się postępowanie sądowe. Nie możemy so­bie pozwolić na pracownika, który jest oskarżony o wyłu­dzenie poważnej kwoty pieniędzy Taka osoba nie jest god­na zakładania togi oskarżyciela.

Wzięła kartki do ręki. Zobaczyła nagłówek, pedantyczne pismo i zrozumiała. Donos. Bez nazwiska nadawcy. Zaczęła czytać i wszystko jej się poukładało. To rozgorączkowa­ny radny, ojciec Anety Gryczkowskiej, puszczalskiej dwu­dziestolatki, która zgłosiła gwałt, by zemścić się na kole­dze z pracy. Do stosunku wprawdzie doszło, w aktach była obdukcja lekarska, która to potwierdzała, lecz po przepro­wadzeniu dochodzenia nie stwierdzono cech przestępstwa. Mało tego, dziewczyna nie do końca zdawała sobie sprawę, z kim tej nocy spała. Mężczyzna, którego pomówiła, miał żonę i romansował z Anetą za pełnym jej przyzwoleniem. Sprawa była dość pokręcona, lecz z prawnego punktu widze­nia nie doszło do napaści seksualnej, o czym powiedziała Weronice sama „poszkodowana”. Wyznała także, że postę­powanie karne było potrzebne jej ojcu, który zamierzał star­tować w kolejnych wyborach. Przy pomocy prymitywnych, jego zdaniem, prokuratorów i policjantów chciał zmienić cór­kę z ladacznicy w męczennicę. Niestety, prokurator Rudy przejrzała jego motywy i umorzyła dochodzenie we wstęp­nej fazie, uznając, że jest to typ sprawy „bez cech przestęp­stwa”. Sama Aneta Gryczkowska przyjęła tę decyzję z ulgą. Dla niej też ta batalia nie była łatwa. Wszystkim przesłu­chującym musiała kolejno opowiadać przebieg tamtej nocy. A że nie pamiętała zupełnie nic, tak była pijana, za każdym razem podawała nowe szczegóły, budząc tylko politowanie. Kiedy jej ojciec dowiedział się o umorzeniu śledztwa, wpadł we wściekłość. Wydzwaniał do Rudy codziennie. Oskarżał ją, że wypuszcza na wolność przestępców. Weronika mia­ła wtedy na głowie lokalną prasę i tylko dlatego, że poroz­mawiała szczerze z dziennikarzami, nie ukazało się nic, co szkalowałoby jej opinię. Niestety, Marian Gryczkowski po­traktował to jako policzek. Zmuszał córkę, by w wywia­dach mówiła, że jednak została zgwałcona. Gryczkowski pragnął natomiast zemsty. Zaczął grzebać w jej życiorysie. Teraz zrozumiała, że to nie jej mąż, lecz Gryczkowski zlecił przecięcie opon w jej aucie, kiedy pojechali z Meyerem do Raciborza. Były jeszcze groźby telefoniczne, przychodze­nie do jej gabinetu. A także krzyki przed salą sądową, kie­dy występowała w innych sprawach. Udzieliła wywiadu ja­kiejś gazecie dla kobiet i tekst został umieszczony w wersji internetowej. Na forum pojawiły się wpisy pełne jadu. Jak chce się kogoś uderzyć, kij zawsze się znajdzie. No i się zna­lazł. Gryczkowski osobiście złożył doniesienie o popełnie­niu przestępstwa w prokuraturze w Kętrzynie, gdzie miesz­kali kiedyś razem z Nikim. Sprawa miała wkrótce trafić na wokandę. Była przekonana, że jeśli Gryczkowski dotarł do dokumentów, którymi przez ostatnie lata groził jej mąż, to zwolnienie z pracy jest najmniejszą dolegliwością, jaka może ją teraz spotkać. Może nawet pójść siedzieć. Jeśli koledzy po fachu zapałają do niej takim samym wstrętem, jakim darzyła teraz samą siebie i jaką widziała w twarzach swoich szefów, to tylko kwestia czasu. Było jej wstyd. Zrozumiała, że nie ucieknie od odpowiedzialności. Jej winą było zatajenie infor­macji i niepowiadomienie organów ścigania. Była prokurato­rem, miała tego świadomość. Chciała już wyjść. Wiedziała, że nie musi podpisywać dokumentu. Szef zaprosił tutaj za­stępcę, by był świadkiem wręczenia jej wymówienia.

- Czy to prawda? - zapytał szef.

Pochyliła głowę. Co miała mu powiedzieć?

- Czy dokonała pani wyłudzenia na rzecz banku kwo­ty pół miliona złotych w 2003 roku, wraz z nieustaloną osobą? Czy posłużyła się pani podrobionym dokumentem? Czy współpracowała pani z zorganizowaną grupą przestęp­czą, zajmującą się oszustwami bankowymi, której przy­wódca Roman G., zwany „Windykatorem” lub „Wielkim Windykatorem”, do dziś jest poszukiwany listem gończym za pośrednictwem Interpolu? Czy na pani konto wpłynęły te brudne pieniądze?

