Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Ekspertyza pierwsza 8 page

- O szlag... - szepnęła. Pomyślała, że będą mieli kło­poty. Największe zaś - podinspektor Szerszeń. Po chwili jednak także wybuchła gromkim śmiechem.

 

***

Meyer cicho wjechał do garażu. Pootwierał wszystkie drzwi auta, by wywietrzyć papierosowy dym. Pogrążony w myślach, ruszył na górę. Chciał jak najszybciej zasnąć. Był tak zmęczony wydarzeniami dzisiejszego dnia, że zapomniał o lekarce. Dom spowijały ciemności. Odruchowo pstryknął światło. Po chwili spostrzegł na sofie w salonie skłębiony koc. „Poniatowska!”, pomyślał. Zaczął jej szukać. Ale po le­karce nie było śladu. Zastanawiał się, którędy mogła się wy­dostać. Wszystkie okna, włącznie z balkonowymi były za­mknięte. Drzwi wejściowe także. Nagle uświadomił sobie, że przed wyjazdem zostawił na ganku zapalone światło. Ktoś je zgasił. Włącznik zaś znajdował się w garażu. Czyżby Poniatowska znalazła jedyne wyjście z jego domu? Poczuł strach. Biegł na górę po kilka stopni. Zajrzał do pokoju dzie­ci. Pusty. Sypialnia. Składzik. Poniatowskiej nigdzie nie było. Otworzył drzwi gabinetu, w którym pisał profile i pracował. Podszedł do biurka i przyjrzał się szufladzie, w której scho­wał dokumentację dotyczącą śledztwa zabójstwa Johanna Schmidta. Zastanawiał się, czy była otwierana. Wysunął ją i przyjrzał się teczce. Czy lekarka przeglądała akta sprawy? Nie mogła przecież wiedzieć, że są u niego. Laicy nie wie­dzą, że profiler otrzymuje specjalny zestaw akt podręcznych, drugi egzemplarz wszystkich przesłuchań świadków, opinii, a wreszcie ekspertyzy biegłych. „Nie mogła wiedzieć, że cała skarbnica wiedzy o zbrodni na śmieciowym królu znajdu­je się w tym pokoju, w jednej z jego szuflad”, łudził się. Ale inny, sceptyczny głos podpowiadał mu: „A skąd wiedziała, jakim wozem jeździsz? Skąd wiedziała, że jej nie wyrzucisz z mieszkania? A może świadomie manipulowała i opowia­dała sentymentalne historie, by uśpić jego czujność i dostać się do akt? Może taki właśnie był jej cel. Dowiedzieć się, na jakim etapie jest śledztwo?

Meyer poczuł kropelki zimnego potu na skroniach. Był przerażony. W teczce były materiały operacyjne, które sam gromadził i których nikt nie powinien czytać, zanim powsta­nie ekspertyza. Jeśli zostaną ujawnione, będzie miał kłopoty. Mało tego - w niepowołanych rękach mogą być niebezpiecz­ne. Przejrzał teczkę i odetchnął z ulgą. Nic nie zginęło. Miał wrażenie, że dokumenty leżą tak, jak je zostawił. Usiadł przy biurku i próbował zebrać myśli. Kiedy otwierał klapę lapto­pa, spostrzegł, że zdjęcie jego dzieci, które trzymał na biur­ku, jest przesunięte w lewo. Poczuł ukłucie niepokoju. Jednak tutaj siedziała. Komputer zażądał hasła. Kliknął myszką we wskazane pole. Nie działała. Zorientował się, że myszka zo­stała odłączona. Ktoś używał jego komputera! Rozejrzał się niespokojnie i usłyszał kapiącą wodę. Podniósł głowę i spoj­rzał w ciemny korytarz, który kończy! się łazienką dla go­ści. Nie korzystał z niej, odkąd Anka wyprowadziła się do dentysty. Kinga, kiedy była jeszcze w formie, używała cza­sami tego pomieszczenia jako ciemni do wywoływania zdjęć komórek rzeczywistych. Meyer wpatrywał się teraz w drzwi łazienki i zastanawiał się, dlaczego nie słyszał tego odgłosu wcześniej. Uświadomił sobie także, że dokładnie przeszukał cale mieszkanie, lecz o łazience zapomniał. Nie mógł sobie darować lekkomyślności, jaką się popisał dzisiejszego popo­łudnia, zostawiając Poniatowską we własnym domu. Była wciąż podejrzana, a on prawdopodobnie umożliwił jej do­stęp do akt. Być może także skopiowała jego pliki w kompu­terze. Czuł, jak narasta w nim złość. Poklepał się po biodrze. Kabura z bronią była pusta. „Kolejny błąd. Jestem zbyt zmę­czony”, pomyślał. A potem w jego głowie zaczęły kłębić się pytania: Skąd wiedziała, gdzie jest awaryjne wyjście z domu? Lekarka wyszła czy została? Czy kogoś tutaj zaprosiła? Kto siedział przy jego komputerze? Kto przesunął zdjęcie? Czy czytał akta? Co kryją drzwi łazienki dla gości?



