Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Maja – poniedziałek 18 page

- O nie, to nie tak szło. Powinno być: następnie pożą­dliwość, gdy pocznie, rodzi grzech, a skoro grzech dojrze­je, przynosi śmierć.

- Dawno już nie czytałem Pisma - przyznał się zgod­nie z prawdą Meyer. - Chodzi mi o to, że tak naprawdę pan pragnie, bym wszedł w pana przeszłość i odgrzebał demony. Paraliżuje pana strach, nie Bóg. Bóg nakazuje wyznać grze­chy. Ukrywając je, nie można narodzić się powtórnie, a to jest teraz pana celem.

Poloczek podniósł rękę do góry i nakazał policjantowi milczenie.

- Nie moga som podjąć taki decyzji - oświadczył.

- Musza pogodać z pastorem. Jak wom zależy, to go tu ściągnijcie.

- Ale na przepustkę to by pan chciał wyjść, co? -wtrą­ciła się wreszcie prokurator Rudy. Była wściekła. - Jeśli pan nam nie pomoże, osobiście ją zablokuję.

Meyer przestraszył się, że Poloczek po takim postawieniu sprawy się wycofa. Ten jednak wyglądał na zdziwionego.

- A pani kto jest? - zapytał.

- Ta pani jest prokuratorem i od jej decyzji wiele zale­ży - uciął Meyer, lecz ta odpowiedź nie zrobiła na więź­niu większego wrażenia. Kobieta, nawet prokurator, w jego mniemaniu zupełnie niewarta była uwagi.

- Gdzie on teraz może być? - ciągnął twardo Meyer.

- Kto? - Weronika pałała już złością. Płatki jej nosa roz­chylały się jak u rozwścieczonego byka. „Ten złodziej i mor­derca stawia jej warunki! A czas płynie. Zanim ściągną tutaj tego duchownego, minie kilka dni”, myślała gorączkowo.

- Pastor - wyjaśnił jej Meyer. Starał się zachować spo­kój, by zabójca nie zmienił decyzji.

- Musza pogodać z pastorem - upierał się Poloczek.

Weronika Rudy skinęła głową i wzięła długopis do ręki.

- Nazwisko. Adres tego kościoła.

- Krystian Tyszka. Mieszko tukej, w Raciborzu. Nie znom ulicy, wychowawca wi. Bez pastora nic nie powiym. Azaliż Bóg nie pedzioł: Nie dejcie się zwodzić, bracia moi!

- Dość tego - zerwała się Rudy i wyszła, trzaskając drzwiami.

Poloczek nie przejął się zachowaniem prokuratorki.

- Czy nie myśleliście o zmianie wiary? - zwrócił się do profilera poprawną polszczyzną. Meyer, zbity z tropu, powo­li odwrócił wzrok od drzwi pokoju widzeń, za którymi znik­nęła Weronika, i skierował go na twarz zabójcy. - Dobrze se to rozwoźcie - dokończył Poloczek. - Byłby z wos do­bry zilonoświątkowiec.



 

 

- No to od dziś mówię do pana wielebny - usłyszał, kiedy zamykał za sobą drzwi pokoju widzeń.

Weronika stała w korytarzu i paliła papierosa. Na jej twa­rzy nie było już ani śladu złości. Zrozumiał, że zagrała ją na potrzeby przesłuchania zabójcy.

- I słusznie, córko - uśmiechnął się w odpowiedzi.

- Nie wiedziałam, że profiler musi znać na wyrywki Pismo Święte.

- Nie musi, ale jak widać, każda wiedza się przydaje - wzruszył ramionami. Nie miał ochoty wyjaśniać jej, skąd tak dobrze zna Pismo.

- Czy tak głęboko wierzy pan w Boga, by studiować Biblię? - Weronika należała jednak do dociekliwszych ko­biet. - Oczywiście nie mam prawa o to pytać, ale skąd...

