Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Maja – poniedziałek 14 page

Kiedyś normą było, że przesiadywał ze świadkami całe godziny. Ale pracował wtedy przy zdecydowanie mniejszej liczbie spraw. Dziś miał na głowie nie kilka, ale kilkadzie­siąt śledztw.

- Postaw na syntezę. Twój czas jest na wagę złota - mówił do siebie, schodząc na dół. - Za tydzień masz być w Sopocie na międzynarodowej konferencji, do której mu­sisz się jeszcze przygotować. Przyjadą goście z całego świata, psychologowie i ważniacy z Anglii, Niemiec i Czech. Musisz być na błysk - powtarzał. Kiedy uświadomił sobie, jak nie­wiele ma czasu, zdenerwował się. Stanął przed klatką i zapalił papierosa. Dopiero wtedy poczuł głód. Prawie nic dziś nie jadł, jeśli nie liczyć tych cholernych ciastek, którymi wciąż częstowała go księgowa. Zamarzył o kebabie z pikant­nym sosem.»Myślał o frytkach i surówce z czerwonej kapu­sty. O schabowym albo chociaż klopsach. Czuł, jak gardło zaciska mu się z głodu, a żołądek jak na zawołanie wydaje rozpaczliwe odgłosy. Postawił kołnierz marynarki i ruszył w kierunku auta. Zamierzał pojechać pod dworzec i najeść się do syta. A dopiero potem wykonać mapy śmierci i szkice miejsca zbrodni, jak to sobie zaplanował przed wizytą u księ­gowej. Chciał też przeanalizować dokumentację fotograficz­ną i ustalić motyw wiodący. W myśl zasady guru Meyera - Roberta Resslera - profiler musi najpierw odpowiedzieć so­bie na pytania: ,jak dokonano zbrodni” i „dlaczego do niej doszło”. Jeśli zrobi to uczciwie i prawidłowo, nie będzie mu­siał długo szukać odpowiedzi na pytanie kluczowe, od któ­rego wielu początkujących psychologów zaczyna poszuki­wania, czyli „kto to zrobił?”.

Zastanawiał się, dlaczego Schmidt został zamordowany w mieszkaniu Poniatowskiej, przecież prawie tam nie by­wał. Tylko jeden raz skorzystał z jej gabinetu i nigdy wię­cej się tam nie pojawił poza feralnym dniem. Z lekarką spo­tykał się na mieście, najczęściej w restauracji „Latawiec” przy ulicy Roździeńskiego, niedaleko jego firmy. Dla niej przybycie na spotkanie oznaczało przebicie się przez korki w centrum. Jak widać, to Schmidt stawiał warunki tej rela­cji. Elwira przyznała, że kilka razy wyrwał ją z pracy, umó­wił się z nią na drugim końcu miasta, a kiedy już dojeżdża­ła, odwołał randkę, ponieważ spóźniła się dwa kwadran­se. Tymczasem ona po prostu nie była w stanie przebić się przez korki. Zawsze celem ich spotkań była książka. Odcinki swoich opowieści Johann przesyłał jej pocztą elektroniczną, wieczorami zaś dużo rozmawiali. Jej numer telefonu usta­wił jako jednego z ulubionych abonentów. Dzwonił do niej bezpłatnie. Meyer nie znał szczegółów tej relacji. Liczył, że dowie się tego na kolejnym spotkaniu z lekarką. Byl prze­konany, że ich związek przypominał jednak romans. Czy to znaczy, że pani doktor miała nieudane życie seksual­ne? Elwira i Schmidt byli umówieni w piątek 2 maja. Było to kluczowe spotkanie, bo wkrótce mieli przesłać pierwszą partię materiału wydawcy. Elwira szykowała się na spotka­nie jak na randkę. Korzystając z tego, że nie dojechał jeden z pacjentów, weszła do swojego mieszkania i przebrała się. Przez telefon oświadczyła mężowi, że będzie pracować do późna, a potem wyjeżdża. Odwołała wizyty pacjentów już od 13.00. Około 12:30 dostała sms, że Johann nie przyjedzie na Stawową i czeka na nią w „Latawcu”. Kiedy tylko wybiła 14, pojechała na spotkanie. W gabinecie zostawiła komórkę. Policjanci zebrali z niej ślady i oddali do badania. Dlaczego sprawcy jej nie ukradli? Co się zdarzyło, że Schmidt nagle pojawił się na Stawowej? Dlaczego ryzykował spotkanie z jej mężem? Dlaczego po raz kolejny zmienił plany? I dlaczego wreszcie nie zauważyła go Elfryda Hasiukowa, która praw­dopodobnie trzyma dwudziestoczterogodzinną wartę przy wizjerze? Aby wejść na górę do gabinetu seksuolog, trzeba minąć jej mieszkanie. Dlaczego się rozminęli z Poniatowską. Może to ona zwabiła go do gabinetu, bo wiedziała, że będą tam zabójcy? A do „Latawca” wcale nie pojechała. Trzeba będzie pojechać do tej restauracji i rozpytać.