Chciała go zapewnić, że to wszystko nie jest takie, jak opisuje Gryczkowski. Wyznać, że o niczym nie wiedziała, bo wszystko zorganizował jej mąż. Był wtedy obroń­cą „Windykatora” do innej sprawy i nie zauważyła, jak ci dwaj się polubili. Została wrobiona w tę sprawę, bo po pro­stu kochała męża, wtedy nieznanego adwokata Wiktora Nikitorowicza, znanego w światku przestępczym jako „Cwany Niki”, który dziś jest nadwornym obrońcą wszyst­kich pluskiew i larw, których ona jako prokurator próbuje wsadzić za kratki. Chciała wyjaśnić, że to była część jego szatańskiego planu. Szantaż i sposób na uwikłanie jej, by nie mogła odejść i odebrać mu synka, którego on tak naprawdę nie kocha, bo taki człowiek kocha jedynie siebie. Może jesz­cze pieniądze. I czego oprócz nich nie potrzebuje, bo wydaje mu się, że za nie może kupić sobie wszystko. Chciała powie­dzieć, że żałuje wszystkiego, a najbardziej tego, że 17 czerw­ca 1997 roku spotkała Wiktora Nikitorowicza, bo być może jej życie wyglądałoby dziś zupełnie inaczej. Ale nie powie­działa ani jednej z tych rzeczy. Nie odezwała się słowem. Spojrzała mu w oczy i skinęła głową.

Mężczyźni byli zszokowani. Z ich twarzy wyczytała wro­gość, wstręt i pogardę. Wiedziała, że żadne usprawiedliwie­nie nie zmyje tej hańby. Cokolwiek by teraz powiedziała i jakkolwiek się zachowała.

- Drugi dokument, który przyniosłem, to rozwiązanie umowy za porozumieniem stron. Po konsultacji ze zwierzch­nikami, uznaliśmy, że takie rozwiązanie będzie właściw­sze dla naszej instytucji. Nie ze względu na panią - pod­kreślił.

Weronika Rudy odnalazła długopis w kieszeni i bez sło­wa podpisała wymówienie, po czym wyprostowana jak stru­na wyszła z pomieszczenia. Weszła do swojego pokoju, po­zbierała rzeczy i ulotniła się z prokuratury. Wiedziała, że jedyne, co może teraz zrobić, to odzyskać syna i wypełnić swój plan, który ściągnie na nią gniew całego świata. Nie liczyła, że ktokolwiek zrozumie jej motywację i ulituje się nad jej losem. Złapała taksówkę i pojechała do domu byłego męża, kupionego za wyłudzone pieniądze, a do którego ona nie miała żadnych praw.

 

***

Waldemar Szerszeń pośpiesznie zaparkował auto na par­kingu lotniska w Pyrzowicach i ruszył do wejścia. Rozejrzał się wokół i zaniepokoił, że przyjechał zbyt późno. Zerknął na zegarek. Samolot, którym z Bostonu miał przylecieć pro­filer, wylądował pół godziny temu. Pasażerowie dawno opu­ścili lotnisko.

- Kto późno przychodzi, sam sobie szkodzi - mruknął niezadowolony. - Mogłem w ogóle nie przyjeżdżać. Hubert pewnie już pojechał taksówką.

Wtedy go dostrzegł. Meyer stał przy saloniku prasowym. W ręku miał plik gazet. Rozłożona płachta jednej z nich za­krywała niemal całą jego twarz. To dlatego Szerszeń wcześniej go nie zauważył. Podszedł do zaczytanego profilera i chrząk­ną! porozumiewawczo. Profiler natychmiast złożył gazetę.

- Człowiek wyjedzie na miesiąc, wróci, a tu nic się nie zmieniło. Widać, tak naprawdę nie warto się niczym przejmować... - powiedział zamiast powitania. Po czym uśmiechnął się i wyciągnął dłoń w kierunku Szerszenia.

Podinspektor stwierdził, że wyjazd dobrze psychologowi zrobił. Rysy twarzy wygładziły się, a oczy nabrały blasku. Z Meyera biła nowa energia. Cały promieniał.

- Milo cię widzieć, chłopie. Wyglądasz na swojego młod­szego brata - poklepał go po plecach.

- To pozory - uśmiechnął się profiler. - Ale dobrze wyjechać na trochę. Człowiek łapie dystans.

- Jak lot? - zapytał Szerszeń.

- Trochę jestem otumaniony. Tyle godzin w boeingu i ta różnica czasu... Dobrze, że jeszcze dzisiaj mam wolne. A co u ciebie? Jak Zosia?

Szerszeń uśmiechnął się szeroko. - Świetnie. Nigdy nie było lepiej... Zośka pozdrawia cię i zaprasza, jak zwykle.

A... - zawiesił głos i spojrzał na przyjaciela z niepokojem.

- Jak Kinga?

Meyer wzruszył ramionami. Pośpiesznie chwycił waliz­kę, przez ramię przerzucił skórzaną kurtkę i ruszył w kie­runku wyjścia. - Duszno tu jak cholera. I jestem głodny - dodał.

Szerszeń przyglądał mu się wnikliwie, lecz nie drążył tematu. Wiedział, że jeśli Meyer będzie chciał podzielić się z nim szczegółami dotyczącymi stanu zdrowia żony, zrobi to w swoim czasie. Jego milczenie nie zapowiadało jednak niczego dobrego.

