Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Ocena osobowości sprawcy 3 page

- Jestem z policji. Przed godziną rozmawiałem z kimś o „carskiej śwince”. Uprzedzałem, że potrzebuję konsul­tacji - oświadczył podinspektor i zamaszystym gestem zdjął wielkie lustrzane okulary - udaną replikę Aviatorów Ray Ban, które noszą wszyscy szanujący się szeryfowie w Stanach.

Grubas odszedł od kontuaru i Szerszeń słyszał, jak mówi pozostałym na zapleczu.

- Columbo jest. Ty z nim gadałeś?

Szmer wskazywał na to, że osoba, z którą rozmawiał, wcale nie zamierza podchodzić do kontuaru. Podinspektor cierpliwie jednak czekał. Kiedy numizmatycy się naradzali, obejrzał zgromadzone w gablotkach monety, wszystkie wy­dawały mu się podobne do siebie. Nie rozumiał, jak moż­na zabić kogoś dla czegoś takiego - kawałka złota z wybi­tym orłem, a nawet tej astronomicznej kwoty, jaką każda z nich była warta. Dla niego było to cokolwiek absurdalne. Po chwili powrócił do niego ten sam grubas. Wciąż wyglądał na niechętnie współpracującego z policją. Był wyraźnie nie­zadowolony, że jakiś glina kręci się na jego terenie. A jedno­cześnie Szerszeń wyczuwał w nim ciekawość. Numizmatyk chętnie dowiedziałby się, nad jaką sprawą pracuje policjant. Wiedział jednak, że nie może liczyć na szczerą odpowiedź. Odgradzał się więc nieprzyjemnym sposobem bycia. Szerszeń położył na ladzie okulary i notes - jakby oswa­jał to terytorium - po czym poprosił o pokazanie „świn­ki”. Numizmatyk z ociąganiem wyciągnął drewnianą pod­stawkę, po czym z lekceważeniem rzucił na nią złotą mone­tę. Policjant wziął ją do ręki i obejrzał z obydwu stron. Nie wyglądała nadzwyczajnie. Ot, zwykła moneta.

- Pięciorublówka z 1899 roku wybita za czasów cara Mikołaja II, z carskim orłem - oświadczył grubas. - O to chodziło?

- Samodzierżca - zaczął rozszyfrowywać cyrylicę Szerszeń. - Co tam dalej? - nie mógł odczytać bez oku­larów do czytania.

- Samodzierżca, czyli jedynowładca. Imperator z bożej łaski car Mikołaj II - przyszedł mu wreszcie z pomocą gru­bas. Nie mógł się jednak powstrzymać i dodał: - Nie uczył się pan rosyjskiego? W pana czasach chyba...

Teraz Szerszeń naprawdę się wkurzył. Dość miał takiego trak­towania. Najpierw Columbo, teraz przytyki do jego edukacji.

- Ma pan ochotę porozmawiać o czasach szkolnych... Możemy się umówić, najlepiej na komendzie - przygadał mu i spojrzał wyzywająco w oczy. Grubas od razu się zo­rientował, że przeholował.



- Na komendzie - spokorniał grubas. - Przepraszam, ale nie wiem, o co chodzi.

- Poproszę o podanie wymiarów - Szerszeń starał się być spokojny.

- 18 mm średnicy - zmierzył monetę numizmatyk.

- Ile takich wybito?

- Miliony - uśmiechnął się kwaśno grubas.

- Nie jest nic warta? ’

- Warta, warta. Ale nie wartościowa. W ubiegłym roku na aukcji podobna poszła za 750 złotych.

- A dlaczego się nazywa świnka?

- Bo w tamtych czasach za 5 rubli można było kupić małą świnkę.

- Aha - pociągnął wąsa Szerszeń. Jak widać, łup Zigiego-Króła nie był zbyt wielki.

- To proszę mi jeszcze pokazać dwudziestomarkówkę. Ta też jest tak bardzo popularna?

Numizmatyk przytaknął. I już grzeczniej położył obok nieco większą monetę.

- Też złota?

- Tak, próba 900.

