Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Ocena osobowości sprawcy 4 page

- Tak... - mruknął. - A właściwie nie. Prawdę mó­wiąc, nie wiem. A w ogóle to pani miłosne rozterki nie bar­dzo mnie obchodzą. Jestem policjantem, nie autorem ro­mansów. Dlatego zapytam jeszcze raz: jak spotkaliście się ponownie.

Karina westchnęła.

- To było w styczniu w Niemczech. Mieszkaliśmy z mę­żem przez parę lat w Bremen. Była niedziela i oglądałam Polonię. Cały dzień nadawali relację z aukcji charytatyw­nych Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Smażyłam kotlety, kiedy na aukcji wystawiono złoty naszyjnik ze szmaragdem. Podeszłam do telewizora i wpatrywałam się w ekran, nie mogąc uwierzyć. To był naszyjnik, który Otton Troplowitz obiecał podarować mi z okazji ślubu. To był jeden z łupów, który sprawcy zabrali po jego śmierci z mieszkania na Stawowej. Musiałam usiąść, nogi się pode mną ugięły. Oddychałam ciężko, jakby ktoś mnie dusił. Kiedy doszłam do siebie, poczułam swąd spalenizny. Zwęglone kawałki mię­sa wylądowały w koszu. Zadzwoniłam do męża i poprosi­łam, żeby wziął udział w licytacji. Chciałam mieć ten na­szyjnik, a wtedy mogliśmy sobie pozwolić na to szaleństwo. Mąż niechętnie wydawał pieniądze na takie zbytki, zwłasz­cza że naszyjnik nie był aż tak cenny. Za takie pieniądze można było mieć bardziej wartościową kolię. Mimo to dał swoją ofertę na rzecz WOŚP, ale nie wygraliśmy. Ktoś mnie przebił. Wszedł do licytacji w ostatnim momencie i zgarnął mi naszyjnik sprzed nosa. Czułam wielki ból. Już miałam go w ręku i ktoś znowu mi go zabrał. Zapamiętałam nazwi­sko właścicielki. To była pani Schmidt.

- Zona Johanna?

- Wtedy tego nie wiedziałam. Zaczęłam szukać infor­macji o niej. Przyjechałam do Polski. Wynajęłam detekty­wa. Okazało się, że Klaudia Schmidt to żona biznesmena. Jego firma była ogromna i nietrudno było znaleźć więcej informacji. Kiedy detektyw przyszedł na spotkanie z pli­kiem dokumentów i fotografiami, od razu go rozpoznałam, choć bardzo się zmienił. To był Zygmunt Królikowski. Ten sam, w którym byłam kiedyś zakochana i który mnie po­rzucił. Zabił wuja Ottona i poniekąd moją matkę. To od­krycie było straszne, lecz chciałam wiedzieć jeszcze więcej.

Zleciłam dalsze śledztwo. Sama nie wiedziałam, czy chcę doprowadzić do spotkania. Nienawidziłam go. Miałam go za mordercę. Mordercę Ottona Troplowitza, mojej matki i mnie samej. Uważałam go za podłego człowieka, bez ser­ca. Wiedziałam tylko tyle, że musi zapłacić za wyrządzone krzywdy. Pragnęłam zemsty. Sama nie zdawałam sobie spra­wy, że to aż tak we mnie siedzi. Rozmyślałam nawet o tortu­rach, jakie mu zadać. Pragnęłam odebrać mu to, co ma naj­cenniejszego, na czym najbardziej mu zależy. Łatwa śmierć nie zaspokoiłaby mnie. Chciałam, by cierpiał.



Mówiąc to, patrzyła wprost na Szerszenia, a ten przypo­mniał sobie przedpołudniową rozmowę z Weroniką. Mimo tylu lat w policji wciąż zastanawiał się, jak to możliwe, że kobiety zupełnie inaczej traktują zbrodnię. To dlatego jest straszniejsza, dlatego są tak okrutne. Ich motywy dyktowa­ne są emocjami. Karinę po tylu latach przepełniało pragnie­nie krwawej zemsty. Rozdzieranie szat, krew na nożu.