Tak rozmyślając, dotarł do wozu. Landrynka wciąż mia­ła opuszczony dach. Silniczek ciągle nie działał, a na jasno­szarych siedzeniach auta profiler dostrzegł już niewielkie zacieki i trochę liści, które wiedziony poczuciem winy na­tychmiast pozbierał. Wrzucił też do pobliskiego kosza stos papierów i opakowania po jedzeniu, które nie pamiętał, jak się tam znalazły. Po czym zrezygnowany wsiadł do różo­wej micry i pomyślał ze smutkiem, że bez kredytu nie bę­dzie w stanie kupić sobie nawet dużo starszego passata niż ten, którym jeździł do tej pory. Policzył w myślach posia­dane pieniądze i postanowił, że naruszy żelazny fundusz, który z Kingą ustanowili na ich wspólne wakacje. W obec­nych warunkach szanse, że ten wyjazd kiedykolwiek się zi­ści, były minimalne.

- Tyle lat pracy, tyle wyrzeczeń, a nie stać mnie na po­rządne auto. A dentysta wywala lekką ręką pięćdziesiąt ba­niek na takie zabawki - pomyślał gorzko. Zerknął na niebo, które już zaciągnęło się deszczowymi chmurami, i pośpiesz­nie odpalił silnik. Ruszył z piskiem opon i jego wzrok przy­padkowo zatrzymał się na siedzeniu pasażera, a dokładniej na kilku brązowych rozmazach wyglądających dość odraża­jąco. Musiały powstać, kiedy chcąc oszczędzić czas, czytał w aucie akta i jednocześnie jadł zapiekankę. Był wtedy tak zatopiony w myślach, że nie dostrzegł, jak nagle wiatr porywa mu plik dokumentów. W ostatniej chwili udało mu się złapać kartki, które oczywiście całe uwalały się w keczupie. Potem niefrasobliwie woził te dokumenty na przednim siedzeniu. Nie pomyślał, że mogą się do niego przykleić i zostawić ta­kie ślady... To go zmotywowało do podjęcia decyzji. Jutro się już ukorzy i poprosi o pomoc Waldemara Szerszenia, by podinspektor pomógł mu zamknąć to landrynkowe pudło, zanim wiatr wywieje mu coś ważnego lub wnętrze tego ka­brioletu zamieni się w stajnię Augiasza.

 

***

Elwira wróciła do domu na rauszu, ale w nieco lepszym nastroju. Zaraz, jak tylko wysiadła z taksówki, powiedzia­ła Nataszy o tragedii i o wszystkim, co zdarzyło się potem. Biznesmenka sama zbudowała swoją firmę - eksportowa­ła na wschód Europy cement i żelazostopy. To dlatego osia­dła na Śląsku. Zresztą wszystko, co osiągnęła, zawdzię­czała swojemu wrodzonemu sprytowi i racjonalnemu po­dejściu do życia. Nie kierowała się emocjami. Pochodziła z prostej wielodzietnej rodziny, zamieszkującej lepiankę na Magadanie - krainie gdzieś w głębi Syberii. Elwira nie mia­ła pojęcia, gdzie to jest. Wiedziała, że chcąc odwiedzić bliskich, Natasza musi jechać do domu ponad tydzień. Rosjanka miała już czterech mężów, żaden jednak nie był w stanie do­trzymać jej kroku.

- Pierwszy był dla matki. Biez mienia mienia ożenili[14]. Drugi raz wzięłam muża dla pieniędzy, a trzeci dla miłości. Czwarty to już oszybka[15]. I wyczerpała ja swoje zasoby - mawiała. Dwa lata temu, po ostatnim rozwodzie, zdecydo­wała, że będzie żyć sama. Zresztą wokół tak bogatej kobie­ty wciąż kręcili się kandydaci na kochanków, a ta skrzętnie z tego korzystała. Rosjanka w mniemaniu Elwiry była bo­daj najtwardszą kobietą, jaką kiedykolwiek lekarka spotka­ła. Pochodziła z Syberii, a karierę zrobiła w Polsce. Jej trzeź­wy osąd sytuacji często pomagał Elwirze uporać się ze swo­imi emocjami. Teraz jednak lekarka poczuła, że koleżanka przesadziła w swoim cynizmie.