Szerszeń obejrzał ją dokładnie, po czym sam zmierzył. „22 milimetry, Wilhelm II, 1890 rok, Deutsches Reich, ce­sarski orzeł”, zapisał w notesie.

- Rozpoznałby pan konkretną monetę, jakbym przy­niósł do ekspertyzy?

Numizmatyk pokręcił głową. - To jedne z najpopular­niejszych monet na Śląsku. Jest ich tyle, ile gwiazd na nie­bie. A do jakiej sprawy potrzebna jest opinia? - zapytał z chytrym uśmieszkiem.

- Do starej, sprzed siedemnastu lat.

- Nie chcę pana martwić, ale wtedy nie robiono fotoko­pii - machnął ręką grubas. -Wie pan, teraz fotografia cyfro­wa umożliwia powiększanie szczegółu, małych rysek, niewi­docznych gołym okiem wad niewpływających na wartość, sta­nowiących jednak znaki szczególne dla danego egzemplarza. Ale wtedy... Żadnych możliwości identyfikacji. Można takie trafić w lombardach. Ludzie sprzedają za cenę złomu złota.

Szerszeń pokiwał głową zrezygnowany. Ale przynajmniej miał jasność, coś mu się tam klarowało w głowie: Poloczek, Zygmunt Królikowski. Stary Gybis i monety... Zamknął notes, założył okulary i skierował się do wyjścia. W ostat­niej chwili zawrócił, jakby sobie o czymś nagle przypo­mniał. Numizmatyk cały czas obserwował go z pobłażli­wym uśmieszkiem wszechwiedzącego.

- A dwudziestodolarówkę z 1933 roku ma pan?

Grubas zbladł, potem jeszcze bardziej poczerwieniał, aż wreszcie wydukał:

- Chyba pan żartuje?

- Nie, ja nigdy nie żartuję - uśmiechnął się półgęb­kiem.

- Gdybym taką miał, już by mnie tu nie było - odparł numizmatyk i zaczął opowiadać. Szerszeń nie mógł uwierzyć, że ten człowiek potrafi być miły. - Ona jest warta 7 milio­nów dolarów. To nie są jakieś tam świnki. Na całym świe- cie na wolnym rynku są tylko dwie sztuki. Jedna u prywat­nego kolekcjonera, a druga - nie wiadomo. Dla takiej mo­nety każdy by zabił.

Szerszeń aż się zapowietrzył.

- Tylko dwie? Dlaczego?

-Amerykanie wybili 500 tysięcy tych dwudziestodolaró- wek. To były ostatnie amerykańskie monety w złocie. Prawie wszystkie są w Forcie Knox. Nigdy nie trafiły do obrotu han­dlowego, bo dziesięć z nich zostało skradzionych ze skarbca, w związku z tym wycofano całą pulę. Udało się odzyskać 8. Jedna została kupiona na aukcji, bodajże trzy lata temu przez prywatnego kolekcjonera za ponad 7 milionów dolarów, dru­giej nie odnaleziono nigdy. Gdyby była w Polsce, wyobraża pan sobie, co to byłaby za sensacja? Międzynarodowa! Czy tego właśnie dotyczy pańska sprawa?

- Możliwe - odrzekł Szerszeń z triumfem.

Wyszedł, pozostawiając grubasa w stanie kompletnego osłupienia.

 

***

Po powrocie do komendy natychmiast odszukał jednego z techników kryminalistycznych. Wacek Bednarkiewicz był młodszy od Szerszenia, ale wyglądał dużo starzej - otyły i niemal całkowicie łysy. Swoje życie przesiedział w studiu fotograficznym komendy albo przed komputerem. Nie tyl­ko jednak znał się na robieniu zdjęć trupom, zabezpiecza­niu śladów, ale też interesował się różnymi dziwnymi dzie­dzinami. Szerszeń był niemal pewien, że z Wackiem może pomówić o Forcie Knox.