Milczeli teraz oboje. Szerszeń zerknął na jej dłonie. Nabrzmiałe żyły, grube palce, opuchnięte w stawach. Nie pasowały do niej. Były to ręce spracowane, bardzo dokład­nie oddające jej pochodzenie i wiek. Jego uwagę zwróciła też biżuteria, którą kobieta nosiła na serdecznym palcu. Oprócz cienkiej złotej obrączki miała nałożony niewielki pierścionek z wizerunkiem kobiety. Białe kościane popiersie na brązo­wym tle, okolone laurowymi liśćmi ze srebra. Był nieduży. Szerszeń przypomniał sobie, że w filiżance stojącej przed za­mordowanym śmieciowym królem, w fusach zabójca umie­ścił wisiorek. Główka kobiety na ciemnym tle. Jakby z tym pierścionkiem tworzyły komplet.

„Motywem wiodącym działania sprawców był motyw emocjonalny wynikający z lęku i niepokoju. Zaś motywem uzupełniającym - motyw ekonomiczny (prawdopodobnie gratyfikacja w postaci konkretnej kwoty pieniędzy od zlece­niodawcy). U zleceniodawcy zbrodni zaś dominowało poczu­cie bycia zdradzonym i oszukanym. Osoba ta zaplanowała, umożliwiła i wynagrodziła zabójcom dokonanie przestęp­stwa. Wśród nich mogła być kobieta, bliska ofierze”, przypo­minał sobie elementy profilu, który leżał na jego biurku.

- Powiem ci, co było dalej - odezwał się wreszcie.

- Wynajęłaś dwóch mężczyzn. Powiedziałaś im, że w miesz­kaniu będą pieniądze i fanty. Zapłaciłaś im, by go zabili. Kiedy szłaś na spotkanie ze Szmidtem, oni byli tuż obok.

- Nie, to nieprawda! - krzyknęła. - Kiedy się spotka­liśmy, okazało się, że jest mi już obojętny. Nienawiść wypa­rowała, zmieniła się w litość.

- Zbliżyłaś się do niego tylko po to, żeby osłabić jego czujność - wszedł jej w słowo Szerszeń. - Przez lata żywi­łaś się nadzieją, że kiedyś go odnajdziesz i odpłacisz pięknym za nadobne. Weszłaś do mieszkania, wypiłaś z nim kawę. Wrzuciłaś do filiżanki wisiorek, by wiedział, za co ginie. Dokładnie taki -wskazał na jej pierścionek. - Potem da­łaś znak zabójcom, by robili, co do nich należy. Wiedziałaś, że podejrzenie padnie na lekarkę.

- Nie! - zerwała się. - To prawda, że go oszukałam. To prawda, że chciałam go zniszczyć. Pragnęłam, by po­czuł to, co ja wtedy. By stracił wszystko, co kocha, co było dla niego ważne. A tym była firma i ta dziewczyna - jego córka. Obiecałam mu więc, że z nim będę, że wyjedzie- my i zaczniemy od nowa. Odszedł od żony, zamknął fir­mę. Pierwszy raz w życiu położył wszystko na jedną kar­tę. Udało mi się. Uwierzył mi i został zraniony. Myślę, że najbardziej w życiu. O to mi chodziło. By go porzucić, kie­dy będzie bezbronny. Wydobyć go z pancerza i zdeptać jak robaka. To wszystko mu powiedziałam w mieszkaniu wuja tego dnia. O tym, że to była tylko gra z mojej strony, rewanż za pogrzebanie mnie żywcem. Żadna odgrzewana miłość! Przed wyjściem wrzuciłam zresztą ten nieszczęsny wisiorek do filiżanki. Myślałam, że kiedy będzie dopijał kawę, zoba­czy go i zrozumie, co mi zrobił. Co najwyżej się nim udła­wi. Ale nie zabiłam go!

- Nie mówię, że własnoręcznie, ale zleciłaś to fachow­com. A za to jest taka sama kara. Dożywocie!

- To dlaczego akurat tam? - poderwała się z krze­sła. Teraz już krzyczała, próbując nieudolnie się bronić.