- Dobrze to pani ujęła. Nie ma pani prawa pytać - uciął jej wypowiedź. Być może zrobił to zbyt ostro. Weronika w jednej chwili zamilkła i postanowiła nie dotykać draż­liwego tematu. Co sobie jednak pomyślała, tego Meyer nie mógł jej odebrać.

-To ile mamy czasu? Zdążymy dziś przywieźć Kiszkę? - zapytała nagle i zerknęła na zegarek.

- Tyszkę - zaśmiał się Meyer. - A zresztą... Kiszka, Tyszka... Jeśli o mnie chodzi, jestem gotów - zadeklarował. Czuł przez skórę, że jeśli Poloczek zgodzi się opowiedzieć, jaki udział w tym napadzie miał Królikowski, ma nie tylko szanse naprowadzić Szerszenia na trop zabójców śmieciowego barona, ale też rozwikłać zagadkę nieprawdopodobnej prze­miany, której być może dokonał ten biznesmen przed laty. Jeśli oczywiście Królikowski, to naprawdę Schmidt. Ten wą­tek osobiście interesował Meyera. Bo jeżeli doszło do takiej wolty i zabójca zmienił się w szanowanego biznesmena, to ten człowiek musiał być niezwykle sprytny. Meyer zamierzał uczynić wszystko, byle nakłonić Poloczka do zeznań.

- Jeśli tak samo skutecznie omota pan cytatami Kiszkę, jak udało się obezwładnić Poloczka, to wrócimy tutaj, za­nim zdąży zmówić różaniec - dodała i poprosiła strażni­ka, by zaprowadził ją do wychowawcy.

- Zielonoświątkowcy nie odmawiają różańców - od­parł Meyer.

- No to zanim odśpiewa kilka najważniejszych psalmów.

Adres kościoła „Spichlerz” otrzymali bez problemu.

Wychowawca zmartwił się tylko, że zamierzają tu jeszcze wrócić.

- Mamy dzisiaj taki młyn. Może lepiej jutro? Byłoby spokojniej - próbował ich przekonywać. Prokuratorka nie chciała o tym słyszeć. W odpowiedzi ruszyła do wyjścia.

 

 

Po otwarciu więziennej bramy oślepiło ich słońce. Od świe­żego powietrza zakręciło im się w głowach. Meyer pomyślał, że osoby wychodzące na zewnątrz po odbyciu kary muszą czuć z niczym nieporównywalne szczęście. To jest właśnie smak wolności. Ten moment.

- No, wielebny, Pan Bóg nam teraz nie pomoże - rzu­ciła Weronika. Początkowo Meyer nie rozumiał, co kobie­ta ma na myśli.

- Co się stało? - spytał.

- Chyba nie chce, żebyśmy porozmawiali z samozwań­czym pastorem-wskazała na swojego Mitsubishi Diamante, którego przednia szyba przypominała gęsto tkaną pajęczy­nę. Zamiast opon miał cztery kapcie. Kiedy Meyer pod­szedł bliżej, dostrzegł podłużne dziury, wyraźne ślady na­cięć. Ten, kto to zrobił, nie trudził się, by ukryć złą wolę. Wielkie gumowe szpary straszyły czeluścią, z której ulecia­ło powietrze.

- To nie Bóg. Tylko jakiś człowiek - oświadczył.

- Takie rzeczy śmieszne są tylko na filmach-Weronika gwałtownie otworzyła drzwi auta. Drobne kawałki szkła, które jeszcze przed chwilą trzymały się kupy dzięki spe­cjalnym włóknom, rozsypały się na siedzenia auta. Kobieta odruchowo odsunęła się od wozu i patrzyła na kompletnie już zdewastowane Diamante z rozpaczą w oczach. Potem zaczęła chodzić wokół auta, klnąc jak szewc. Kilka razy na­wet kopnęła w zniszczone opony.

- Chciałabym cię teraz dorwać, skurwysynu! -wykrzy­kiwała, choć sprawca nie mógł jej usłyszeć.