Kiedy wchodził do pokoju Wacka, pierwszą rzeczą, która rzucała mu się w oczy, był pośmiertny odlew głowy Marchwickiego, zrobiony po wykonaniu wyroku. Szerszeń za każdym razem miał wrażenie, że Wacek musi być bardziej szurnięty niż przeciętny zabójca na tle seksualnym. Bo czym wytłumaczyć trzymanie w pokoju takiego eksponatu?

- Nie słyszałeś? - zaśmiał się technik. - Naprawdę? - upewnił się i chwycił twarz w dłonie, udając wielkie współ­czucie dla niewiedzy tak szanowanego policjanta.

Podinspektor patrzył na niego wzrokiem bazyliszka.

- Nie - odparł. - I, kurwa, co? Jakoś żyję. Jeśli myślisz, że wiesz wszystko, trzaśnij drzwiami obrotowymi.

Wacek nie odpowiedział, tylko wrzucił w google hasło.

- Stary, w dzisiejszych czasach nie trzeba niczego wie­dzieć. Wystarczy Internet.

- I ty przeciwko mnie? - zapytał już łagodniej podin­spektor. Wacek zaśmiał się. Wszyscy przecież wiedzieli, że Szerszeń na komputerze nawet pisać nie umie, a co dopiero obsługiwać Internet. No i ta niechęć do komórek...

- Woli być łysy niż nie mieć włosów - naśmiewał się Wacek. - Może dlatego tyle się w tej robocie utrzymałem. Technologie to mój konik.

- Nie pierdol już, czytaj - popędził go Szerszeń. - Oku­larów zapomniałem.

„Fort Knox to instalacja Armii Stanów Zjednoczonych w stanie Kentucky. Baza zajmuje powierzchnię 441 km2, na której przebywa codziennie ok. 32 000 ludzi. Stany Zjednoczone posiadają tam bazę złota, które transportują drogą lądową bądź powietrzną. Jest tam ok 1000 żołnierzy, którzy bronią i strzegą zapasów USA”.

- To ciekawsze fragmenty z Wikipedii - skończył Wacek. - Jeśli chcesz szczegółów rabunku twojej dwudzie­stodolarówki, to ci odszukam wszystko w archiwaliach bi­blioteki FBI. Mam od kwietnia dostęp - pochwalił się. Nie dodał, że wszystkie materiały są oczywiście po angielsku, żeby nie rozwścieczać bardziej Szerszenia, którego nozdrza i tak rozszerzały się teraz jak u rannego byka. Był u granic wytrzymałości. - Jak będę chciał, to sobie sam znajdę - wyszedł, trzaskając drzwiami.

Podinspektor Szerszeń szedł po schodach do swojego pokoju i przepełniała go autentyczna złość. Podejrzewał, że podsuwany mu przez Weronikę od kilku dni trop z przesłu­chaniem Kariny Maliszewskiej był słuszny, a on jej nie po­słuchał i obstawiał Poloczka. Tymczasem Poloczek był prze­ciętnej klasy złodziejem i nie mógł nic wiedzieć o takiej mo­necie. Podobnie jak Zygmunt Królikowski, który w tamtych czasach był przecież jeszcze niedoświadczonym przestęp­cą. Nadawał się co najwyżej do stania na czatach. „Meyer i Weronika mieli rację”, wyrzucał sobie Szerszeń. To on sam się mylił. Dlatego był zły. Jeśli lekarka wyznała Meyerowi prawdę, ówczesna dziewczyna Zigiego - Karina Zielosko, po mężu Maliszewska, jako jedyna była tak blisko Ottona Troplowitza, by móc komuś nadać to włamanie. Jeśli faktycz­nie stary Gybis zdobył jakoś ten okaz numizmatyki, to ona i jej matka mogły wiedzieć, gdzie ukrył monetę. Szerszeń splunął ze złością na podłogę i omal nie przewrócił się na schodach, kiedy po raz kolejny uświadomił sobie nowy trop. Zorientował się już, że śledztwo stanęło w miejscu, ponie­waż on, doświadczony śledczy, zaniedbał jedno przesłucha­nie. Widział teraz jak na dłoni, że łączenie sprawców wła­mania do domu Schmidta z jego zabójstwem było karygod­nym błędem. I prawdopodobnie Sasza i Bajgiel, na których tak stawiał, nie są zabójcami. To dlatego nie zadziałały naj­sprytniejsze taktyki przesłuchania. - Z gówna bicza nie ukręcisz - mruknął. - Ale saper myli się tylko raz...