- Żal, szto książki wy nie skończyli - wzruszyła ra­mionami, jakby chodziło o nagły wyjazd Johanna, a nie jego zabójstwo.

-A tak po prawdzie... Niet chuda bez dobra[16]- Natasza ciągnęła, zupełnie nie zwracając uwagi na minę koleżanki.

- Natasza, mówże po polsku, nie rozumiem... - jęk­nęła Elwira.

- Wcale mi tego musornika[17]nie szkoda - pośpieszy­ła z wyjaśnieniem biznesmenka. - Ja już nie mogła słu­chać, jak ty siebie żałujesz. Toż to swołocz był... Dobry tyl­ko, jak spał.

Elwira najpierw spojrzała na nią, jakby zobaczyła ducha, potem zaś wybuchła nienaturalnym, hałaśliwym śmiechem. Nagle wszystko wydało się absurdalne. Kręciło jej się w gło­wie, czuła, że ma mdłości. Zamiast jednej sylwetki koleżan­ki widziała trzy nakładające się na siebie kolorowe plamy.

Dostała niekontrolowanej głupawki i przez kilka minut nie była w stanie przestać się śmiać. Aż spadła z krzesła i trzy­mając się za brzuch, niemal się dusiła.

- Dobrze ty się czujesz? - Rosjanka dopiero teraz zmar­twiła się stanem Elwiry. - Słuchaj, nie wolno być smut­nym bez wódki. Zrobię ci kriepkij napitok[18]- postanowiła i weszła do mieszkania przez taras. Lekarka przez ogromne okno widziała, jak Natasza krząta się po nowoczesnej kuch­ni i przygotowuje drinki. By nie stracić równowagi i prze­trwać jakoś tę karuzelę, która szaleńczo wirowała jej w gło­wie, położyła się na wiklinowym szezlongu, jednym z wielu orientalnych mebli w ogrodzie Rosjanki. Przymknęła powie­ki. Wydało jej się, że przed oczami ma kalejdoskop barw­nych plam. Pomyślała, że jest teraz na prawdziwym haju - prawdopodobnie od tych tabletek, których nieodpowiedzial­nie nałykała się od rana, i dużych ilości alkoholu, którym je popiła. Nie zmartwiła się tym jednak zbytnio i niefrasobli­wie sięgnęła po szklankę z mojito, którą przed chwilą usta­wiła na stoliku Rosjanka, po czym wzięła duży łyk. Pierwszy raz od dawna jej myśli nie zajmowało nic poważnego: ani Johann, jego śmierć, ani nawet Michał i jej problemy mał­żeńskie. Poczuła się tak wolna od trosk, że być może nawet na chwilę się zdrzemnęła. Koleżanka jednak zupełnie tego nie dostrzegła, bo kiedy Elwira ponownie otworzyła oczy, Natasza kontynuowała swoją opowieść o drzewkach owo­cowych w ogrodzie. Elwira teraz z przyjemnością słuchała głosu Nataszy, która z zaangażowaniem opowiadała, ile się natrudziła, by przewieźć z Japonii okazałą wiśnię.

- I wyobraź sobie, że drzewko właśnie zakwitło - w ustach koleżanki wybrzmiała autentyczna radość. Elwira nie mogła nadziwić się, po co tyle energii i pieniędzy przyja­ciółka zużywa na takie zbytki. Uśmiechnęła się do Rosjanki z wdzięcznością. To spotkanie sprawiło, że wracała do żywych. Uświadomiła sobie, że nie jest tak źle - ona sama żyje i ma się dobrze. Nagle śmierć Johanna, która była prze­cież zjawiskiem ostatecznym i nieodwołalnym, przestała ją przerażać. Znała doskonale ten mechanizm - oswajała się z nowym stanem rzeczy. To dlatego odprężyła się i była w stanie się śmiać.

Wróciła taksówką, do której wsadziła ją Natasza, kie­dy Elwira zaczęła przysypiać. Czuła się zdecydowanie le­piej. Mdłości i zawroty głowy minęły. Teraz marzyła tyl­ko o tym, by położyć się wreszcie do łóżka i zasnąć. Jeszcze kiedy przekręcała w zamku klucz, uśmiechała się na wspo­mnienie uwag Nataszy o śmierci „śmieciarza”, jak biznesmenka pogardliwie wyrażała się o Johannie.