Meyer starał się zachować spokój. Był jednak zdenerwo­wany. Rozejrzał się czujnie. Przez jego głowę przelatywały niepokojące myśli, a dłoń odruchowo wędrowała do kabury. „Jeśli ktoś jest tak bezczelny, by przeciąć opony w aucie pod samym nosem więziennych strażników, to musi mu na tym bardzo zależeć. Skąd wiedział, że tutaj jedziemy? Czy w komendzie jest jakiś kapuś?”

- O tym jak najszybciej powinien dowiedzieć się Szerszeń - powiedział na głos i natychmiast wybrał numer podinspektora. Usłyszał najpierw kilka sygnałów, a wresz­cie telefon odebrał Jacek.

- Tu Meyer. Jest Waldek? - spytał młodego policjanta.

- Nie ma. Od rana dręczył męża lekarki. Wyszedł coś zjeść. Niedługo powinien być. Ale przez chwilę, bo potem jedzie na spotkanie z informatorem. Jest jakiś ciekawy cynk z miasta.

- Mam pilną sprawę. Nawet kilka. Powiedz, żeby za­dzwonił jak najszybciej. Jest mały kłopot - streścił pokrót­ce sytuację i odłożył słuchawkę. Spojrzał na Weronikę, któ­ra ukryła twarz w dłoniach.

- Przepraszam, pani prokurator - zawołał do niej. Kiedy zwróciła się w jego kierunku, jej twarz była zaczerwienio­na od płaczu.

-Nowe opony będą mnie kosztowały tysiąc złotych. Szyba drugie tyle - trzeba ją sprowadzać ze Stanów - jęknęła.

- W Polsce nie ma części do tego krążownika? - Meyer próbował żartem załagodzić sprawę, ale przyniosło to od­wrotny skutek. Kobieta wyglądała na załamaną.

- Nie ma. Na dodatek będę musiała naprawić tego gru- chota sama - narzekała. - Diamante jest za stary na in­westowanie w autocasco - wyrzuciła Meyerowi, jakby to była jego wina.

Ten zaś zareagował zupełnie nieoczekiwanie. Wkurzyła się, patrząc jak Hubert pokłada się ze śmiechu.

- To jest takie śmieszne?

- Nie - usprawiedliwił się. - Tylko wychodzi na to, że jedziemy na tym samym wózku.

- Nie da się ukryć... - mruknęła.

- Nie o to mi chodziło - Hubert uśmiechał się do niej.

- Kiedy się poznaliśmy na Stawowej... W nocy miałem wy­padek. Też skasowałem swoje auto. Też nie miałem autocasco.

I teraz jeżdżę różową landryną. Na pewno ją widziałaś.

- To twoja? - starła zapłakane policzki brzegiem dłoni. Meyer miał ochotę ją przytulić, ale nie miał odwagi. Zdobył się jedynie na podanie jej chusteczki.

- Ta różowa zabawka należy do mojej byłej żony. Dentysta jej kupił.

- Niezły dentysta. Gdzie przyjmuje?

- W Sosnowcu. To jej nowy mąż. Straszny buc. Ale Anka jest szczęśliwa.

Weronika miała ochotę spytać: „A ty?”, lecz nie zrobi­ła tego.

- Czyli ani ty, ani ja nie mamy już samochodów - po­wiedziała i wyciągnęła w jego kierunku rękę. - W tej sy­tuacji chyba powinniśmy przejść na ty. Werka. Uścisnął jej dłoń i odparł: - Hubert.

Stali obok siebie, wpatrując się w zdemolowany wóz.

- Czuję się, jakby to mnie ktoś zrobił krzywdę, a nie tej puszce złomu - wskazała na samochód.

Hubert, słysząc te słowa, dłużej się nie zastanawiał. Odwrócił się i objął ją ramieniem. Nie zesztywniała, nie od­sunęła się. Nie dała mu w twarz, czego spodziewałby się jesz­cze tego poranka. Wtuliła się w niego całym ciałem. Poczuł, jaka jest wiotka i drobna.