- O wiele łatwiej byłoby to zrobić w jego domu, w pra­cy, na wysypisku śmieci. Zanim by go znaleziono, minąłby co naj-mniej tydzień. Zyskałabym na czasie. Uciekłabym. To bzdura!

- Wszystko, co mi opowiadałaś, to bzdury, pierdoły, baj­ki dla naiwniaków. Ale ja nie jestem takim frajerem, za ja­kiego mnie uważasz. Tak naprawdę nie kierowała tobą ani zraniona miłość, ani nawet nienawiść. Po tylu latach każdy się potrafi poskładać.

- O nie! - Karina kręciła głową. - Nieprawda.

- Powiem ci, o co chodziło - ciągnął świszczącym szep­tem Szerszeń. - Chodziło o kamienicę! O Kaiserhof! O dom, który miałaś dostać w.spadku po Ottonie Troplowitzu, a któ­rego nie zdążył ci zapisać, bo twój kochanek go zabił. Ironia losu. Wszystko, co po nim zostało, dostali jego dalecy krew­ni. Myślałaś, że będziesz bogata, ale on zniszczył twoje pla­ny, więc zorganizowałaś zbrodnię na Stawowej, bo chciałaś znaleźć to, co nie udało się Poloczkowi i Królowi. Monetę! Zabójcom pozwoliłaś wziąć wszystko, ale sama chciałaś tyl­ko jednego.

- Co? - patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Dostrzegł w nich najpierw zdziwienie, a potem przerażenie. Wreszcie jej twarz wykrzywiła wściekłość. - Myli się pan. Nigdy nie zrobiłabym czegoś takiego. A tym bardziej dla ja­kiejś głupiej monety.

- Doskonale wiesz, dla jakiej. I ja też wiem! Dla dwu- dziestodolarówki! Lepiej powiedz, gdzie ona jest. W tej chwili jestem w stanie wejść do twojego mieszkania i prze­szukać dom.

- Nie będę z panem dłużej rozmawiała. To bzdury.

W tym momencie podeszła do nich stewardesa.

- Samolot jest już opóźniony. Czy pani wchodzi na po­kład? - zapytała cichym głosem. Zwracała się do policjan­ta, nie do Maliszewskiej.

- Ta pani idzie z nami - odrzekł podinspektor. - Nie będziemy dłużej opóźniać lotu.

- Nie! - krzyknęła Karina.

Szerszeń chwycił ją za rękę, zanim zdecydowała się na ucieczkę. Trzymał ją w żelaznym uścisku.

- Nie ma pan prawa!

- Ależ owszem - Szerszeń uśmiechnął się i postano­wił zablefować. Zniżając głos, dodał: - Na policyjnym doł­ku mam dwóch twoich znajomych. Ciekawe, czy rozpozna­ją cię jako zleceniodawczynię zabójstwa Schmidta. A może powinienem używać jego prawdziwego nazwiska, by nie po­jawiły się małe zaniki pamięci?

Karina zamarła. Patrzyła, jak z każdej strony okrążają ją ochroniarze z lotniska. Słyszała ryk policyjnych radiowo­zów. Wiedziała, że przyjechali po nią, choć nie miała poję­cia, skąd się tutaj wzięli. Stewardesa zamknęła bramkę i nie oglądając się ani razu, ruszyła rękawem do samolotu. Karina została obezwładniona i położona na ziemię, jej ręce skuto kajdankami. Zimny metal ściskał jej przeguby. Leżała znie­ruchomiała ze strachu i wciąż nie docierało do niej, że to wszystko dzieje się naprawdę.

 

 

Jeszcze tego samego wieczoru do podinspektora Szerszenia zadzwonił komendant z gratulacjami. Był do tego stopnia miły, że podinspektor w pierwszej chwili go nie rozpoznał.

- No, Waldek, musimy się umówić na ryby - oświad­czył fami-liarnie komendant. - Znam takie miejsce, znako­mita woda...