Chwycił pierwszą rzecz, jaka mu się nawinęła pod rękę. Był to klucz do odkręcania kół z jego passata, który wciąż zapominał wrzucić do bagażnika. Teraz już na nic się nie przyda. Stąpając bezgłośnie, niczym kot, ruszył ciemnym ko­rytarzem. Gwałtownie szarpnął klamkę. Odgłos spotęgowa­ła cisza. W pomieszczeniu było ciemno. Pstryknął światło. Łazienka była pusta. Kurek kranu był niedokręcony, wciąż kapała z niego woda. Ktoś musiał używać tej łazienki, bo ściany wanny całe były pokryte pianą po kąpieli.

Meyer oparł się o ścianę i oddychał głęboko. Potem zszedł na dół i zerknął na zegarek. Było po drugiej w nocy.

- Oto zalety nocowania na komendzie prowadzącego do­chodzenie - powiedział do siebie i wykręcił numer na biur­ko Szerszenia. - Nareszcie można łatwo go namierzyć...

- Czego? - podinspektor odezwał się tonem niezdra- dzającym ani odrobiny senności.

- Mamy kłopoty - odparł Meyer. - Poniatowska znik­nęła.

 

 

Maja - sobota

 

 

Kiedy następnego dnia Weronika pojawiła się na Mięsnej 5, drzwi mieszkania Zielosków były otwarte na oścież. W wej­ściu unosiła się chmura kurzu, który gryzł w oczy i powo­dował łaskotanie w nozdrzach. Weronika nie mogła po­wstrzymać kichania. Prychnęła kilka razy, a wtedy zza fra­mugi wyłoniła się kobieta z miotłą w ręce. Na głowie miała chustkę w kwiatki, zaś reszta stroju była zbyt elegancka jak na sprzątaczkę, na przykład dopasowana turkusowa sukien­ka, ściśnięta w talii szerokim paskiem. Weronika pomyśla­ła, że to musi być córka Hildy Zielosko.

- Ach, to pani - mruknęła zamiast powitania Karina i gwałtownym ruchem zerwała z głowy chustkę. Jej kaszta­nowe włosy rozsypały się na ramionach. - Myślałam już, że pani nie przyjdzie... - dodała z trudem skrywaną niechęcią. Kobiety były mniej więcej w tym samym wieku. Karina, posą­gowa piękność o czekoladowych oczach, pełna w biuście i bio­drach stanowiła zupełne przeciwieństwo Weroniki - drobno- kościstej, o półprzezroczystej karnacji obsypanej piegami.

- Dzień dobry - odparła prokuratorka i nieśmiało się uśmiechnęła. - Widzę, że przeszkadzam.