- Przestała mnie rozpoznawać - rzucił Hubert, kie­dy Szerszeń wjeżdżał na autostradę. - Cały czas nazywa­ła mnie Lucjan. To imię jej ojca.

- Przykro mi - szepnął Szerszeń. Nie bardzo wiedział, jak ma się zachować.

- Rozmawiałem z lekarzami - ciągnął Meyer. - Mówią, że dalsza terapia nie ma sensu.

- Nadal odmawia leczenia?

- Teraz już nie ma prawa głosu. Walczą o jej życie, więc nie ma możliwości decydowania. Na szczęście... Ale jest już w takim stanie, że nie bardzo wie, co się z nią dzieje. Ma krót­kie stany przytomności. W trakcie jednego z nich namówiłem ją, by podpisała zgodę na skomplikowaną operację mózgu. Bardzo cierpi. Dawki morfiny, które jej podają, nie są sku­teczne. Właściwie powinienem zabrać ją do domu. Ta opera­cja może jedynie zlikwidować obrzęk... Nie uratuje życia.

- To dlaczego jej nie zabrałeś? Ile będzie was to koszto­wało! To przecież zupełnie bez sensu! I tak toniesz w dłu­gach - zacietrzewił się podinspektor.

- Nic - odparł Hubert. Poczęstował Szerszenia papie­rosem i otworzył okno. - Koszty jej pobytu w tej klinice pokrywa firma, która finansowała jej badania, a teraz bada ją. Nie wiedziałem o tym, ale Kinga podpisała z nimi umo­wę, że do czasu zakończenia eksperymentu...

- Co? Zostanie tam do śmierci? - przerwał mu podin­spektor. I nie dał przyjacielowi czasu na odpowiedź. - Czy ona całkiem postradała rozum?! O... przepraszam... Nie to miałem na myśli... Jak mogła! Nie skonsultowała tego z tobą?

- Prawdę mówiąc... - Hubert westchnął ciężko.

- Zgodziłem się na to. To jej życie. Nie mogę... - przerwał. Szerszeń cierpliwie czekał na dalszy tok jego wypowiedzi. Kiedy Meyer ponownie się odezwał, jego twarz wyrażała prawdziwy ból. - Prawdę mówiąc, mam tego serdecznie do­syć. To jest podłe, ale skoro nie byłem w stanie przeciwsta­wić się jej, kiedy była jeszcze nadzieja... Teraz to już kwestia szacunku dla jej decyzji. To wszystko. Ona ma swoją ideę fix i myśli tylko o sobie, a właściwie o nauce. Wielkie odkry­cia, nagrody. Jakby z tego składało się nasze życie. Nawet nie pomyślała o tym, że mnie zostawia. Czy wiesz, że była szansa na jej wyleczenie? Gdyby wcześniej poddała się ope­racji... Zataiła to przede mną. I jednocześnie wmawiała mi, że mnie tak kocha, że żyje dla mnie. Nieważne. To nie jest rozmowa na teraz... - przerwał.

Jechali chwilę w milczeniu, aż wreszcie profiler rzucił mimochodem.

- A co u Weroniki?

Szerszeń spojrzał na Huberta i uśmiechnął się półgęb­kiem.

- Sam spytaj. Nie widziałem jej od tygodnia. Ciężko pra­cuję... A zresztą... co to ja, przyzwoitka jestem? Masz tele­fon, to zadzwoń...

Hubert nie odrzekł ani słowa. Odwrócił głowę w kierun­ku okna, a potem włączył radio.

- Czyli podrzucić cię do domu? - upewnił się podin­spektor, przekrzykując hałaśliwy dżingiel i reklamę firmy ubezpieczeniowej.

- Tak, jeśli możesz... Muszę trochę odespać - odparł Meyer. -Ale wieczorem będę już jak nowy. Może wpadniesz do mnie dziś wieczorem? Mam coś dla ciebie... Specjalnie z myślą o tobie przywiozłem single malt.

- A co to za cholerstwo? - zainteresował się Szerszeń i ucieszył w duchu, że profiler sam zmienił temat. Nie naj­lepiej czuł się w roli pocieszyciela.

- Najlepsza gatunkowo whisky. Niemieszana. Z jedne­go gatunku słodu, Jak mercedes - najdroższa i najlepsza. Trunek mistrzów...

- Trzeba tak było od razu - klepnął się po udzie pod­inspektor.

- „Sensacyjna wiadomość w sprawie Kaiserhofu” - z głośników radia zabrzmiał dżingiel zwiastujący serwis in­formacyjny i spiker odczytał pierwszą wiadomość. Meyer pytająco spojrzał na przyjaciela. Szerszeń miał jednak minę nie mniej zdziwioną od niego. Obaj w napięciu wsłuchi­wali się w relację dziennikarza. - „Mąż daje alibi Karinie Maliszewskiej, głównej podejrzanej w sprawie o zabójstwo Johanna Schmidta, prezesa jednej z największych w Polsce korporacji zajmującej się recyklingiem. Czy to wpłynie na ju­trzejszą decyzję sądu o dalszym aresztowaniu Maliszewskiej? Więcej w naszym serwisie po godzinie 14.00. Relacja nasze­go reportera na żywo spod domu męża Maliszewskiej”.