- Nie martw się - powiedział i pogładził ją po wło­sach, jak dziecko. - Wyjdziemy z tego. Mamy przecież lan- drynę. Poza tym Waldek obiecał pożyczyć ci auto. Jestem świadkiem! - podkreślił. Wyczuł stłumiony śmiech w oko­licy klatki piersiowej, na której spoczywała głowa Weroniki. Kobieta powoli wyswobodziła się z jego objęć.

- Faktycznie. Zaraz do niego zadzwonię.

- Nie dodzwonisz się. Przesłuchuje - odrzekł Meyer.

- Ale jak tylko wróci do gabinetu, Jacek mu przekaże, że go szukamy. Teraz powinniśmy zawiadomić policję. Znam tu jednego dochodzeniowca. Może ma zaprzyjaźniony warsz­tat.

Wykręcił numer do kolegi. Weronika usiadła na krawęż­niku. Zamknęła oczy i wystawiła twarz do popołudniowego słońca. Hubert wziął na siebie ciężar wyciągnięcia ich z tej opresji. Zachował zimną krew, ani razu nie podniósł głosu, choć ona całkiem spanikowała. Zaimponował jej.

- Zaraz powinni być z drogówki - zrelacjonował po chwili efekt swoich działań. - Wezwałem też lawetę. Odholujemy twoje auto do warsztatu i pójdziemy coś zjeść. Potem Robert Serenada, mój kumpel z tutejszej dochodze­niówki, podrzuci nas do „Spichlerza”. Pogadamy z pastorem. Zanim wrócimy, samochód powinien być naprawiony.

- Która godzina? - zaniepokoiła się.

- Dochodzi trzecia.

- Późno - mruknęła. - Najwyżej wrócimy pociągiem, a jutro pożyczymy samochód Waldka. Właśnie, może do niego zadzwonimy?

- Powodzenia! - odparł Meyer. - Znasz go przecież... Stare dziwadło. Tyle razy mu mówiłem, żeby sobie kupił ko­mórkę. Upiera się, jakby telefon komórkowy był rodzajem za­raźliwej choroby. Broni się z całych sił. Słyszałem, że Stary dał mu nawet telefon służbowy...

- No i...

- No i wrzucił go do wanny podczas kąpieli. Niby przy­padkiem, ale wszyscy wiedzieli, że nie chciał go używać. Komendant się wkurzył... Drugiego już nie ryzykował.

- Waldek znalazłby sposób, żeby go zepsuć.

Śmieli się teraz oboje.

- Teraz ja zadzwonię - zdecydowała.

- Spróbuj, może będziesz miała więcej szczęścia.

- O szczęściu dzisiaj mi nie mów - odparła i wy­brała numer podinspektora. Kiedy czekała na połączenie z Szerszeniem, Meyer zdążył powiedzieć:

- Jesteś najlepszym kierowcą płci damskiej, jakiego w ży­ciu spotkałem. Choć muszę przyznać, że nieco szalonym.

 

***

Komputer zażądał hasła. Elwira wstukała TymekSky- wallcer2001. Była to kompilacja imienia syna, ulubionego bohatera „Gwiezdnych Wojen” oraz roku urodzenia dziec­ka. Komputer Michała stał przed nią otworem. Czekała, aż pecet załaduje konfiguracje i uśmiechnęła się kwaśno, bo wiedziała, że gdyby mąż brał pod uwagę, że będzie kiedy­kolwiek grzebała w jego laptopie, wprowadziłby kod, które­go nigdy nie udałoby się jej złamać. Kiedy się poznali, był przecież informatykiem. To dzięki niej przeflancował się na artystę. Przez lata utrzymywała go, wspierała i moty­wowała do rozwoju. Imponowało jej, że w pewnym sensie go stworzyła. Kiedyś lekarce nawet nie przyszłoby do gło­wy, by robić coś tak podłego, jak grzebanie w cudzych rze­czach. Szanowała prywatność swoją i innych. Dawniej, na­wet gdyby Michał zostawił na stole otwarty list pachnący damskimi perfumami, szalałaby z rozpaczy i niepewności, lecz nie zdobyłaby się na to, by przeczytać go bez jego zgo­dy. Dzisiejszej nocy jednak zmieniło się wszystko. Teraz już działała z premedytacją. To, co odkryła w nocy, było pora­żające. Wszystkie podejrzenia, jakie miała wobec Michała sprawdziły się. Było znacznie gorzej. Ale był i pozytywny aspekt tego odkrycia. W miejsce rozpaczy, zagubienia i bez­silności, które przepełniały ją jeszcze wczoraj, pojawiła się wściekłość i chęć działania.