- Tak, koniecznie... Byle nie była tak znakomita, że ryby nie zechcą z niej wyłazić - mruknął Szerszeń i pomy­ślał: „Daj mi lepiej podwyżkę, ty żyło. Na ryby sam sobie pojadę”. Na głos jednak dodał: - Jeszcze sprawa nie zakończona, szefie. Czekam na analizę śladów biologicznych. Nie ma przyznania się do winy... Lekarka zniknęła. Śledztwo w toku. Nie chwalmy dnia przed zachodem... Mamy tylko kilka trybików w tej machinie. A i to nie jest pewne...

- Nie bądź taki skromniś. Zagadka rozwiązana. Krwawa Mary w pułapce. Media zwariują, jak ujawnimy podejrzaną. Sam jestem ciekaw... Czy to prawda, że jest taka ładna jak młoda Sophia Loren? - komendant nie krył swojego zado­wolenia. Rzadko pozwalał sobie na taką wylewność, więc Szerszeń był nieco skonfundowany. Z niepokojem czekał na dalszy ciąg wypowiedzi komendanta.

- Nie wiem... Może... - skrzywił się podinspektor.

- Niczego sobie... Ale...

- Nie ma żadnego ale... Jutro podpiszę ci premię i jak prokurator postawi jej zarzuty, możesz wziąć tygodniowy urlop. Honor komendy został uratowany. Dobra robota... choć następnym razem działaj mniej niekonwencjonalnie. Gdyby ta akcja z lotniskiem nie wypaliła...

- Wiem, przypiąłbyś mi się do dupy. Ale kto w życiu nie ryzykuje, ten nie pije szampana - dokończył Szerszeń, z trudem powstrzymując ziewanie. Po dzisiejszym dniu był bardzo zmęczony i pierwszy raz od tygodnia czuł, że bę­dzie spał spokojnie.

 

 

Maja – środa

 

 

- Jest pan tego pewien? - podinspektor Szerszeń zawiesił głos i z niepokojem oczekiwał odpowiedzi.

Mężczyzna w nobliwym granatowym sweterku w serek i białych spodniach do tenisa pokiwał głową, po czym wskazał na wydruk z faksu leżący na biurku policjanta. Jego większą część stanowiło zdjęcie Elwiry Poniatowskiej. W nagłówku zaś było napisane rozstrzelonym drukiem: „Poszukiwana”.

- Na sto procent - potwierdził.

Szerszeń odetchnął z ulgą. Pogładził wąsa i uśmiechnął się półgębkiem.

- Mieszkała w pokoju numer 8 - ciągnął świadek.

- Tuż przy samym korcie. Pracowałem jako instruktor przez cały długi weekend, jak co roku. Widziałem ją kilkakrotnie. Także jak kilka razy wyjeżdżała zieloną mazdą 626, bo par­king znajduje się przy samym wyjściu z kortów. Nie dało się jej nie zauważyć. To bardzo atrakcyjna kobieta. Była zresz­tą jedynym samotnym gościem zajazdu i rzadko opuszcza­ła pokój. Raz minąłem się z nią na śniadaniu. Próbowałem do niej zagaić, ale nie wykazywała chęci nawiązania kon­taktu. Wyglądała na bardzo przybitą.

- Musimy spisać protokół. Proszę zaczekać - Szerszeń podniósł do góry dłoń i jak burza wypadł z gabinetu.

- Stańczak! - po korytarzu rozległ się jego tubalny głos. Po chwili z drzwi obok wychyliła się twarz młodego funk­cjonariusza w szarej bokserce z napisem Kappa. Obie ręce miał wytatuowane w ciemnogranatowe romby.

- Dawaj tutaj, chłopcze. Musimy coś zaprotokołować - powiedział już spokojniej podinspektor i niemal siłą wepchnął go do swojego gabinetu. - Siadaj i zapisuj zeznania świad­ka - polecił, wskazując mu komputer przy biurku obok.

- Proszę powtórzyć to wszystko jeszcze raz - zwró­cił się do mężczyzny, kiedy młody policjant włączył sprzęt i otwierał właściwy plik w komputerze. - Uprzedzam pana o obowiązku mówienia prawdy. Za składanie fałszywych zeznań grozi kara więzienia do lat trzech. Czy zrozumiał pan pouczenie?