- Patałachy - mruknął pod nosem Szerszeń i jednym ruchem wcisnął wyłącznik radia. Był zły, aż drgała mu dol­na warga. - Co wy tam możecie wiedzieć! Sąd jej nie wy­puści. Bankowo.

- Co słychać w tej sprawie? - zdecydował się wtrącić profiler.

- Słyszałeś. Poradziłem sobie z nią. Okazało się, że to Karina Maliszewska zleciła zabójstwo. Była kobieta Schmidta.

- A wykonawcy zbrodni? - dociekał Meyer.

- Mam kilku podejrzanych. I jestem dobrej myśli... - zakomunikował z triumfem Szerszeń. - A wiesz, o co cho­dziło? - zrobił zagadkową minę, lecz Meyer nie odzywał się. Szerszeń zdecydował się kontynuować: - O dwudzie- stodolarówkę. Unikalną monetę z Fortu Knox.

- Gdzie ją macie?

- Jeszcze jej nie znaleźliśmy... Może w ogóle jej nie było.

- Co ty pierdolisz? - zmarszczył brwi Meyer. - A co z Poniatowską? Znalazłeś ją?

Twarz Szerszenia mocno się zachmurzyła. - Nadal jest poszukiwana.

- Zaraz, zaraz - podniósł do góry ręce Meyer. - Czy ja dobrze rozumiem? Od mojego wyjazdu nie zrobiłeś w tej sprawie zupełnie nic?

- Tak to możesz sobie gadać do twoich studentów. Wypraszam sobie - obruszył się podinspektor i dodał, pod­nosząc do góry podbródek: - Pracuję jak wól, kiedy ty so­bie po świecie latasz. Pedofila z Będzina zatrzymałem, sza­lonego chemika - szantażystę ZUS-u wsadziłem do paki. Nie mówiąc o tym, że Budniaków z Superjednostki pogodzi­łem... Młodego zatrzymałem na dilowaniu. Dostali ultima­tum: żadnej burdy albo chłopak idzie do pierdla. Załatwiłem mu dobrowolne poddanie się karze i trzy miesiące prac spo­łecznych w hospicjum. Może to go czegoś nauczy.

- Pierdolisz - uśmiechnął się wreszcie Meyer. - No nie, zwracam honor. To przełomowe dokonanie. Od lat nikomu się to nie udało. Dzielnicowy kratę wódki powinien ci po­stawić. Dzięki tobie spać spokojnie będzie mógł co najmniej przez najbliższy miesiąc - pozwolił sobie na szyderstwo.

- Nie miesiąc, tylko trzy. Jeśli nie dłużej - żachnął się Szerszeń. I zaraz dodał: -A za Maliszewską Stary chce mi dać medal. Nie pozwolę, żeby przed emeryturą ktoś mi go odebrał. Więc bardzo cię proszę, nie wyjeżdżaj przed nim z tymi swoimi mądrościami. To sprawa honoru. Zresztą... ślady ją potwierdziły. Wszystkie media o tym napisały. Sąd przedłużył jej areszt. Nie tylko ja sądzę, że to ona... Wkrótce będzie akt oskarżenia w tej sprawie. To ma być nic? Ojca chcesz uczyć, jak się dzieci robi? Zapoznaj się ze sprawą, dopiero będziesz oceniał. Zresztą czekałem na cie­bie, żebyś pomógł w przygotowaniu taktyk. Kariny i wyna­jętego przez nią zabójcy.

Na te słowa profiler wybuchnął gromkim śmiechem. Nie przestając się śmiać, wyciągnął z teczki plik gazet, które kupił w kiosku, czekając na Szerszenia. - Mniej więcej wiem, co się dzieje. Medialna sieczka i bicie piany. Ale skoroś taki pew­niak, to chętnie posłucham. Przyjedź nie za późno, będziemy gadać. Widzę, że mamy jeszcze dużo pracy - dodał.

Wysiadł pod domem. Szerszeń, wściekły, z piskiem opon zawrócił i ruszył z powrotem do Katowic.

Meyer stał jeszcze chwilę na szutrowej rozmiękłej dro­dze, która prowadziła do jego domu, i mruknął do siebie:

- Spierdoliłeś sprawę, Waldek. 1 jak zwykle ja mam to od­kręcać. Ale będziesz miał swój medal, nie bój nic.

 

***

Szerszeń dotarł do komendy wściekły. - Co jest grane? Kto puścił farbę o mężu? Skąd dziennikarze znają te bred­nie? - wpadł do pokoju rzecznika prasowego.

- Komendant zezwolił - wzruszył ramionami oficer pra­sowy. I dodał z wyrzutem: - Ustal to sobie z szefem, a nie wyskakuj do mnie z pyskiem. Ja tu tylko sprzątam.

Podinspektor postanowił rozmówić się w tej sprawie z prokuratorką Rudy. Wydzwaniał do niej na komórkę i te­lefon stacjonarny chyba przez dwie godziny. Nikt w jej po­koju nie podnosił słuchawki. Zaczynał się już o nią mar­twić. Wreszcie telefon odebrała Wanda Kwiatkowska, kole­żanka Werki z pokoju. Musiała biec do telefonu, bo słyszał, że głośno łapie oddech.

- Halo? Tu podinspektor Szerszeń, wydział zabójstw się kłania - oświadczył. - Szukam Weroniki.