Kiedy wyszedł z komendy, ruszył miarowym krokiem do pierwszego radiowozu stojącego na podjeździe i rozparł się jak basza na siedzeniu obok kierowcy. Na masce auta mło­dy policjant wypełniał luki w swoim kajecie. Mina mu zrze- dła na widok pasażera na gapę.

- Właśnie skończyłem - bąknął.

- Policja to nie praca - pouczył go podinspektor.

- To służba.

Posterunkowy zamrugał oczami, próbował jeszcze bronić się, mówiąc o żonie w połogu. Coś mamrotał o nadgodzinach i o tym, że to jakaś pomyłka, bo on jest z miejskiego komi­sariatu, lecz Szerszeń wcale go nie słuchał. Z władczą miną otwierał schowki, manipulował licznymi pokrętłami i dźwi­gniami, którymi starał się dopasowywać siedzenie starego poloneza do swojej sylwetki.

- Słyszałeś o zbrodni na Stawowej? - rzucił. Większą uwagę skupiał na mocowaniu się z pasem bezpieczeństwa niż na młodym policjancie.

Dopiero wtedy mężczyzna rozpoznał szefa sekcji za­bójstw wydziału kryminalnego, o którym w tej komendzie krążyły legendy.

- Tak jest - zasalutował, jakby byli na paradzie.

Szerszeń uśmiechnął się zadowolony.

- Jedziemy aresztować podejrzaną. Będę potrzebował twojej pomocy, bohaterze - zażartował. Policjant wciąż wahał się, czy postępuje słusznie. Chciał spytać, czy w kry­minalnym nie mają swoich kierowców, lecz nie miał od­wagi.

- Czekaj na pomoc pana, nie dożyjesz rana-westchnął Szerszeń, zwrócił oczy do sufitu auta i zaczął odpinać pasy.

- To wypierdalaj, synek.

Przez otwarte okno wyciągnął rękę i zażądał kluczyków od wozu. Chłopak bez słowa wskoczył do wozu, odpalił sil­nik i zadał tylko jedno pytanie:

- Dokąd mam jechać?

Droga do Rudy Śląskiej zajęła im niecałe pół godziny. Początkowo milczeli obaj. Szerszeń zastanawiał się, jak po­prowadzić przesłuchanie Kariny. Kiedy zatrzymał się przed obskurnym solarium i wszedł do środka, posterunkowy wy­jął telefon i zadzwonił do żony. Nie zdążył nawet się odezwać, kiedy podinspektor wypadł z solarium jak burza, klnąc pod nosem najwulgarniej, jak potrafił.

- Na lotnisko - zarządził.

Policjant bez słowa rozłączył się i ruszył.

- Jak się nazywasz? - zapytał wreszcie podinspektor.

- Adamczyk - odparł karnie chłopak.

- A imię masz jakieś, synek?

- Jarosław, znaczy się Jarek...

- To gazu, Jareczku. Jedź, jak na kursach zakazywali - huknął na niego, a drugą ręką wcisnął syrenę. - Cap cap ca­bana, porwoł wilk barana. Baran już jęcy, a wilk chce wiyn- cy. Podejrzana mi ucieka za granicę - wyjaśnił.

Jarek okazał się zapalonym rajdowcem. Choć do lotniska w Pyrzowicach mieli kawał drogi, jadąc na sygnale, na miej­scu byli w dwadzieścia minut.

- Stój - krzyknął Szerszeń. Chłopak tak się rozochocił szybką jazdą, że omal nie stratował budki strażniczej przy wjeździe na parking przy lotnisku. W szczerym polu stał ter­minal, spory parking, a za siatką widać było pasy startowe i ustawione w rzędzie schody na kontenerach, którymi pa­sażerowie wspinali się do żelaznych ptaków. Z piskiem opon wyhamował przed szlabanem. Kobieta siedząca w budce i po­bierająca opłatę z krzykiem wybiegła na zewnątrz.