Wspominała wczorajszą noc oraz dzisiejsze przedpołu­dnie i nie wierzyła, że wszystko to zdarzyło się naprawdę. Taksówkarz dogonił jej zieloną mazdę 626, wyprzedził i cze­kał, aż kobieta zdecyduje, co robić dalej. Lekarka dostrze­gła, kto siedzi za kierownicą jej wozu. Miała wrażenie, że usuwa jej się grunt pod nogami. To był jej mąż. „Przecież on siedzi w więzieniu”, pomyślała, wpatrując się w oddalającą się postać w jej własnym aucie. Nie mogła się pomylić. Nie zauważył jej, nie zwrócił uwagi na mijającą go taksów­kę. Rozmawiał przez telefon, śmiał się. W pierwszej chwi­li chciała otworzyć okno i wykrzyczeć swoją złość. Zrobić mu karczemną awanturę, wypytać o wszystko. Potem jed­nak kazała kierowcy jak najdyskretniej śledzić mazdę. Kiedy Michał zaparkował przed nocnym klubem „Alien” i wszedł do środka, zrezygnowała z usług taksówkarza. Zapłaciła mu więcej, niż wskazywał licznik.

- Nic nie widziałem, nic nie pamiętam - odparł kie­rowca i patrząc na jej zakrwawione dłonie, dodał:- Tylko proszę schować ręce do kieszeni.