W słuchawce na chwilę zapadła cisza.

- Ona już tu nie pracuje - odparła, zniżając głos.

- To jakiś żart? - upewnił się Szerszeń.

- W takich sprawach poczucie humoru raczej mi nie do­pisuje - odparła ze spokojem Kwiatkowska.

- Kiedy?

- Dziś rano. Ponoć jest umoczona w jakąś aferę.

- Werka? To niemożliwe...

- Wiem tyle, co pan. Dziś cały dzień byłam w sądzie. Nie zdążyłam zamienić z nią nawet słowa. A tutaj nie wi­dzę jej rzeczy - dodała prokuratorka.

- To jakaś pomyłka... - mruknął Szerszeń. Zasłonił słuchawkę i zaklął kilka razy, po czym zwrócił się znów do Kwiatkowskiej. - Jeśli Weronika pojawi się w prokuraturze, proszę jej przekazać, że jej szukam. Muszę pilnie z nią po­rozmawiać. Jej telefony nie odpowiadają.

- Nie dodzwoni się pan... Złożyła w sekretariacie służ­bową komórkę. Mogę panu dać jej numer domowy, jeśli pan nie ma. I prywatny mail. Może odpisze.

- Dziękuję - podinspektor bez pożegnania odłożył słu­chawkę. Ale po chwili znów wykręcił ten sam numer. Z wra­żenia zapomniał spytać, kto teraz nadzoruje sprawę śmiecio­wego barona. Niestety, telefon wciąż był zajęty. Widocznie Kwiatkowska odbierała kolejne telefony do koleżanki.

Szerszeń miał w głowie mętlik. Za wszelką cenę chciał się skontaktować z Weroniką. Nie wierzył w ani jedno słowo, które przed chwilą usłyszał. A nawet jeśli Werka była win­na, chciał to usłyszeć od niej samej. „Może mógłbym jej ja­koś pomóc?”, myślał. Martwił się też, że zdesperowana ko­bieta zechce zrobić jakieś głupstwo. Wiedział, że była uwi­kłana w jakieś machlojki byłego męża, choć nie rozmawiali o tym nigdy otwarcie. Ponownie wykręcił jej numer, modląc się w duchu, by była w domu. Wcześniej już kilka razy na­grywał się na automatyczną sekretarkę. Ale Weronika nie oddzwaniała. Tym razem jednak odebrała.

- Wiem wszystko - oświadczył zamiast powitania, a kobieta zamilkła w oczekiwaniu.

- Nie wierzę ani w jedno słowo na twój temat - zapew­nił ją, choć nie do końca było to prawdą.

- Dzięki, ale święta nie jestem - wyjąkała.

- W to nie wątpię - zaśmiał się Szerszeń. - Dlatego je­steś uosobieniem kobiecości na najwyższym poziomie.

Weronika wybuchnęła śmiechem, lecz po jej policzkach spływały łzy. Szerszeń nie mógł zobaczyć, jak je ociera. Słyszał jednak, jak głos jej się łamie.

- Tylko mi tu nie rycz. To nie koniec świata, coś wymy­ślimy. Ale mów jak na spowiedzi. Wzięłaś tę kasę czy nie?

W słuchawce dźwięczała cisza.

- Proszę o jasną odpowiedź.

- Nie wzięłam ani grosza, ale podpisałam te kwity i tak to wygląda formalnie. Z punktu widzenia prawa jestem win­na. Wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie, ale... musisz mi uwierzyć.

- Słuchaj, mała - podinspektor przerwał jej nadzwy­czaj poważnym tonem. - Choćbym miał stracić stanowisko. Wiesz, że cię uwielbiam, szkoda, że tylko platonicznie. Możesz więc liczyć na moje wsparcie, choćbyś była największą krymi- nalistką. Na chuj tylu prawników w tym obsranym mieście, skoro zaszczuta kobieta nie może liczyć na sprawiedliwość.

- Waldek, lepiej odsuń się ode mnie, bo ściągniesz na siebie kłopoty - szepnęła.

- Mówię poważnie, Wera - odrzekł. - Tam gdzie zwy­kle, za pół godziny.

- Nie mam czasu... - jęknęła Weronika.

- Ty mała, ruda kocico. Czasu masz aż nadto. Słuchaj, ale ty nic nie kombinujesz? Tylko nie rób głupot - zawiesił głos. Kiedy długo milczała, dodał. - Nie chcę nic wiedzieć. Mogę ci jakoś pomóc?

- Tak, pożycz mi dziesięć tysięcy - rzuciła, przegląda­jąc stronę linii lotniczych.

- Dobra - odrzekł, a Weronika zamarła. )ak to? Czy on mówi poważnie?

- Tak więc spotkajmy się tam, gdzie mówiłem. Niech będzie za dwie godziny. Tylko się nie spóźnij. Będę mial kasę - odłożył słuchawkę.

Werkę wcisnęło w fotel. Nieczęsto zdarzało się jej spoty­kać ludzi, którzy zachowaliby się tak szlachetnie. Nie spo­dziewała się, że Szerszeń okaże jej pomoc w takiej sytuacji. Zastanawiała się chwilę nad jego intencjami, ale nie miała już nic do stracenia.