- W pełnej rozciągłości - odparł mężczyzna.

- Wobec tego proszę mówić - zachęcił go Szerszeń.

- Imię i nazwisko, wiek, adres zameldowania, wykształ­cenie, zawód.

- Nazywam się Arkadiusz Wyrzykowski - zaczął męż­czyzna. - Lat 39. Adres zamieszkania: ul. Różana 33 mieszka­nia 10, Katowice. Niepełne wyższe. Pracuję jako instruktor te­nisa w Zajeździe Pod Wzgórzem Anny w Katowicach, którego jestem współwłaścicielem. W dniach 2-5 maja tego roku wi­działem tę kobietę na terenie naszego hotelu. Zarezerwowała u nas pokój miesiąc temu. Była osobiście. Bardzo zależało jej na Jedynce” Już wtedy zapłaciła za trzy dni pobytu.

- Kartą?

- Gotówką. I podała nazwisko Olsen. Lidia Olsen.

- Zanim wydacie klucze, nie sprawdzacie klientom do­wodu osobistego?

- Sprawdzamy, ale było tylu gości... Wie pan, długi weekend. Jakoś umknęło to obsłudze, a pokój był zapłaco­ny, więc po prostu ją zakwaterowaliśmy.

- Nie było problemu z rezerwacją w taki czas? Ile ma­cie jedynek?

- Tylko jedną. Dlatego doskonale ją zapamiętałem. Miałem zresztą wrażenie, że skądś ją znam. Z gazety, tele­wizji, wie pan... Miałem poczucie, że to jakaś znana osoba, która przebywa u nas incognito. Ze względu na dobro pla­cówki nie chciałem się wtrącać. Dopiero potem skojarzyłem, że to ta znana seksuolog. Mam w domu jej książkę.

- Czy rozpoznaje ją pan na tym zdjęciu? - Szerszeń przesunął w jego kierunku fotografię lekarki.

- Tak. To ona. Jestem pewien.

- Proszę zaprotokołować. Świadek rozpoznaje Elwirę Poniatowską-Douglas.

- Czy widział pan, jak w piątek 2 maja około godziny 22.00 rzeczona kobieta opuszczała zajazd, prowadząc samo­chód marki mazda 626 koloru zielonego?

- Tak, zgadza się.

- Widział ją pan jeszcze potem?

- Wróciła po godzinie. Pamiętam, bo byłem wtedy w re­stauracji i sam sprzedałem jej butelkę wina, którą zabrała do pokoju.

- Jest pan instruktorem tenisa, barmanem i właścicie­lem tego lokalu? - zainteresował się Szerszeń.

- Współwłaścicielem, jednym z trzech. Moja obecność na policji została uzgodniona z pozostałymi udziałowcami firmy. Mój brat też jest policjantem. To u niego zobaczyłem jej zdjęcie i dowiedziałem się, że jest poszukiwana listem gończym. Ale odpowiadając na pańskie pytanie... Właśnie dlatego spędzam w tym miejscu tak dużo czasu. By interes się kręcił, trzeba wszystkiego dopilnować samemu.

- Kiedy kota nie ma, myszy harcują - uśmiechnął się Szerszeń. Był zadowolony, bo jak z nieba spadł mu tak cenny świadek. Jego zeznanie wyraźnie dowodziło, że lekarka kłama­ła, mówiąc, iż spędziła długi weekend na działce. Policyjny nos go nie zawiódł. Tak jak podejrzewał, alibi żony alkoholika było grubymi nićmi szyte. W połączeniu ze zniknięciem lekarki ta informacja rzucała wyraźny cień na jej niewinność w tej spra­wie. „Musiała mieć w tym jakiś udział”, myślał Szerszeń.

- Zgadza się - odparł spokojnie tenisista. - Zresztą w moim wieku trzeba już myśleć o odcinaniu kuponów, a nie bieganiu po korcie. Już nie te lata...

-Ale wracając do naszej poszukiwanej... - przerwał mu Szerszeń. - Co pan jeszcze wie w tej sprawie?