Odjechał z piskiem opon. Stała chwilę na ulicy, wpatrując się w drzwi wejściowe klubu, w których zniknął jej mąż, po czym weszła do środka razem z grupą kilku obejmujących się mężczyzn. Już przy wejściu zorientowała się, że była to knajpa dla homoseksualistów. Rozejrzała się po zaciemnio­nym wnętrzu, utrzymanym w stylistyce Hadesu, i szukała wzrokiem Michała. W świetle stroboskopowych lamp i sta­roświeckich neonów, stylizowanych na amerykańskie dysko­teki z lat osiemdziesiątych, trudno było rozróżnić twarze lu­dzi. Na parkiecie wiły się sylwetki mężczyzn obejmujących mężczyzn, całujące się kobiety, często ogolone na łyso albo z licznymi kolczykami. Były też pary heteroseksualne, a przy barze siedzieli mężczyźni ze wzrokiem łowców. W pewnym momencie zapaliły się główne światła. Jedna z części lokalu, na wprost baru, została oświetlona niczym scena. A po wi­jących się schodach zaczęła schodzić postać. Czarne, długie włosy, przerysowany makijaż, boa z piór i sukienka z ceki­nów ledwie zasłaniająca męskie pośladki. Elwira wiedziała, że za chwilę będzie świadkiem występu drag queen. Kiedy artysta doszedł do prowizorycznej sceny, zobaczyła swoje­go męża - stał pod samą estradą, krzyczał i najgłośniej bił brawo. Nie wyglądał na osobę zdruzgotaną, ani tym bardziej przejętą losem, że jeszcze kilka godzin temu znajdował się w więzieniu podejrzany o zbrodnię. Elwira weszła do toale­ty, umyła ręce z zakrzepłej krwi i wróciła na salę. Zamówiła sobie drinka i usiadła na stołku barowym. Z tej odległości doskonale widziała Michała i nawet się zdziwiła, skąd w niej tyle spokoju. Musiał być stałym bywalcem „Aliena”, bo co jakiś czas podchodzili do niego mężczyźni i witali się z nim wylewnie. Na jednego zwróciła szczególną uwagę. Był ni­ski, grubawy i łysy. Ubrany w t-shirt w czarno-żólte pasy i dżinsowe rybaczki wysadzane ćwiekami. Sprawiał wraże­nie dość obleśnego typa, ale sądząc po zachowaniu, był nie tylko kolegą jej męża, ale kimś znacznie więcej. Kiedy po występie obaj mężczyźni oddalili się w kierunku toalet, po­szła za nimi. Jeszcze przed wejściem do ubikacji zaczęli się całować. Zacisnęła rękę na nożu do siekania warzyw. Choć z trudem utrzymywała się na nogach, ciekawość nie pozwa­lała jej wracać do domu. Mężczyźni spędzili w toalecie pra­wie pól godziny. Kiedy wyszli, omal nie została zdemasko­wana. W ostatniej chwili ukryła się za filarem. Na szczęście knajpa była pełna ludzi, wtopiła się więc w tłum i dalej ob­serwowała. Michał spędził w klubie kilka godzin. Już nie pa­miętała, by kiedykolwiek w jej obecności miał tak rozanielo- ną twarz. Nie myliła się - ten gruby, łysawy facet był jego kochankiem. Domyśliła się, że to właśnie tutaj jej mąż spę­dzał większość wieczorów. Kłamał, mówiąc jej, że pracuje. A większość artystów, o których czasem wspominał, których nie znała, to byli ludzie z tego środowiska. Była porażona. Jednak z drugiej strony poczuła rodzaj równowagi - to od­krycie było odpowiedzią na wszystkie pytania, jakie zada­wała sobie przez lata. Michał w trakcie ich małżeństwa od­krył swoją prawdziwą orientację i dlatego, choćby zamieniła swoje ciało w ciało boskiej Angeliny, nic by to nie dało. Jej mąż jest gejem. Było po trzeciej, kiedy mężczyźni opuścili lokal. Wyszła za nimi. Wsiedli do jednej z taksówek stoją­cych przed „Alienem”. Elwira poczekała chwilę i wzięła na­stępną. Kazała kierowcy jechać za nimi. Zatrzymali się przy Superjednostce, dziwacznym 15-piętrowym budynku z lat PRL-u. Elwira miała tam koleżankę. Kiedy ją odwiedzała, Kryska musiała po nią schodzić i ją odprowadzać, bo lekar­ka nigdy nie potrafiła sama znaleźć drogi i gubiła się w tym współczesnym labiryncie, gdzie windy zatrzymują się na co trzecim piętrze. Wiedziała, że nie odważy się wejść za nimi do tego monstrualnego bloku na żelbetowych nogach, w któ­rym mieszkają tysiące ludzi. Dziś nie miała więc szansy, by dowiedzieć się, w którym z prawie 800 lokali Superjednostki mieszka kochanek Michała. Nie wiedziała, jak się nazywa ani kim jest. Doskonale jednak zapamiętała jego twarz.

Poleciła taksówkarzowi, by jechał na osiedle Tysiąclecia do mieszkania jej rodziców. W połowie drogi zmieniła jed­nak zdanie i kazała się wieźć do Tych. Bała się, że Michał po wizycie u kochanka wróci do domu. Podała taksówkarzowi adres Nataszy. Nikt inny nie przyszedł jej do głowy.

Natasza zdziwiła się wizytą koleżanki o tej porze. Lekar­ka jednak już w progu zastrzegła:

- Nic nie mów. O nic nie pytaj. Zdrzemnę się na kana­pie, a rano mnie nie ma.