Tymczasem Szerszeń zerknął na zegarek i stwierdził, że ma chwilę, by wykonać jeszcze jeden ważny telefon. Znalazł numer w notesie i pospiesznie go wykręcił.

 

***

Synek prokuratorki ucieszył się na widok matki i tego, że nie będzie musiał siedzieć dłużej w przedszkolu. Na szczęście nie wyczytał z jej twarzy prawdziwych emocji, bo Werka sta­rała się pokryć swój smutek i lęk przed konsekwencjami de­cyzji sztucznym śmiechem. Chłopiec dopytywał się, dokąd jadą, więc Weronika zapewniła go najbardziej radosnym to­nem, na jaki było ją stać, że właśnie dziś zaczynają wakacje i od tej chwili będą już tylko w podróży. Chłopiec przytulił się do niej i oświadczył z miną dorosłego mężczyzny:

- Nie martw się. Wszystko będzie dobrze.

Prokuratorka prawie popłakała się ze szczęścia. Pojechali

do jej mieszkania. Weronika pospiesznie spakowała najpo­trzebniejsze rzeczy i już zamierzała wychodzić, by zdążyć na spotkanie z Szerszeniem, kiedy w ostatniej chwili przy­siadła do komputera, by zapłacić za bilety. Potwierdziła więc rezerwację lotu o 22.00, wpisała jako płatność kartę kredyto­wą. System zażądał jej numeru. Przerzuciła wszystko w to­rebce, lecz nie mogła jej znaleźć. Wyrzuciła zawartość szu­flady, potem przerzuciła papiery na biurku, aż wreszcie ją znalazła. Wtedy uświadomiła sobie, że przecież nie wysłała listu do Huberta. Nie zastanawiając się dłużej i nie czytając tego, co napisała w nocy, przesłała Meyerowi list.

Mieli jeszcze godzinę do spotkania z podinspektorem i zaledwie sześć godzin do odlotu do Wielkiej Brytanii. Tam Weronika miała koleżankę ze studiów, która porzuciła pra­cę prawnika jeszcze w czasie aplikacji i zajęła się sztuką. Teraz pracowała w poważnym domu aukcyjnym i nie musia­ła obcować z trupami ani z przestępcami. Swoje wykształ­cenie prawnicze wykorzystywała do tego, by żaden z agen­tów parających się sztuką jej nie oszukał. Weronika liczy­ła, że Majka pomoże jej w tym trudnym momencie. Polka od lat mieszkała w Liverpoolu i wielokrotnie zapraszała ją do siebie. Teraz Werka zamierzała z zaproszenia skorzystać. Przyjaźniły się od lat, łączyła je miłość do sztuki. Niewiele osób wiedziało, że drugą pasją Weroniki, poza prawem, była architektura.

Włączyła Skypea i ucieszyła się, widząc zielony ptaszek przy imieniu koleżanki. To oznaczało, że Maja jest aktyw­na i Rudy może jej wyłuszczyć sprawę. Bez ogródek i ozdob­ników napisała:

- Mam kłopoty. Muszę wyjechać z kraju. Możemy się u ciebie zatrzymać na jakiś czas? Ja i Tomek.

- Kiedy? - odpowiedź dostała niemal w tej samej se­kundzie.

- Dziś w nocy - odpisała. Maja, widać poruszona wiado­mością, dzwoniła do niej przez Skypea. Nie zapytała o nic, nie prosiła o zwierzenia.

- Możesz na mnie liczyć - zapewniła. - Jeśli mi się uda, wyjadę po was na lotnisko. Jeśli nie - weźcie taksów­kę. Adres znasz.

Weronika zaniepokoiła się. Zamiast się cieszyć, doszuki­wała się podstępu. „A jeśli Maja mnie wystawi? Jeśli złapią nas, zanim wysiądziemy z samolotu?”, myślała. „ A może po­tem na mnie doniesie? Z punktu widzenia prawa będę prze­cież porywaczką” - rozważała. Po chwili znów górę wzię­ła pewność działania. Teraz jak nigdy dotąd wierzyła, że ucieczka się uda i już nigdy - choćby wszystko się zawaliło - nie będzie musiała mierzyć się z Nikim ani z tym, co się w związku z tym za nią ciągnęło. Jeszcze w trakcie rozmowy z Mają, kiedy już niemal czuła ten zapach wolności, usłysza­ła dźwięk zwiastujący nową wiadomość mailową. Pomyślała, że już nie zdąży go odebrać, bo nie ma nic ważniejszego od tego, co robi w tej chwili. Zerknęła na zegarek.

- Tomek, zbieraj się. Idziemy - rzuciła do syna, lecz chłopiec wpadł w histerię, więc zgodziła się, by obejrzał jesz­cze jeden odcinek przygód japońskich wojowników.

Pośpiesznie zamykała okna przeglądarki i z przerażeniem stwierdziła, że wciąż nie uregulowała płatności za bilety. Musiała ponownie uruchomić Internet, bo w skrzynce pocz­towej był link do rezerwacji biletów. Kiedy otworzyła pocztę, zamarła. Ostatnią wiadomością, którą otrzymała, był list od Huberta. Serce zabiło jej szybciej: „Odpisał w tak krótkim czasie. Przecież nie odzywał się prawie miesiąc, nie odbierał telefonów. Co się stało?”. Bała się otworzyć jego mail, drża- Jy jej ręce, lecz ciekawość była silniejsza niż lęk. Słyszała, że ostatnia bajka Tomka się kończy, najważniejsi bohatero­wie już zginęli i zostały jej najwyżej trzy minuty. Nie miała czasu się wahać. Kliknęła na list i przeczytała.