- Niech pani wejdzie, zapraszam - dodała już uprzejmiej Karina i gestem wskazała pomieszczenie, w którym poprzed­niego dnia prokuratorka konwersowała z jej ojcem. W promie­niach słońca, które wpadały do pokoju, Weronika dostrzegła u Kariny zmarszczki wokół ust i oczu oraz srebrne nitki we włosach nieskalanych farbą. Pojawiły się zdecydowanie przed­wcześnie - Karinie daleko było do czterdziestki. Dlaczego kobieta nie starała się ich maskować? Przecież była fryzjer­ką. Może traktowała je jak pamiątkę przeżyć - tych, któ­re chciała pamiętać, oraz tych, o których pragnęłaby zapo­mnieć. Mimo tych przedwczesnych oznak starzenia jej twarz pozostała piękna. Rudy nie mogła oderwać od niej wzroku. Regularne rysy, wąski nos, migdałowe oczy sarny i pełne usta. Karina należała do typu „rasowych” kobiet, które starzeją się z klasą, a dojrzałość jedynie eksponuje ich walory. Kaziły jej ruch utwierdzał prokuratorkę w przekonaniu, że ta dum­na kobieta wzbudzała szacunek. Weronika była zaskoczona. Spodziewała się spotkać tu kogoś zupełnie innego.

- Proszę poczekać, za chwilę kończę - wskazała pro- kuratorce jedyne wolne krzesło i zebrała na szufelkę kup­kę śmieci, które wrzuciła do blaszanego wiadra przy piecu. W tym momencie nie wiadomo skąd pojawił się obok nich Sylwester Zielosko. Staruszek przypatrywał się Weronice, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Rudy pomyśla­ła, że prawdopodobnie niewiele pamięta z ich wczorajszego spotkania. „Jaką więc wartość mają jego opowieści? Może to tylko konfabulacje starego pijaka?”, myślała. A mężczy­zna, korzystając z okazji, że córka zajęła się rozmową z nie­znajomą, próbował wymknąć się z mieszkania.

- A ty kaj? - Karina w ostatnim momencie chwyciła ojca za koszulę. - Idź sie łobmyć! - pieszczotliwie uderzy­ła go czystym ręcznikiem, po czym wskazała drzwi toale­ty na korytarzu. Mężczyzna pochylił głowę i jak niegrzecz­ny chłopiec złapany na gorącym uczynku posłusznie wyko­nał polecenie.

- Potem znów będzie miał tygodniowe święto brudu, do czasu, aż go nawiedzę w kolejną sobotę. Tak jest co ty­dzień - wyjaśniła z uśmiechem. I dodała: - Proszę powie­dzieć, cóż panią sprowadza w nasze skromne progi. Ojciec za nic nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego pani mnie szuka­ła. Zapamiętał jedynie, że jest pani bogata, ładna i dość dłu­go rozmawialiście. Bardzo mnie to zdziwiło, bo na co dzień z tatuśka wyjątkowy milczek. Prawdę mówiąc, więcej wy­dobyć można z pieńka drzewa - zawiesiła głos, po czym roześmiała się perliście.

Weronika odetchnęła z ulgą. Poczuła do Kariny niezwy­kłą sympatię.

- Jestem prokuratorem - zaczęła z rozbrajającą szcze­rością. - Prowadzę śledztwo...

Rozmowczyni spoważniała. Zniknęło to ciepło, które rozta­czała przed chwilą. Choć nadal się uśmiechała, jej oczy stały się czujne. Weronika dostrzegła tę zmianę, mimo to zdecydowała się wyłożyć karty na stół. Nie chciała już więcej kłamać.

- Nie wiem czy pani pamięta... Dwadzieścia lat temu na Stawowej w Katowicach zginął człowiek. Otton Troplowitz, zwany Gybisem. Mieszkał w kamienicy, zwanej Kaiserhof. To taka narożna z iglicą. Teraz na dole jest perfumeria.

- Wiem, gdzie to jest. Niech pani nie struga idiotki... - fuknęła Karina i jednym susem znalazła się przy oknie. Zaczęła gorączkowo szukać czegoś w torebce leżącej na pa­rapecie. Wyjęła papierosy i odezwała się ponownie. Mówiła spokojnie, lecz była nastawiona wrogo: - Pewnie, że pamię­tam. Tylko co to ma wspólnego ze mną i moim ojcem?