- W sobotę 3 maja ta pani opuszczała zajazd trzykrot­nie. Tuż po śniadaniu, w porze obiadowej i przed kolacją.

- Nie wie pan, dokąd jeździła?

- Nie zajmuję się tropieniem gości. To, co widziałem, było przypadkowe. Nie obserwowałem jej specjalnie. Pan chyba rozumie... Może jadła na mieście? Nie mam pojęcia. Sądzę jednak, że nie jadła wcale. Raz zamówiła obiad do pokoju, ale sprzątaczka mówiła mi, że nie tknęła ani kęsa. Za to dużo pila. Codziennie sprzątane były puste butelki po kalifornijskim winie. Chyba nawet prowadziła samochód na rauszu. W sumie mnie to nie obchodzi, ale wyjeżdżając z parkingu w sobotę wieczorem, uszkodziła skrzynkę tele­komunikacyjną, która znajduje się na zewnątrz budynku na wysokości około 50 centymetrów od ziemi.

- Jak to? - dopytywał się podinspektor.

- Tam jest dość wąski wyjazd. Jej mazda jest długa, a przy takiej ilości gości hotelowych parking był do tego stop­nia zapełniony, że przysłowiowej igły nie dałoby się wcisnąć. Można było z niego wyjechać tylko tyłem. Tak też zrobiła ta pani, lecz podjechała zbyt blisko prawą stroną auta i przy- tarła je o ścianę, na której znajduje się skrzynka.

- Czy na ścianie są jeszcze ślady?

- Tak. Nie miałem głowy, by coś z tym robić. Obudowa skrzynki jest potrzaskana, ale mechanizm nie został uszko­dzony. Wymiana skrzynki wymaga wizyty eksperta z tele­komunikacji. Skoro telefony i Internet działały, uznałem, że nic się nie stało.

- Na jej aucie widział pan ślady przecierki?

- Zdecydowanie większe niż na ścianie. Mógł je zlikwi­dować jedynie blacharz. Bok auta nie był wprawdzie wgię- ty, lecz lakier był zdarty na przednich i tylnych drzwiach aż po błotnik.

- Przyślę technika, by zabezpieczył ślady na ścianie.

- Oczywiście - pokiwał głową tenisista. - Jesteśmy do dyspozycji.

- A w niedzielę wyjeżdżała?

- Nie wiem. Tego dnia miałem dużo początkujących klientów, a z tym jest zawsze zawracanie głowy. Chyba jej nie widziałem. Nie mogę nic powiedzieć.

- Dziękuję, że pan się zgłosił.

- Wie pan... Ona się dziwnie zachowywała. Nie wiem, jak to wyjaśnić. Jakby się czegoś bala. Miałem wrażenie, że ma jakiś problem, przed czymś ucieka albo...

- Albo?

- Nieudolnie się ukrywa. Nie wiem, czy to ważne i czy pomogłem...

- To się jeszcze okaże - odparł Szerszeń. - Bądźmy w kontakcie.

Kiedy tenisista opuścił komendę, Szerszeń zadzwonił do policjantów, którzy śledzili męża lekarki. - Co u moje­go gogusia? - zapytał. - Nadal przysypiacie na posterun­ku? Cisza?

- I tak, i nie - usłyszał w słuchawce. - Właściwie to nic się nie dzieje. Ale dzisiejszą nockę Douglas spędził w Superjednostce.

- Wiemy u kogo?

- Raczej tak.

- Albo tak, albo nie - huknął Szerszeń. - Są zdjęcia, nazwiska? Co to, przedszkole? Ja mam was uczyć obserwa­cji podejrzanych?

- Wczoraj nas zgubił - przyznał wreszcie policjant.

- Ale znaleźliśmy go w „Alienie”

- Gdzie? - zapytał Szerszeń i zaraz sam sobie odpo­wiedział:- W tym klubie?

- Tak jest - zachichotał technik. - W tej gejowskiej spelunce. Bardzo modna jest.

W tym momencie w słuchawce podinspektor usłyszał głośny rechot drugiego policjanta.

- Nie wiem, co was tak śmieszy - oburzył się Szerszeń.