W mieszkaniu rodziców panowała cisza i ciemność. Lekarka nagle poczuła irracjonalny niepokój. „Ktoś tu był” - przemknęło jej przez głowę. Znieruchomiała. Spojrzała na okno balkonowe i lufcik w salonie. Były zamknięte. A prze­cież pamiętała, że przed wyjściem wychodziła na balkon i za­plątała się w wirujący woal firanki. Czuła, że serce podcho­dzi jej do gardła. Nie była w stanie zrobić ani kroku. Czujnie nasłuchiwała. Drżącą ręką przełożyła klucze od mieszka­nia z prawej do lewej ręki. Starała się robić to bezszelest­nie. Kurczowo przytrzymała torebkę. Wolną dłonią rozsu­nęła zamek w torebce. Zsuwając buty na koturnach, zaci­snęła dłoń na gazie łzawiącym, który nosiła od lat. Zaklęła w myślach, że pewnie już nie działa, bo od dawna jest prze­terminowany. Po co właściwie wciąż go nosi? Chyba żeby oszukiwać samą siebie.

- Jak będzie trzeba, wcisnę to temu komuś do gardła - pomyślała, by dodać sobie animuszu. Bała się zapalić świa­tło. Zresztą po chwili jej wzrok przyzwyczaił się do ciemno­ści. Doskonale odróżniała zarys sprzętów znajdujących się w mieszkaniu. Miała wrażenie, że słuch jej się wyostrzył, a cisza dzwoni w uszach. Przemieszczała się wzdłuż szafy obitej boazerią, modląc się, by niczego nie potrącić. Nagle trzask. Odwróciła się gwałtownie, ale nie krzyknęła. Nie wy­dała z siebie ani jednego dźwięku. Znieruchomiała. Dopiero po kilku sekundach uświadomiła sobie, że to stara kuchen­ka gazowa. Rodzice specjalnie taką kupili. Kuchnia co jakiś czas wydawała taki odgłos, który miał chronić domowników przed wydzielaniem się trującej substancji. Serce podchodzi­ło jej do gardła ze strachu, ale zajrzała do kuchni. Ze stoja­ka na noże wyciągnęła największy - do siekania warzyw. Zacisnęła na nim dłoń i ruszyła do ataku z ostrzem na sztorc. Gwałtownie otworzyła drzwi toalety. - Aaaaa!!! - krzyk­nęła przerażona. Wrzeszczała dobrą chwilę, aż wreszcie osu­nęła się w kucki wzdłuż ściany. W łazience nie było nikogo, lecz w tym momencie ciszę przerwał alarm samochodowy za oknem. Wstała, przygładziła włosy i oddychając ciężko pstryknęła światło. Nagła jasność aż zapiekła ją w oczy, więc natychmiast je wyłączyła. Już wiedziała jednak, że w miesz­kaniu nie ma nikogo. Opadła na fotel w największym poko­ju, omal nie uderzając się nożem w nogę. Dopiero po chwi­li przypomniała sobie, że ma go w ręku. Ostrożnie odłożyła nóż na szklany stolik. Oddychała głęboko. - Jest tu ktoś? - krzyknęła już jedynie pro forma.

- Nie ma tu nikogo. Ale był - pomyślała przerażona.

- Tylko kto?

Alarm rozległ się ponownie. Powoli, na palcach podeszła do okna. To wył jej samochód. Wszystkie światła awaryjne zielonej mazdy 626 migały niczym w lunaparku. Przy niej stał mężczyzna i manipulował coś przy klamce. Nie wie­działa, co robić: dzwonić na policję czy biec i ratować auto. Czy zdąży złapać windę, zanim mężczyzna upora się z za­cinającym się alarmem? Chwyciła telefon i wykręciła 112. Odezwała się automatyczna sekretarka, która kazała jej ocze­kiwać na połączenie. Elwira w tym czasie założyła pierwsze z brzegu tenisówki i wróciła do dużego pokoju, by zabrać kluczyki wozu. Była przekonana, że zostawiła je obok tele­wizora. Nie było ich. Zamarła. Złodziej ukradł jej kluczyki!

Teraz bez problemów uprowadzi jej auto! Nie zastanawiała się już dłużej. Chwyciła torebkę i wybiegła z domu. Była tak zdenerwowana, że z trudem zamknęła drzwi. Zanim jednak uporała się z zamkiem, przyjechała winda. Elwira była go­towa sama zmierzyć się ze złodziejem, bez względu na cenę, jaką przyszloby jej zapłacić. Przepełniała ją wściekłość, któ­rą chciała jak najszybciej wyładować.