Znów zaczęła przetrząsanie przepastnej torby - tym razem w poszukiwaniu zapalniczki. Weronika, widząc, jak Karina nerwowo się miota i z trudem powstrzymu­je wściekłość, podała jej ogień, lecz kobieta odtrąciła rękę. Prokuratorka położyła więc zapalniczkę na stole i przyglą­dała się Karinie. Zupełnie nie spodziewała się takiej reakcji. Kobieta nawet nie starała się kryć wzburzenia.

- Przychodzisz tu, podszywasz się pod kogoś, kim nie je­steś. Teraz mówisz, że niby jesteś z prokuratury, a jaką mam pewność, że... -wymachiwała rękami rozgorączkowana.

W odpowiedzi Weronika położyła obok zapalniczki le­gitymację prokuratorską.

- Wybacz - szepnęła.

Karina podeszła do stołu. Wzięła zapalniczkę Weroniki, zapaliła papierosa. Zaciągnęła się nim i bardzo długo wpa­trywała się w dokument - te kilka słów i zdjęcie. Potem jeszcze raz zerknęła na Weronikę i na fotografię.

- Niedawno w tym samym mieszkaniu zdarzyło się kolejne zabójstwo - ciągnęła tymczasem prokurator- ka. - Podejrzewamy, że może mieć związek ze sprawą Troplowitza. Potrzebuję więcej informacji o tamtych wyda­rzeniach. Akta są niepełne. Może coś sobie przypomnisz... Wiem, że minęło siedemnaście lat. Ale właśnie dlatego tu jestem. Większość świadków powymierała. Nie ma kontak­tu z rodziną Gybisa... Twoja matka nie żyje. Ona dobrze go znała...

- Rudy - odezwała się wreszcie Karina, a Werce ciar­ki przeszły po plecach. Głos brunetki był zimny i ostry jak sztylet. Prokuratorka siedziała sztywno na krześle. Zamarła w oczekiwaniu.

- Tak na nazwisko miał ten policjant, który mnie prze­słuchiwał. I wiesz, jesteś do niego podobna... - dokończy­ła Karina.

- To był mój ojciec - wyjaśniła Weronika, choć to nie było potrzebne. Karina, odzyskawszy dominację w rozmo­wie, natychmiast się uspokoiła. Poczuła się pewniej. Znów to ona rozdawała karty w tej grze. Ponownie przybrała pozę milej, delikatnej i dobrotliwej. Weronice przemknęło przez głowę, że wcześniej może także wściekłość udawała. Widać potrafi manipulować ludzkimi emocjami. Ma niezwykłe zdolności komunikacyjne. Gdyby zapragnęła wzbudzić li­tość, z pewnością by się jej udało. Bo obie wersje Kariny - ta ciepła i ta morderczo zimna - były obliczone na efekt i co gorsza, skuteczne.