- Może mi wyjaśnisz?

Policjanci natychmiast spoważnieli.

- Kiblujemy od wczoraj pod Superjednostką. Mamy też numer lokalu, w którym Douglas spędził noc. Mieszkanie 1023 należy do niejakiego Drewnowskiego. To ten, z któ­rym Douglas już wcześniej był widziany.

- Sprawdźcie, kim jest - polecił Szerszeń.

- Z zawodu czy zamiłowania? - teraz już obaj wybu­chli gromkim śmiechem.

- Odbiło wam, czy jak? - zdenerwował się Szerszeń.

- Wszystko sprawdzić: zawód, stan konta, zamiłowania też, jeśli ma jakieś ciekawe...

- Spytaj Stefana, on będzie wiedział najlepiej.

Szerszeń szczerze się zdziwił. - To jakaś grubsza ryba

półświatka? - mruknął.

- Zadzwonię potem - wpadł mu w słowo policjant, z trudem powstrzymując wesołość. - Douglas właśnie wy­chodzi. Jedziemy.

- W dalszym ciągu prowadzić obserwację - rozkazał podinspektor rozjuszony. - I dziś wieczorem raport na moje biurko. To policja, a nie jakiś popieprzony cyrk.

 

***

- Co robisz? - zajrzał do niego po południu Wacek.

- Jak tam Fort Knox?

- Nijak. Nie zajmuję się tym - oburknął podinspek­tor. - Na razie.

- Słyszałeś najnowsze ploty? - Wacek rozsiadł się na krześle naprzeciwko biurka policjanta, nie zważając, że ten jest niechętny do jałowych pogaduszek. Spojrzał na nietknię­ty obiad w pudełku próżniowym i zapytał:

- Zona już ci wybaczyła?

- Pilnuj swojego fiuta, nie mojej żony - warknął pod­inspektor.

Bednarkiewicz zignorował wisielczy humor policjanta i kontynuował. - Nie słyszałeś o Stefanie?

- Co z nim? - podniósł wreszcie głowę znad papierów Szerszeń. - Chyba nie zapił się na śmierć ze swoimi świad­kami koronnymi?

- Nie - zaśmiał się technik. - Grozi mu coś zgoła in­nego... Przecwelowanie...

- Co? - Szerszeń aż zaniemówił z wrażenia.

- To ciota - oświadczył Bednarkiewicz zadowolony, że udało mu się wreszcie zwrócić na siebie uwagę Szerszenia.

- Przecież on ma żonę - skrzywił się podinspektor.

- A w czym to przeszkadza? - wzruszył ramiona­mi technik i chciwie zaciągnął się papierosem. - Ma żonę i dziecko. A także duży problem. Po tym, jak na jaw wyszła jego orientacja, jego stara na pewno wykorzysta to w sądzie, żeby uniemożliwić mu kontakty z córką. I Stefan pewnie nie­prędko się z nią zobaczy. Wiesz, u nas pedał to tak jak pe­dofil. Dla sądu w każdym razie.

- Dla mnie i to, i to taki sam zboczeniec - wzruszył ramionami Szerszeń.

- No nie, Waldek. Pedał to taki, co się pieprzy z face­tem, a pedofil - z nieletnim. Pedał może to robić, nic nam do tego, a pedofilów ścigamy. Taka jest różnica.

- To jakaś popelina. Nie wierzę w te brednie o Stefanie - ujął się za kolegą Szerszeń. - Ktoś mu podkłada świnię. Może „Kwinta” puścił taką plotę, bo Stefan miał go już na widelcu. Wszystkich jego chłopaków przyskrzynił i się czaił tylko, żeby mu dobry paragraf przypasować. To ten chuj jebany zagrał poniżej pasa! Tak chłopakowi opinię spaprać... Takie gówno Stefan nieprędko z siebie zmyje. Ja pierdolę - Szerszeń był naprawdę poruszony.


Date: 2016-01-05; view: 619


<== previous page | next page ==>
Ocena osobowości sprawcy 3 page | Ocena osobowości sprawcy 5 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.016 sec.)