- Nic się nie stało, gołąbeczko - Szerszeń mignął jej przed nosem legitymacją.

Kobieta posłusznie weszła do budki i po chwili szlaban się podniósł.

Szerszeń dalej wydawał polecenia, jakby dowodził co najmniej gwardią żołnierzy, a nie jednym sierżantem z ko­mendy miejskiej.

- Zaparkuj, a potem załatw kilku ludzi. Zgłoś na poste­runku, że Maliszewska nie może odlecieć - rzucił Szerszeń i niemal w biegu wyskoczył z auta. - Karina Maliszewska, zapamiętasz?

Adamczyk poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła.

- Tak, tak... - potwierdził, choć wcale nie był tego taki pewien. Jego komórka dzwoniła już szósty raz. Wiedział, że to żona się niepokoi, tak szybko się przecież rozłączył. Adamczyk tępo wpatrywał się w starszego policjanta, któ­ry błyskawicznie dotarł do wejścia B „Odloty”. Potem we wstecznym lusterku dostrzegł kolejkę aut, która z jego powo­du nie była w stanie się przemieścić w głąb parkingu. Szybko skręcił w pierwszą alejkę i zaczął szukać miejsca do parko­wania. Kiedy wreszcie znalazł jakąś dziurę pomiędzy siat­kowym parkanem a miejscem dla inwalidów, minęło ponad siedem minut. Kolosalnie dużo czasu.

Wbiegł bocznym wejściem na „Odloty”. Przed sobą miał wielką przestrzeń. Nigdy nie leciał samolotem. Nie był na tym ani na żadnym innym lotnisku. Nie miał pojęcia, gdzie znajduje się posterunek policji ani gdzie zniknął Szerszeń. Kręcił się w kółko, a z nerwów pot zalewa! mu twarz. Nie zdjął jednak czapki i na chybił trafił ruszył do stanowisk do odprawy. Stewardesa na widok jego munduru stanęła na baczność.

- Karina Maliszewska. Pasażerka Maliszewska... -wy­chrypiał, ledwie łapiąc oddech. - Ona nie może odlecieć! Nie może wsiąść do samolotu...

- Pasażerowie tego lotu są już w rękawie - poinformo­wała go stewardesa. Adamczyk omal nie upadł z wrażenia. W głowie miał ostatnie słowa Szerszenia: - Módl się, żeby ta babka biegała jeszcze po perfumeriach, bo ci jaja urwę.

Podczas gdy Jarek krążył po parkingu, Szerszeń bez kło­potu dogadał się z celnikami i znalazł się po drugiej stro­nie terminala. Nie biegł już. Kroczył majestatycznie, roz­glądając się bacznie na boki. Poszukiwania Kariny utrud­niał fakt, że nie wiedział, jak kobieta wygląda, a także brak telefonu komórkowego. Wiedział jednak, że jest na wygra­nej pozycji. Samolot do Frankfurtu, którym miała odlecieć Maliszewska, wciąż stał na płycie lotniska. Większość pa­sażerów czekała w kolejce, by do niego wsiąść. Jeśli Karina nie miała jeszcze sprawdzonej karty pokładowej, była w pu­łapce. Służby lotniska nie wpuszczą jej na pokład samolo­tu, a służby celne nie pozwolą jej wydostać się na zewnątrz. Szerszeń zbliżył się do kolejki i bacznie obserwował ludzi. Kiedy spostrzegł elegancką kobietę o smagłej cerze i kaszta­nowych włosach, był przekonany, że to jej poszukuje. Czuł, że ma ją w garści.

- Pani Maliszewska? - spytał, z trudem łapiąc powie­trze.

- Skinęła głową.

- Proszę za mną. Policja.

Nie wydawała się zaskoczona.

- Co z moim lotem? - zapytała.

- Proszę go anulować.