Rosjanka zamierzała skomentować sytuację, lecz widzia­ła, że tym razem Elwira wydaje się bardziej zrównoważona niż kilka godzin temu. Postanowiła porozmawiać z lekarką dopiero rano. Elwira nie dała jej jednak takiej szansy. Kilka minut po ósmej po cichu opuściła dom Nataszy. Na lodówce zostawiła jej tylko kartkę z napisem: „Dziękuję. Nie martw się. Zadzwonię”.

Wróciła do Katowic pociągiem, zjadła śniadanie w knaj­pie i rozmyślała. Próbowała ułożyć wszystkie informacje, ale zupełnie jej to nie wychodziło. Siedziała w knajpie dość dłu­go, zamawiając kolejne kawy. Zanim się obejrzała, minęło po­łudnie. Wtedy wyjęła wizytówkę Huberta Meyera. Tylko on wydawał się jej tym człowiekiem, któremu mogła powierzyć przynajmniej część swoich kłopotów. Telefon profilera był jednak wyłączony. Spróbowała jeszcze kilka razy. Znów to samo. Wtedy zdecydowała się zadzwonić do wąsatego pod­inspektora. Nie był wobec niej miły, lecz nie widziała inne­go wyjścia. Musiała działać. Bała się wracać do domu, bo tam mógł być Michał. Telefon na biurku Szerszenia odebrał młody policjant. Przedstawiła się i powiedziała, kogo szuka. Kiedy Szerszeń w końcu oddzwonił, spytała:

- Panie podinspektorze, czy mój mąż został oczyszczo­ny z zarzutów?

- Oczywiście, że nie - odparł Szerszeń. Chciał do­dać, że także Poniatowska jest wciąż podejrzana, ale tego nie zrobił. Zamiast tego wyjaśnił: - Wczoraj został zwol­niony za kaucją. Około 14.00 pojawił się mecenas z doku­mentem z sądu, który zamienił pani mężowi areszt na do­zór policyjny. Między nami mówiąc, sam jestem ciekaw, jak to pani załatwiła?

- Ja? - zdziwiła się. I zaraz pomyślała o łysym z „Alie­na”. To on musiał pomóc Michałowi. Gorączkowo zastana­wiała się, kim jest ten wpływowy gej. - Poza tym, o czym pan wie, nawet nie kiwnęłam palcem. Michał wzgardził opła­conym przeze mnie adwokatem. Nie chciał, bym angażowa­ła się w jego sprawy. Zresztą nie wrócił na noc. Nie wiedzia­łam, że jest na wolności. Dlaczego nikt mnie nie powiado­mił? - dodała z wyrzutem.

- Dzwoniliśmy, ale pani nie odbierała. Proszę więcej tego nie robić, bo będziemy musieli panią zatrzymać. Proszę bez­warunkowo być w kontakcie. Inaczej zostanie pani dopro­wadzona przez konwój - odparł Szerszeń.

- Przepraszam - szepnęła Elwira. - Nie chciałam utrudniać...

- Czy ma pani jakąś sprawę? - przerwał jej Szerszeń.

- Oderwała mnie pani od obowiązków. Właśnie trwa dalszy ciąg przesłuchania pani męża. Po jego zakończeniu z pew­nością sobie państwo wszystko wyjaśnicie. I widzę, że my także musimy porozmawiać. Odezwie się do pani sierżant Barbara Waleska.

- To on jest teraz na komendzie? - upewniła się Elwira.

- Kto?

- Michał, mój mąż...

- Nic pani nie wie? Nie rozmawia pani z mężem?

- Nie zamieniłam z nim ani słowa od... od śmierci Johanna. Mówiłam, że nie wrócił na noc.

- Proszę pani, mam mnóstwo roboty. Nie mam teraz czasu na pogaduszki. Proszę przyjechać, kiedy skończę prze­słuchanie.


Date: 2016-01-05; view: 459


<== previous page | next page ==>
Maja – poniedziałek 17 page | Maja – poniedziałek 19 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)