- Moja matka zapłaciła za tę sprawę życiem - odparła Karina. - Twojego ojca omal nie zabili. Po co znów w tym grzebać? Mało ci ofiar? Zresztą doskonale pamiętam ten dzień, kiedy Rudiego, bo tak chyba nazywali go koledzy, zaatakował nożownik. Tego dnia umówiłam się z nim, że przyjdę złożyć oficjalne zeznanie w sprawie zabójstwa wujka Ottona. Uwierz mi, to była dla mnie bardzo trudna decyzja. Długo się wahałam i dużo mnie to kosztowało. Początkowo wcale nie chciałam współpracować z policją. Po co? Twój oj­ciec był jednak uparty. Nawet po zamknięciu sprawy przy tym grzebał. W końcu opowiedziałam mu wszystko: co wiem, co słyszałam i co tylko podejrzewam. Prosił, żebym powtórzyła to do protokołu. Moje zeznania miały umożli­wić zatrzymanie drugiego zabójcy Troplowitza. Bo było ich dwóch. Poloczek już był w kryminale, ale na tego drugie­go nic nie mieli. I nikt się tym specjalnie nie przejmował, nie licząc Rudiego, Dobry był z niego człowiek, choć glina. To on mnie przekonał. Moje zeznanie miało być przełomem w śledztwie. Dla niego to była sprawa osobista. Udowodniłby wszystkim, zwłaszcza tym na górze, że miał rację i zbyt po­śpiesznie zamknięto sprawę. Już wtedy traktowali go jak wa­riata, którego ogarnęła mania, rodzaj szaleństwa na punk­cie sprawy wuja Otto. I kiedy wreszcie dotarłam do komen­dy, powiedzieli mi, że nie będzie mnie przesłuchiwał Rudi, tylko ktoś inny. „Dlaczego?” - spytałam. „Komisarz Rudy jest w szpitalu, jego stan jest ciężki” - odparł dyżurny. Chciałam wyjść, ale mnie zatrzymali. Posadzili przed jakimś innym gliną, który z łapanki zastępował twojego ojca. Nie pamiętam ani jego nazwiska, ani twarzy. Nie powiedziałam mu zupełnie nic. Nie rozumiał, po co zawracam mu głowę. Wracałam do domu na miękkich nogach. Zastanawiałam się, co się stało Rudiemu i czy to ma związek ze sprawą wuja. Nożownik, mówili potem w dzielnicy. Jakiś czas później twój ojciec wyszedł ze szpitala, kontaktował się ze mną, ale ja już nie chciałam składać zeznań. Za bardzo się bałam. Zresztą wolałam o tym wszystkim zapomnieć. A teraz przychodzisz ty. W tej samej sprawie...

- Proszę powiedzieć mi to, co wtedy ojcu.

- Chciałabym, ale wyparłam z pamięci, żeby jakoś prze­żyć.

- Nie rozumiem - przerwała jej Weronika, marszcząc brwi. Była już trochę zła. Nie lubiła być wodzona za nos, a Karina najwyraźniej sądziła, że to jej się uda. - Jak moż­na wyprzeć, zapomnieć coś takiego?

Karina zaśmiała się szyderczo. - Można, dziewczyno, można. To taki mechanizm, który chroni cię, byś każdego dnia i każdej nocy nie próbowała targnąć się na własne życie. Na twoim miejscu nie liczyłabym na nic - westchnęła.

- To powiedz - skoro Karina mówi do niej per ty, Weronika także postanowiła skrócić między nimi dystans - dlaczego ta sprawa była dla ciebie tak ważna? Nie ma w ak­tach twojego nazwiska, nawet przesłuchania twojej matki, nic, co by...

- Bo my nie miałyśmy z tą zbrodnią nic wspólnego - odrzekła z naciskiem Karina. - Jeśli zaś chodzi o mnie... Tak, wyjaśnię ci to, choć nie wiem, czy zrozumiesz. Kiedy zabójca zamordował wuja Ottona, przekreślił też moje ży­cie. Czy wiesz, że to ja miałam być jego spadkobierczynią? On mnie kochał jak córkę. Nie miał własnych dzieci. Moja matka... to była miłość jego życia. To dlatego żył samotnie, zdziwaczał, bo ona go nie chciała. Chodziła tam sprzątać, asystowała czasem jako pomoc dentystyczna. Zatrudnił ją, bo to był jedyny sposób, żeby była blisko. Byliśmy biedni. Ojciec co prawda pracował na kopalni, zarabiał, ale połowę pensji przepijał. Gdyby nie praca matki, żylibyśmy w nę­dzy. Zresztą wujek Otto był z innego świata. Był wykształ­cony, obyty, bogaty... Pokazywał mi czasem te kosztowno­ści, które trzymał w domu. Obiecywał, że to wszystko kiedyś będzie należało do mnie. „Karinko, te fundacje żydowskie, to bzdury. Ty będziesz królową”, mówił. Miał tylko jeden warunek. Chciał, żebym wyszła za mąż. Tak, już wszystko było umówione. Wiedziałam, że kamienica będzie moja, że Troplowitz mnie kocha i nie kłamie. Ten człowiek nie miał praktycznie nikogo, komu mógłby ufać. Krewni interesowali się nim, bo chcieli go oskubać. Jak sępy krążyli wokół niego, z niecierpliwością oczekując jego końca. On o tym wiedział, ale śmiał się z tego. Kiedy dorosłam, zaczęłam to wszystko rozumieć. Mogę powiedzieć, że byłam z nim naprawdę bli­sko. Pomagałam mu w pracowni, chodziliśmy razem na spa­cery. Matka to akceptowała, dla mojego dobra. Wiedziała, że on ją kochał, ale ona jego kochać nie mogła. Miała męża, mojego ojca. Nie mogli być z Ottonem razem. Nigdy nie do­wiedziałam się dokładnie, co między nimi zaszło. Znali się bardzo długo. Coś ich w przeszłości rozdzieliło. Może jego rodzina nie zaakceptowała jej, kiedy była w nim zakochana? A może to on się jej wyparł? To byłby przecież mezalians.