- To niemożliwe. To lot bez możliwości odwołania. Stracę pieniądze - odrzekła z wyrzutem.

Spiorunował ją wzrokiem. - Muszę panią przesłuchać.

- Możemy porozmawiać tutaj - oświadczyła ze stoickim spokojem. Szerszeń zarejestrował, że ta kobieta umie zacho­wać zimną krew jak rzadko kto. Musi to wziąć pod uwagę w trakcie tego niekonwencjonalnego przesłuchania.

- Jeśli nie skończymy tej rozmowy, nie odleci pani te­raz. Może zresztą w ogóle pani nie odleci. Co najwyżej na komendę policji. Tam też jest ładnie. Rzecz gustu.

-Nie sądzę, ale proszę pytać - odpowiedziała, jeszcze wy­żej unosząc podbródek. Kiedy Szerszeń i Karina Maliszewska już siedzieli na plastikowych krzesełkach, najpierw dotarł do nich hałas, jakby tupot oddziału żołnierzy. Potem zobaczyli prawdopodobnie cały sztab strażników lotniska, których wzo­rowo zwerbował Adamczyk, a teraz biegł na czele tej kolumny. Szerszeń nie docenił poświęcenia młodego funkcjonariusza:

- Teraz idźcie wszyscy do diabła - krzyknął i zwrócił się do kobiety:

- Dlaczego powiedziała pani, że nie znała Zygmunta Królikowskiego, skoro była pani jego dziewczyną? - zadał pierwsze pytanie i wyjął notes, by zapisać najważniejsze od­powiedzi kobiety.

- A kiedy tak powiedziałam?

- Pani prokurator Weronice Rudy. Chyba pani nie sądzi, że mi nie przekazała. To ja prowadzę to dochodzenie.

- Przepraszam, zapomniałam. Jestem na środkach psy- chostymulujących. One zaburzają realne widzenie, czasem miewam też małe zaniki pamięci. A zresztą spotkałyśmy się z panią prokurator w dość dziwnych okolicznościach.

- Mniejsza o to - przerwał jej Szerszeń. - Uściślijmy pewne rzeczy. Czy teraz też pani jest pod wpływem tych tabletek?

- Tak, każdego dnia biorę jedną. Z rana, po śniadaniu. Na czczo nie wolno, bo wtedy...

- Tak, tak - uciszył ją jednym gestem. - Więc w trak­cie rozmowy z prokuratorką miała pani zanik, tak?

Karina skinęła głową.

- A teraz... Czy przypomina sobie pani Zygmunta Królikowskiego? Króla? A może Johanna Schmidta?

Wpatrywała się w niego swoimi czekoladowymi oczami, które wyglądały na mądre i łagodne. Choć podinspektor wi­dział i przesłuchiwał wielu złoczyńców, w takich przypad­kach jak teraz nie mógł się nadziwić, że Bóg może tak szydzić z rasy ludzkiej, by czyste zło oblekać w tak piękne ciało.

- Tak, zdaje się, że sobie przypominam - odrzekła spo­kojnie. Pochyliła głowę, a po chwili ją podniosła. - To były stare dzieje, nie chciałam znów tego wszystkiego przeżywać.

„Srata, tata... A świstak zawija”, pomyślał Szerszeń. Doskonale wiedział, co dalej. Karina będzie próbowała wzbudzić w nim litość. Potem zacznie płakać, a wreszcie będzie musiał skorzystać z pomocy szwadronu ochrony, bo kiedy kobieta uzna, że dotychczasowe manipulacje nie od­noszą skutku na starym policjancie, zdecyduje się posiłko­wać tradycyjnymi środkami - ucieczką. Westchnął ciężko. To wszystko przerabiał już tyle razy.

- Mnie nie interesują stare dzieje - mruknął. - Tylko zbrodnia z 2 maja tego roku na Stawowej. Czy była pani tego dnia na Stawowej 13 w lokalu 6 razem z Johannem Schmidtem? Pomiędzy godziną 16.00 a 18.00?