Nie był długi. Właściwie to było tylko kilka zdań skreślo­nych na szybko. Mimo to łzy napłynęły jej do oczu. Zawarty w nim komunikat był niezwykle jasny. Nie zadręczaj się, nie przedłużaj iluzji. Nie chcę cię. Zobacz wszystko takim, ja­kim jest. Brnąc w kłamstwa, nie uciekniesz przed niczym. To jej powiedział. Czytała te kilka słów od niego i próbowa­ła dopatrzyć się czegoś więcej niż pożegnania, lecz nie dał jej takiej szansy. Poczuła, jakby nagle wytrzeźwiała. Jakby te kilka zdań wyrwało ją z letargu. Dostrzegła nagle bez­sens swojego działania. Nie chciała być przecież przestęp­czynią. Jej paniczna ucieczka, zwłaszcza w pośpiechu, nie miała żadnego sensu.

Hubert tym krótkim listem rozwiał wszystkie jej złudze­nia. Nagle dostrzegła realnie sytuację, w jakiej się znajdowała.

Nie czuła się już na siłach uciekać, choć była pewna, że nie znaleźliby jej szybko. Wiedziała, gdzie i jak można się ukryć przed polską policją oraz Interpolem. To jest tylko kwestia pieniędzy. Ale już nie chciała. Dlaczego oni mieliby całe ży­cie uciekać, a jej mąż miałby być bezkarny? Podjęła decyzję. Chwyciła synka za rękę i pobiegła do prokuratury.

 

 

W dyżurce oficer zasalutował jej, a kiedy prokurator Rudy odrzekła, że przychodzi tutaj nie jako oskarżyciel, lecz pry­watnie, zdziwił się.

- Chcę złożyć doniesienie o popełnieniu przestępstwa. Zawołaj Marka albo lepiej Wandę. I wpisz oficjalnie, że tu jestem.

W czasie oczekiwania na koleżankę zadzwoniła do Waldemara Szerszenia.

- Nie chcę tych pieniędzy - oświadczyła. - Nic się nie bój, nie zrobię głupstwa. Jestem w prokuraturze. Chcę zło­żyć doniesienie.

- Wiedziałem, że mądra z ciebie dziewczyna - ucieszył się podinspektor. 1 dodał: - Chcesz, to pokopię i doszu­kam się jakiejś gnidy, która pogrąży twojego męża. I damy ci ochronę, żeby ci nie odebrał dziecka - zaoferował.

Prokuratorka nie mogła uwierzyć, że to wszystko było takie łatwe. Nie rozumiała, dlaczego tak długo, tyle lat się z tym męczyła.

 

 

Wanda Kwiatkowska wyszła jej naprzeciw i mocno przy­tuliła. W pokoju przesłuchań Werka wyznała jej wszystko, co wiedziała o ciemnych interesach męża i o tym, jak uwi­kłał ją w aferę z „Windykatorem” Tomek bawił się w tym czasie w dyżurce.

- Wiesz, że nie mogę zagwarantować ci, że śledztwo po­toczy się szybko - uprzedziła ją koleżanka. - Nie mogę nawet obiecać, że uda się postawić go w stan oskarżenia. On jest świetnym adwokatem.

Werka kiwała głową i uśmiechała się smutno.

- On teraz zrobi wszystko, by mnie zniszczyć - odpar­ła. - Ale nie boję się. Jestem gotowa na tę walkę. Nawet je­śli miałabym ją przegrać.

 

 

Po wyjściu z prokuratury Weronika z synem ruszyła w drogę powrotną do domu. Chłopiec zasnął w aucie. Kobieta we wstecznym lusterku widziała jego twarzyczkę pogrążoną we śnie i poczuła błogość. Nie mogła uwierzyć, że tak długo zwlekała z decyzją. Okazało się, że nie było to takie trudne. Wystarczyło tylko trochę odwagi. Dzisiejszy dzień obfitował w przełomowe dla niej zdarzenia. Marzyła o tym, by zna­leźć się we własnym łóżku i spokojnie zasnąć. Niestety, sta­nęli w korku. Wpatrywała się w czerwoną lampkę, wskazu­jącą kończącą się rezerwę paliwa, i próbowała sobie przypo­mnieć, od kiedy się pali. Zaklęła pod nosem. Wpatrywała się we wskazówkę, która informowała o zapasie paliwa, jak­by mogła ją zaczarować, i wyrzucała sobie, że nie zatanko­wała wcześniej. Przeraziła się, że za chwilę utknie na środ­ku trzypasmowej jezdni. Wskazówka stanu paliwa obniżała się i obniżała. Weronika była coraz bardziej zdenerwowana. Powietrze było lepkie. Tego wieczoru znów zapowiadali bu­rze z piorunami. Była zmęczona, lecz od dawna nie czuła się tak lekko jak dziś. Pomyślała teraz o kamienicy Kaiserhof i o tym, że każda z postaci powiązanych ze sprawą śmiecio­wego króla miała na koncie jakieś kłamstwo, a czasem i kil­ka. Jakby Kaiserhof miał jakąś siłę sprawczą karania kłam­ców, którzy nie potrafili stanąć twarzą w twarz z prawdą. Dokładnie tak, jak ona w swoim życiu. Jak pewnie wie­lu ludzi, którzy stali w korku obok niej. „Tkwimy w kłam­stwach, bojąc się zrobić właściwy ruch, i brniemy w kolej­ne, zataczając koło jak na sprężynie. A im dłużej to trwa, tym trudniej jest wycofać się z tej spirali”, rozmyślała. Losy wszystkich ludzi: Ottona Troplowitza, Johanna Schmidta, matki Kariny, także jej ojca splatały się w cieniu dawnego Kaiserhofu. Czyżby znajdował się tam jakiś tajemniczy wę­zeł czasu i przestrzeni, który weryfikował uczynki tych, któ­rych przyciągnął ten dom - grób kłamców, mogiła ich krę­tactw i intryg? Może ta kamienica wołała ich w swe ramio­na i w jakiś tajemniczy sposób wymierzała sprawiedliwość niczym mityczna Dike, która odpowiadając za zachowanie równowagi i porządku na świecie, bez skrupułów karze kłam­ców, nie mając litości jak jej ślepa matka - Temida.