O różnicach kulturowych i religijnych nie wspomnę. Wiem tyle, co sama zaobserwowałam i co zrozumiałam dużo póź­niej, po śmierci ich obojga. W każdym razie matka była żoną biednego górnika, mojego ojca. Prostego człowieka bez am­bicji i... pijaka. Ale była mu wierna i chyba na swój sposób go kochała. W stosunku do wuja Ottona czuła co najwyżej troskę, może pod koniec jeszcze współczucie czy litość. A ja? Chciałam innego życia. Nie rozumiałam matki. Pragnęłam jak najszybciej wyjść za mąż i wyprowadzić się z tego miej­sca- poprowadziła ręką wokół. -Jak najszybciej. Wuj Otto to była moja przepustka do lepszego życia.

- A może Troplowitz sam chciał się z tobą ożenić?

- O nie - Karina roześmiała się w głos. - On kochał moją matkę, nie mnie. Ja mu ją jedynie przypominałam. Jestem do niej bardzo podobna. Im jestem starsza, tym wię­cej tego podobieństwa widzę. Jakby skórę zdjął. On musiał to dostrzec o wiele wcześniej. Nie był żadnym zboczonym pedofilem. Nigdy mnie nie dotknął. Był dla mnie jak drugi ojciec. Mądry, oczytany, z którym można o wszystkim po­rozmawiać. Z moim własnym ojcem nigdy nie rozmawiałam otwarcie. Do dziś tak jest. On jest inny.

- Jak dowiedziałaś się, że Otton Troplowitz nie żyje?

- Był Nowy Rok i prawie wszyscy byli w domach. Tutaj wieści rozchodzą się błyskawicznie. Najpierw nie uwierzy­łam. A potem... załamałam się.

- Twój plan legł w gruzach?

- Nie tylko o to chodziło... Pewnie, że wraz ze śmiercią wuja Ottona przestała istnieć moja przepustka do innego świata. Ale to był dopiero początek mojej gehenny. Wtedy byłam w ciąży, a ten chłopak, z którym się spotykałam, za­czął mnie unikać, w końcu zniknął. Przestraszył się małżeń­stwa. Zostałam sama z brzuchem. W sylwestra zabili wujka. Potem matka dostała udaru i umarła. Tak nieoczekiwanie. Ojciec zaczął pić jeszcze więcej. Z dnia na dzień zostałam kompletnie sama. Bezradna i przerażona. Nie wiedziałam, co robić, jak żyć. Miało być pięknie, a było jak zwykle. Sen o Kopciuszku pozostał snem. Przyjechała ciotka, poszłam do babki. Zabiegu dokonano w takich warunkach, że chyba tylko cudem przeżyłam. Krwawiłam chyba z tydzień, potem wdało się zakażenie. Ucieszyłam się - pragnęłam śmierci. Niestety, Pan Bóg mnie pokarał. Jakby mówił: „Masz żyć długo i jeszcze dłużej cierpieć. Nigdy nie zaznasz już szczę­ścia”. Wyskrobali mi to dziecko razem ze wszystkim, co mia­łam w środku - z miłością, nadzieją na lepsze życie i maci­cą. Jestem w środku całkiem pusta.