Wybiegła z klatki i gnała co sił w nogach w stronę par­kingu. Kiedy usłyszała znajome piknięcie, zrozumiała, że mężczyzna dostał się do auta. Przyspieszyła. Ledwie łapała oddech. Pot spływał jej strużkami po twarzy. Słyszała za­trzaskiwanie drzwi i odpalanie silnika. Wiedziała, że już za późno. Jej mazda odjechała. Nie dogoni jej. Spóźniła się. Kompletnie osłupiała zatrzymała się. Ocierała czoło i łapa­ła oddech, kiedy kilka metrów dalej zauważyła podjeżdża­jącą taksówkę. Podbiegła i ulokowała się na przednim sie­dzeniu.

- Jestem zajęty. Proszę sobie zamówić kogoś innego. Kończę kurs - zaprotestował kierowca.

Dopiero wtedy odwróciła się i zobaczyła zdziwione spojrzenia dwójki pasażerów, wciąż siedzących z tyłu auta. Kobieta otworzyła usta ze zdziwienia, w jej oczach był au­tentyczny strach. Mężczyzna gorączkowo szukał po kiesze­niach portfela, by zapłacić taksówkarzowi. Elwirze wyda­wało się, że to trwa wieki.

- Niech pan jedzie, a wy się wynoście - powiedziała to­nem nieznoszącym sprzeciwu. - Ja zapłacę. Za nich i za sie­bie. Tyle, ile będzie trzeba - na dowód wyciągnęła z torebki 200 złotych i wręczyła zszokowanemu taksówkarzowi.

- A teraz gazu, musimy dogonić tamtą mazdę.

Kierowca wpatrywał się w całkiem pustą ulicę i nie wi­dział żadnego auta, które miałby gonić. Odpalił jednak sil­nik i usztywnił się. Bez słowa ruszył. Nie miał odwagi spoj­rzeć na Elwirę jeszcze raz i wlepiał spojrzenie w przednią szybę.

- Szybciej! Jak będziemy się tak wlec, to nam uciek­nie - popędziła go i zdziwiła się, bo bez słowa wykonał jej polecenie.

Odetchnęła z ulgą i rozsiadła się wygodniej. Chwyciła pas bezpieczeństwa, żeby go przypiąć i dopiero teraz zrozumia­ła, dlaczego mężczyzna za kierownicą zamilkł i się usztyw­nił. Dlaczego patrzył na nią, jakby to miał być jego ostatni kurs. Dlaczego kobieta na tylnym siedzeniu z trudem po­wstrzymała okrzyk paniki. Ręce lekarki były całe we krwi. Szukając pieniędzy w torbie, skaleczyła się nożem do sieka­nia warzyw, który w pośpiechu zabrała ze stolika. Nawet nie poczuła bólu.

 

 

Maja – środa

 

 

Prokurator Rudy zostawiła auto na parkingu przed dwor­cem i szybkim krokiem wspięła się na kładkę dla pieszych. Niedawno świtało, powietrze było rześkie, miasto powoli budziło się do życia. Wokół nie było zbyt wielu przechod­niów - tylko podróżni spieszący z bagażami na dworzec. Nikt nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Na to właśnie liczyła. Ze szczytu schodów dokładnie widziała bryłę ka­mienicy z kopułą, którą teraz bajkowo oświetlało wstające słońce. Wyjęła notatki, które zrobiła poprzedniego wieczoru na podstawie jednej z książek o mieszczańskich budowlach Górnego Śląska, i zaczęła je porównywać z realiami.