- Tak-odparła spokojnie. Jej zachowanie po udzieleniu tej odpowiedzi nie zmieniło się ani trochę. Podinspektor nie dostrzegał śladu zaniepokojenia na jej twarzy. Zaskoczyła go. Nie spodziewał się przyznania się do winy od razu. Poczuł, jak po jego ciele rozchodzi się upojne ciepło zado­wolenia. Ale jeszcze nie był pewien, jeszcze nie czas na ra­dość. Musiał się upewnić.

- Była pani tego dnia na Stawowej 13 lokal 6 razem z Johannem Schmidtem pomiędzy godziną 16.00 a 18.00?

- Dokładnie. Umówił się z lekarką. Mieliśmy wyjechać, chciał zabrać książkę i pożegnać się z nią - zawiesiła głos.

- Proszę mówić dalej.

- Opowiedział mi całą historię. Jak w nieoczekiwany sposób jego życie zatoczyło koło i ta kamienica sama go wezwała.

- Aha - odchrząknął Szerszeń. - Przepraszam, ale chyba się zgubiłem. Właściwie, jak wy się spotkaliście po latach. Wcześniej pani nie pamiętała jego nazwiska, a teraz mowa o kolejach losu. Chyba prokurator Rudy mi tego nie powiedziała albo mi umknęło.

- Bo jej nie mówiłam - wyjaśniła Karina. - Mogę być z panem całkowicie szczera?

- Na to liczę.

- Gdyby pan kochał kogoś miłością pierwszą - zaczę­ła z emfazą. Szerszeń skrzywił się i włożył rękę do kieszeni w poszukiwaniu papierosów. Zamiast nich wyciągnął wy­kałaczkę, po czym zaczął dłubać w zębie. Pozwolił Karinie jednak mówić dalej. Kobiety nie zniechęciło jego zachowa­nie ujawniające niechęć i brak zainteresowania.

- Tak najbardziej na świecie, wie pan - przekonywała.

- A potem ten ktoś nie tylko by pana opuścił, ale też zniszczył pana życie. Sprawił, że nie miałby pan ochoty żyć da­lej. Nie widział sensu, bo ktoś, kogo pan kochał, odebrał­by wszystko. Zbrukał, unicestwił... Po latach emocje pozo­stałyby w panu te same. Tylko zamiast plusa, byłby minus. Tak samo, jak mocno pan kochał, zacząłby go pan niena­widzić...

- To tak jak w tranzystorze? - zainteresował się Szer­szeń.

- No, powiedzmy - Karina uśmiechnęła się. - Widzę, że odbieramy świat na nieco innych falach. W każdym ra­zie, gdyby ten ktoś odebrał panu nie tylko serce, ale też god­ność, wiarę, pieniądze i sens we wszystko... Czy chciałby pan o kimś takim pamiętać? W pewnym sensie powiedzia­łam pana współpracowniczce...

- To była prokuratorka - przerwał.

- No więc jej. W pewnym sensie powiedziałam praw­dę. Nie pamiętałam go. Wyparłam wszystkie wspomnienia, które były z nim związane, bo nie chciałam znów tego prze­żywać. Psychiatrzy uważają, że to częsty mechanizm. Nie kłamałam, proszę mi wierzyć.

Szerszeń siedział nieporuszony jej wyznaniem. Jakby sły­szał komunikaty meteorologiczne dla rybaków, a sam był w górach. Chciał zapalić, ale na lotnisku było to niemożliwe. Gryzł więc wykałaczkę i zastanawiał się, jak przejść do na­stępnej partii pytań. Był pewien, że te filozoficzne brednie, którymi kobieta próbuje go poruszyć, są tylko grą na zwło­kę. „Chce mnie zagadać, wciągnąć w czcze dyskusje, cwana lisica”, myślał. „Ale upływający czas działa na moją korzyść. Nie ze mną te numery”. Poczekał jeszcze chwilę i zdecydo­wał się skrócić jej teatralną spowiedź.


Date: 2016-01-05; view: 640


<== previous page | next page ==>
Ocena osobowości sprawcy 2 page | Ocena osobowości sprawcy 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.015 sec.)