- Ale wyszłaś za mąż i jesteś na prostej. Pomagasz ojcu... - próbowała ją pocieszyć Weronika. Karina spojrza­ła na nią cynicznie, jakby dopiero co opowiedziana historia nie dotyczyła jej przetrąconego życia.

- Tak. Jest dobrze - przykleiła do twarzy sztuczny uś­miech. - Ludzie mają większe problemy. Są kalekami, nie mają co jeść... W czym jeszcze mogę ci pomóc? Chyba nie przyszłaś tutaj, żeby słuchać mojej historii. Zresztą i tak nie ma o czym opowiadać - głos jej zadrżał. „A jednak tylko udaje niewzruszoną?”, przemknęło przez głowę prokura- torce. „Tak naprawdę ten dramat wciąż w niej żyje, a rana krwawi”.

Weronika siedziała jeszcze chwilę w milczeniu. Pomyślała, że po takich przeżyciach ludzie twardnieją i poruszyć mogą ich tylko naprawdę bardzo silne bodźce. Jak pozbierać się po czymś takim? Sztuka godna zegarmistrza. Karina w bardzo młodym wieku rozbiła się emocjonalnie na drobne kawał­ki. Była jednak na tyle silna, by poskładać się na nowo. Nie każdy by sobie z tym poradził. Lecz choć pozornie wszyst­ko wygląda pięknie, a maszyna działa sprawnie, to nie wia­domo, czy w trakcie rekonstrukcji nie popełniono jakiegoś błędu. Tego prawdopodobnie nie wie także sama Karina.

- Znałaś mężczyznę o nazwisku Poloczek? - zapyta­ła Weronika.

- Nie - padła zdecydowana odpowiedź. - Ale wiem, kto to jest. Tutaj wszyscy wiedzą. To on zabił wuja. Siedzi w kryminale.

- Nigdy go nie widziałaś? Nie spotykałaś? Choćby przy­padkiem?

Karina kręciła głową.

- A Zygmunt Królikowski? - Weronika starała się to nazwisko wypowiedzieć jak najbardziej obojętnym to­nem. Wiedziała przecież od Poloczka, że to on wykorzy­stał Karinę, by zebrać informacje o Troplowitzu. To był jej chłopak, a być może też ojciec jej nienarodzonego dziecka.

- Zygmunt, Zyga Królikowski. Bardziej znany z ksywki Król - powtórzyła prokuratorka.

Karina nie od razu odrzekła. Chwilę myślała, po czym stanowczo zaprzeczyła.

- Tego też nie znałam.

Weronika zmarszczyła czoło: -Aten chłopak, z którym byłaś w ciąży... Jak się nazywał? Ten, co cię porzucił.

Karina zbladła. - Naprawdę nikt ważny. Już nie pamię­tam - odparła.

„Kłamiesz”, pomyślała Weronika. „Nie można zapomnieć nazwiska kogoś, z kim było się w ciąży! Tym bardziej ko­goś, kto cię odrzucił i musiałaś iść na zabieg. Przez co nigdy nie będziesz miała dzieci. Dlaczego to ukrywasz? I to tak nieudolnie... Choćbyś była najtwardsza, sprawcy zbrodni na sobie samej nie zapomnisz nigdy! Choćbyś widziała go tylko jeden, jedyny raz. Doskonale o tym wiem i nie oszu­kasz mnie”. Weronika chciała Karinie to wszystko wygar­nąć, rzucić jej w twarz kłamstwo, kiedy do mieszkania wma- szerował Sylwester Zielosko. Był nie do poznania: ogolony, czysty i pachnący.


Date: 2016-01-05; view: 616


<== previous page | next page ==>
Ekspertyza pierwsza 7 page | Ekspertyza pierwsza 9 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.022 sec.)