Wiedziała, że ogromna kamienica przy Stawowej 13 była jednym z piękniejszych mieszczańskich budynków, wykona­nych w stylu neobaroku według projektu Ignatza Grenfelda. Zbudowana w 1893 roku była jedną z wiernych kopii ber­lińskich budynków, których w Katowicach do dziś stoi całe mnóstwo. Sam Grenfeld był odpowiednikiem dzisiejszego de­welopera. To jego dziełem były najpiękniejsze kamienice i pa­łacyki w centrum miasta. Nazwa Stawowej jako jedna z nie­wielu katowickich ulic przez całe stulecia nie została zmieniona. Pod koniec XIX wieku jej nazwa brzmiała po niemiecku: Teichstrasse, ale znaczyła to samo. Tędy bowiem w dawnych czasach przebiegała trasa spacerowa wzdłuż przepięknego stawu - rozlewiska rzeki Rawy, dzięki której w XVI wie­ku powstała osada Katowice, a z niej w niecałe 50 lat rozro­sła się aglomeracja - serce Górnego Śląska. Po drugiej woj­nie światowej po prostu zamurowano Rawę i do dziś płynie ukryta pod miastem. W okolicy osiedla Gwiazdy spod beto­nowej trumny miasta wypływa jako wątły ściek z obu brze­gów uregulowany betonem i ogrodzony siatką. Niektórzy mieszkańcy miasta dziwią się, że w Katowicach jest w ogó­le jakaś rzeka. Dziś nazwa ulicy Stawowej w samym cen­trum wydaje się cokolwiek absurdalna. Tak jak nieczynna fontanna z żabą, zbudowana na jej pamiątkę, dziś wiecznie oszpecana przez niedopałki i śmieci, które wrzucają do niej przechodnie.

Weronika zamknęła oczy i wyobraziła sobie ulicę w swej świetności przed stu laty. Wówczas feralny budynek o nu­merze 13, ustawiony na samym skraju stawu, stanowił jej perłę. Był pięknie oświetlony, by wyeksponować bajkowe zdobienia neobaroku. Mieścił się w nim hotel Kaiserhof[19], jeden z najbardziej ekskluzywnych w mieście. Mieszkali tutaj artyści, włodarze miejscy, najznamienitsze persony Górnego Śląska. Podobno w jednym z prywatnych apar­tamentów miała swoją siedzibę loża masońska. Mówiono, że tutaj wreszcie odbył się ślub Joasi Gryzik, córki służą­cej, i Hansa Ulryka Schaffgotscha, arystokraty z Saksonii. Joasia Gryzik, nieślubna córka służącej śląskiego bogacza Karola Goduli, w wieku kilkunastu lat została spadkobier­czynią ogromnej fortuny.

Karol Godula zdobył fortunę dzięki ciężkiej pra­cy, niezłomnemu charakterowi oraz brawurowej odwa­dze. Mówiono, że zaczynał od pilnowania hałd w majątku Ballestremów. Szybko jednak awansował na zarządcę. Wtedy też wpadł na pomysł technologii, jak z odpadów po wydobyciu węgla można wytapiać cynk. W tamtych cza­sach nikt tego nie robił. Udał się więc do swojego chlebo­dawcy - hrabiego Karola Franciszka von Ballestrema, i po­dzielił się tym pomysłem. Tak powstała jedna z pierwszych hut cynku. Hrabia w dowód uznania za pracę i oddanie wręczył Goduli akt darowizny 28 spośród 128 posiadanych udziałów huty cynku „Karol”. Potem Godula otwierał ko­lejne, już własne huty i wydobywał rudy żelaza. Wkrótce stał się potwornie bogaty. Kupował różne dobra: majątki, pałace, inwestował w kopalnie. Sam wciąż mieszkał w szo­pie, ponieważ do końca życia pozostał skromnym człowie­kiem. Jedynym jego luksusem było posiadanie służącej - właśnie matki Joanny Gryzik. Godula nigdy się nie ożenił, w jego życiu nie było kobiet, gdyż w młodości został brutal­nie okaleczony i nie mógł mieć potomków. Joasią zaopieko­wał się jak ojciec. Wysiał ją do szkół, zadbał o odpowied­nie wychowanie i obycie. Zmarł nagle, gdy dziewczyna mia­ła kilkanaście lat. Po otwarciu testamentu okazało się, że to właśnie młoda Gryzik jest dziedziczką monstrualnej fortu­ny. Mogła zamieszkać w każdym zakątku świata, ale wy­brała właśnie Kaiserhof.

Ten budynek miał jednak także złą sławę. W jednym z pokoi Cesarskiego Dworu znaleziono zwłoki kuzyna Franza Wincklera, założyciela miasta. Nigdy nie dowiedzio­no, czy popełnił samobójstwo, czy ktoś pomógł mu przedo­stać się na tamtą stronę za pomocą rewolweru.

Weronika znała te i wiele innych historii także od ojca, rodowitego katowiczanina. W przeciwieństwie do większo­ści mieszkańców tego miasta - dzisiaj tygla narodowości i pochodzenia - identyfikowała się z Górnym Śląskiem, choć nigdy nie rozmawiała gwarą i niewiele z niej rozumiała. Matka zmuszała ją do mówienia po polsku bądź niemiecku. Chciała w ten sposób uchronić córkę przed kojarzeniem jej z prymitywną Ślązaczką. Dopiero kiedy Weronika weszła w dorosłość, zaczęła doceniać swoje pochodzenie.