Nagle zapragnęła zobaczyć Kaiserhof raz jeszcze. Tomek wciąż spał. Na jezdni w dalszym ciągu było ciasno, ale auta powoli zaczęły posuwać się do przodu. Po raz kolejny obje­chała rondo Ziętka, by zmienić kierunek jazdy, lecz nie uda­ło jej się wcisnąć na prawy pas. Czuła, że kręci jej się w gło­wie od tego jeżdżenia w kółko, ale po chwili udało się. Jakiś mężczyzna w terenowym wozie mrugnął do niej kierunko­wskazem i wpuścił ją na upragniony pas ruchu. Odetchnęła z ulgą, bo po prawej stronie widziała już stację benzyno­wą. Chciała znaleźć się na niej jak najszybciej i uzupełnić paliwo. Wtedy po swojej prawej stronie w srebrnym lano- sie lśniącym czystością, jakby dopiero co wyjechał z salonu, dostrzegła starszego mężczyznę w kapeluszu. Trzymał kur­czowo kierownicę i nie patrząc w lusterka, uparcie wciskał się z jej prawej strony do skrętu w lewo, choć linie ciągłe za­braniały mu takiego manewru. Zwolniła, nacisnęła klakson, lecz jegomość nie zmienił zamiaru ani prędkości, jakby był sam na jezdni. Gwałtownie zahamowała i czekała na roz­wój wydarzeń. Nagle lanos kapelusznika zaczął ją tarano­wać. Usłyszała trzask tłuczonego reflektora Diamante i gię­cie blach. Weronika oniemiała. Kiedy wbił się w jej prawy bok, tak ściśle, że nie miała już pola manewru, z jej gardła wydobył się krzyk wściekłości. Stojący w korku kierowcy patrzyli na tę sytuację z zaciekawieniem, a niektórzy z roz­bawieniem.

- Stój! Zatrzymaj się! Co pan robi? - krzyczała do sta­ruszka Weronika. Nie reagował i niczym kamikadze niszczył swoje auto. Diamante Werki nie poddawało się łatwo inwazji zdecydowanie cieńszych blach lanosa. Wreszcie ka- pelusznik zatrzymał się. Ale nie dlatego, że zrozumiał, co się stało, po prostu nie był w stanie przemieścić się ani o cen­tymetr dalej.

- Ty ślepy grzybie! - z innych aut zaczęli wysiadać lu­dzie. Kapelusznik tym spektakularnym manewrem zablo­kował bowiem całe rondo.

Werka nie mogła w to uwierzyć. Wysiadła z auta i pode­szła do wozu kapelusznika.

- I co pan zrobił? Po co? - zapytała go już spokojniej, lecz dziadek nie miał w sobie ani krzty poczucia winy.

- Bo nie ustąpiła mi pani miejsca - odrzekł z wyrzu­tem.

- Co? - zbaraniała prokuratorka. - Jak miałam ustąpić? To jest rondo! Nie widzi pan linii? Ja mam dziecko w samo­chodzie... To ja zjeżdżałam z ronda. Byłam na swoim pasie. Pan chciał jechać dalej na zewnętrznym. Czy pan jest ślepy? Czy pan jest głuchy? Czy pan nie rozumie, że nie może pan ot tak sobie skręcać? Niech pan zobaczy, jak zniszczył swo­je auto -wyrzuciła z siebie pierwszą złość, ale potem zrobi­ło jej się szkoda tego 80-letniego dziadka. Zerknęła na syna, który się obudził i rozglądał lękliwie. Pomyślała, że staruszek pewnie niedowidzi i niedosłyszy: „To nie jego wina... Starość. Wszystkich nas to czeka... Nic się nie stało. To tylko wóz. Wystarczy go w


Date: 2016-01-05; view: 701


<== previous page | next page ==>
Ocena osobowości sprawcy 7 page | Building blocks of life
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.033 sec.)