Patrzyła teraz na Kaiserhof - kamienicę, którą dwa lata temu kupiła seksuolog Elwira Poniatowska-Douglas, a gdzie w jednym z lokali przedwczoraj znaleziono zwłoki śmiecio­wego barona. - Tato... - wyszeptała. - Omal nie zapła­ciłeś za to śledztwo życiem.

Zeszła z estakady i usiadła na brzegu nieczynnej fontan­ny z żabą. Przed sobą miała Kaiserhof. Zamknęła oczy i zo­baczyła twarz ojca. Kiedy intensywnie myślał, marszczył czoło. Z biegiem lat lwia bruzda na czole pogłębiała się, aż wreszcie stała się częścią jego twarzy. Kiedy wracał z pracy, często był przybity. Dziś jako dorosła kobieta już rozumie dlaczego. Jako mała dziewczynka nie mogła w pełni pojąć ciężaru, jaki dźwigał policjant wydziału zabójstw w tam­tych czasach, choć nieźle im się powodziło. Pierwsi w okoli­cy mieli samochód - syrenkę, którą ojciec wciąż naprawiał. Uważała rodziców za kochającą się parę. Ojciec wprawdzie popijał - tak odreagowywał stres w pracy, nigdy jednak nie podniósł na matkę ręki. Ta zresztą znosiła jego nałóg cierpliwie i ukrywała go przed światem. Zamek z kart ru­nął, kiedy Weronika natrafiła na list podpisany imieniem Agnieszka. Z jego treści nawet 14-letnia dziewczynka mo­gła się zorientować, że był to list od kochanki. Była porażo­na. Kobieta pisała do ojca, jakby byli ze sobą od dawna, jak­by ich nielegalny związek trwał już bardzo długo. Pokazała go matce. Ta w ogóle się nie zdziwiła. Wzruszyła ramiona­mi i odrzekła: „Tacy są właśnie mężczyźni, córeczko”. Całe wyobrażenie o miłości rodziców okazało się fikcją. Co gor­sza, matka zaczęła wykorzystywać Werkę do śledzenia ojca i jego kochanki. W ten sposób dowiedziała się, kim jest owa Agnieszka. Ze ma syna mniej więcej w jej wieku. Werka na­gle zaczęła dostrzegać sytuacje, których wcześniej nie wi­działa: kłótnie rodziców, błagania matki, by nie odchodził, by poczekał, aż Werka skończy szkołę. Ojciec ulegał namoworn matki, ale pil coraz więcej. Im Weronika była star­sza, tym więcej zauważała z tego, co dzieje się w tym trój­kącie: matka, ojciec i jego kochanka. Wiedziała też, że oj­ciec z Agnieszką założyli warsztat samochodowy, a wkrótce potem ojciec dostał ultimatum: albo odejdzie od żony i za­mieszka z nią, albo Agnieszka przejmuje interes. Była pew­na, że wygra - okazało się bowiem, że kochanka zdołała uwikłać go w jakąś aferę samochodową. Ojciec szybko doko­nał wyboru. Zostały z matką same. Na Śląsku źle jest jed­nak widziane, gdy kobieta nie ma męża. Potrzebuje chło­pa, by na nią zarabiał i dawał jej poczucie bezpieczeństwa, choćby złudnego. Przez dom Weroniki i jej matki zaczęli się więc przewijać przeróżni absztyfikanci. Weronika zza ścia­ny swojego pokoju słyszała ich do późnych godzin. Bywało, że matka opowiadała mężczyznom, że to nie jest jej cór­ka, ale siostra. Czasem, by wydać się młodsza, kłamała, że jej córka ma kilka lat, dlatego nie pozwalała jej opuszczać pokoju, by nie wydało się, jaka jest prawda. Któregoś dnia Weronika złapała się na tym, że przepełnia ją nie żal czy złość, lecz nienawiść do rodzicielki. Któregoś dnia do szko­ły Weroniki przyszedł ojciec. Zwolnił ją z zajęć i pojechali do Wesołego Miasteczka w Chorzowie. Dziś już nie pamię­ta, o czym rozmawiali - ojciec nie był zbyt wylewny i nie potrafił okazywać emocji. Pamięta jednak, że za coś prze­praszał. A kiedy ją przytulił, drżał na całym ciele. Szeptał jej coś do ucha, choć nie rozumiała sensu jego słów. Czuła, że stało się coś bardzo złego. Do domu pojechali samocho­dem. Potem jeszcze kilka razy się to powtórzyło. Czasem ojciec musiał najpierw jechać coś załatwić służbowo. Wtedy córka czekała na niego w aucie. Weronika nigdy nie opowia­dała o tym matce. Zresztą ta była tak zaangażowana w po­szukiwanie nowego męża, że nieobecność córki była jej na rękę. Dziewczyna uwielbiała te wypady z ojcem. Cieszyła się chwilą i na moment zapominała o swoich przeczuciach. Tymczasem on tworzył alternatywne światy: świat córki, kochanki, byłej żony, pracy i tak dalej. Światy się nie zazębiały, nie uzupełniały. W każdym z nich ojciec funkcjonował po­prawnie, lecz gdy tylko w jednym z nich pojawiały się jakieś problemy do rozwiązania - uciekał w inny. Kiedy zmęczyła go kochanka, przyjeżdżał do byłej żony. Gdy kontaktował się z matką Weroniki, ukrywał przed nią fakty z życia jego drugiej rodziny. Werkę zabierał na wycieczki i starał się, by chwile z nim spędzone były wielkim świętem z fajerwerka­mi. To wszystko robił ze strachu, by nie musieć rozwiązywać nawarstwiających się problemów. Ale realny świat, całe jego życie emocjonalne było zabałaganione i Rudi już nie liczył, że uda mu się to kiedykolwiek uporządkować. Był mistrzem tworzenia mikroświatów, do których ludzie z zewnątrz nie mieli dostępu. Właśnie z tego powodu stracił zaufanie naj­ukochańszej córki. Weronika o jego ślubie z Agnieszką do­wiedziała się od sąsiadów. A tego, że będzie miała przyrod­nie rodzeństwo, domyśliła się sama - widząc niemowlęce zabawki w bagażniku auta ojca. Była porażona. Poczuła się zdradzona i zraniona. Ojciec złamał jej serce. Nie rozumia­ła, dlaczego nie powiedział jej o tym osobiście. Zajmował się tak trudnymi sprawami w policji, przesłuchiwał, ścigał i za­trzymywał bandytów. A nie miał odwagi, by jej powiedzieć prawdę. Zinterpretowała to jednoznacznie - że jej nie ko­cha. Nie mogła mu wybaczyć takiej zdrady. Poczuła się zu­pełnie samotna, zwłaszcza że matka znalazła sobie właści­wego mężczyznę. Marek był potulny i oddany. Za wszel­ką cenę starał się wkupić w łaski pasierbicy, przynosząc jej prezenty i pozwalając na wszystko. Weronika nie mogła się jednak pogodzić, że ten obcy człowiek zamierza zająć miej­sce jej ojca. Robiła mu na złość, buntowała się, wagarowa- ła, uciekała z domu. Ostrzygła włosy na zapałkę i związała się ze środowiskiem punków. Matka bardzo się niepokoiła stanem psychicznym córki. Zwłaszcza że kilkakrotnie bra­ła udział w ulicznej awanturze. Była wtedy pod wpływem alkoholu. Miała dopiero 16 lat. Wtedy matka uznała, że nie jest w stanie sobie z Werką poradzić. Szkolny psycholog do­radził, by zmienić dziewczynie środowisko, więc trafiła na wychowanie do swojej babci w Nikiszowcu. To początkowo dawało mierny skutek. Weronika stała się jedynie sprytniej­sza i w umiejętny sposób manipulowała babcią. Uspokoiła się dopiero po roku, kiedy babcia Antonina trafiła do szpi­tala. 17-letnia Werka zrozumiała, że może ją stracić i dojrza­ła w ciągu kilku tygodni. Zaczęła się opiekować staruszką. Odsunęła się od towarzystwa anarchistów i zaczęła nadra­biać zaległości w szkole. Zaliczyła także przedmioty, z któ­rych wściekli nauczyciele nie zamierzali przepuścić jej do następnej klasy Nosiła tylko czarne stroje. Stała się szkol­nym outsiderem i bez ogródek wyrażała swoją opinię na te­mat jakości prowadzonych zajęć w szkole. Nie uczestniczy­ła w życiu klasy, a jednak bardzo szybko pojawiły się w jej otoczeniu osoby, które wybrały ją na lidera.


Date: 2016-01-05; view: 544


<== previous page | next page ==>
Maja – poniedziałek 13 page | Maja – poniedziałek 15 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)