Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Maja – poniedziałek 7 page

- O kurwa - szepnął. - Dentysta tego nie przeżyje.

A po chwili dodał: - Skoro już biorę udział w tej lan­drynkowej zemście Anki, to przynajmniej niech to będzie przyjemne.

Odpalił silnik, znalazł przełącznik automatycznego otwarcia dachu Auto Open Roof i przytrzymał go. Z cichut­kim bzyczeniem dach schował się do bagażnika. Kiedy auto ruszyło, poczuł orzeźwiający wiatr na twarzy i we włosach.

Już po chwili nie pamiętał ani o kolorze wozu, ani o uszko­dzonej tapicerce, ani o prokuratorce, przed którą się ukry­wał. Pogrążony w myślach nad konfiguracją: Johann- Elwira-Klaudia zmierzał do Siewierza załatwić sprawę noc­nego wypadku.

 

 

Wracając do Katowic, profiler poczuł się o wiele lepiej. Choć wcześniej wydawało mu się, że marzy tylko o spaniu, kawy i napoje pobudzające zrobiły swoje. Zbliżał się wieczór, ale wiedział, że nie zaśnie, dopóki nie poukłada wszystkiego, co zdarzyło się w ciągu ostatnich godzin. Zresztą nie mógł te­raz iść spać. Czas działał na korzyść sprawcy. Wszelkie czyn­ności operacyjne miały największą siłę na samym początku śledztwa. Zamiast więc jechać do pustego domu w Ligocie, skręcił z trasy w ulicę Górnośląską, by jak najszybciej do­jechać do komendy. Na niebie zbierały się właśnie burzo­we chmury. Powietrze było wilgotne i lepkie. Meyer był pe­wien, że zaraz zacznie błyskać i grzmieć, a z nieba lunie deszcz. Nacisnął przycisk, by zabawkowy kabriolecik po­nownie zmienić w mydelniczkę. Silniczek brzęczał znajomo, lecz dach nie przemieścił się nawet o centymetr. Początkowo Meyer nie bardzo się tym przejął. Uznał, że nie można za­mknąć dachu w trakcie jazdy i powinien najpierw zaparko­wać. Zerknął na niebo i ucieszył się, że zdążył wszystko po­zytywnie załatwić przed burzą.

Pomarańczowo-niebieską elewację Komendy Wojewódzkiej Policji widać było z daleka. Monumentalna bryła usytuowa­na na wzgórzu i zbudowana na planie półokręgu nasuwała myśl, że jest raczej żywym stworem z betonu i szklą niż ar­chitektonicznym dziełem wybudowanym z rozmachem ty­powym dla lat PRL-u. Kiedy Meyer wjeżdżał landrynkowym kabrioletem na parking, funkcjonariusz w budce strażniczej zasalutował mu karnie. Nie mrugnął okiem na widok po­jazdu, jakim poruszał się słynny profiler. Meyer zaparkował niedaleko głównego wejścia i zaczął batalię z dachem. Jak na ironię zerwał się wiatr i nadkomisarz poczuł gęsią skórkę. Momentalnie się ochłodziło. Nie trzeba było wiedzy meteo­rologa, by wiedzieć, że za chwilę lunie. Po takim upale jak dziś, zapowiadało się na porządną burzę. I tak miał szczę­ście, że nadeszła dopiero teraz. Pospiesznie nacisnął pstry- czek zamykający dach i czekał.



- No już, ruszaj się - zamruczał.

Znajome brzęczenie ponownie okazało się bezskuteczne. Meyer czuł, że narasta w nim złość. Nie mógł uwierzyć, że ma takiego pecha. Już słyszał lament Anki, jakim go poczę­stuje na widok wypielęgnowanej jasnej tapicerki pełnej czar­nych zacieków. Przycisnął auto roof open ponownie i spiął się w sobie, jakby jego skupienie mogło pomóc w urucho­mieniu dachu.

- Zaskocz, skurwysynu! - podniósł głos.

Uderzył ręką w kierownicę i zaczął wrzeszczeć na całe gardło: - Liczę do trzech. Raz... No już, dawaj, ostatnia szansa. Dwa... Zamykaj się, bo rozpierdolę ci tą różową fa­cjatę! Trzy!

Dach ani drgnął, choć silniczek wciąż wydawał jedno­stajny odgłos.

- Zaciął się, pierdolony. Teraz wziął i się zaciął. Właśnie teraz - powtarzał. - Jebana różowa podróba.

Zrezygnowany, westchnął ciężko i przechylił głowę do tyłu. Nie było ostrzeżenia, żadnych pojedynczych kropli. Z nieba gwałtownie lunęły strugi wody. Rozległ się głośny hałas. Ciężkie krople bębniły o karoserię. Widział, jak woda zalewa wypielęgnowane jasne siedzenia. Moczy dokumen­ty, leje się po plecach. Po chwili włosy miał całkiem mokre. Było mu zimno, ale nie zamierzał się poddać. Spróbował się uspokoić i zwrócił się do auta:

- Okay, nie polubiliśmy się. Ale nie zawsze zdarza się miłość od pierwszego wejrzenia. Spróbujemy jeszcze raz. Ale teraz... - nabrał powietrza i nacisnął guziczek. - Proszę cię, bądź grzeczny...

-Ty skurwielu-wyskoczył z auta, krzycząc. - Zamykaj tę pieprzoną mydelnicę!

Bezsilnie opadł na siedzenie. Otworzył skrytkę i zaczął szukać instrukcji. Czuł się jak idiota. Nie wiedział, co zro­bić. Jego męska duma nie pozwalała, by kogoś poprosić o po­moc. Wyciągnął liczne książeczki i przeglądał je w pośpie­chu. Wreszcie znalazł jakąś instrukcję z obrazkami. Nie miał jednak możliwości ani czasu na jej studiowanie. Z nieba lały się strugi wody, która zalewała mu oczy.

- Skąd ona wzięła tego strucla! - wcisnął mokre ksią­żeczki do schowka. Nie zwracał uwagi na ich ułożenie ani na to, że gniecie i moczy większość przedmiotów w skrytce. Odpalił silnik i podjechał w to samo miejsce, z którego ru­szał po południu. Pod sam nos oficera dyżurnego. Wiedział, że o jego nowym wozie jutro będzie mówić cała komenda, a także o tym, że nie potrafi zamknąć dachu w kabriolecie. Ale nie miał wyboru. Tylko główne wejście do komendy mia­ło zadaszenie, więc właśnie tam ustawił landrynę. To było je­dyne wyjście, by uratować wóz Anki przed całkowitym zala­niem. Postarał się jedynie tak zaparkować, by zostawić miej­sce radiowozom, które ewentualnie podjadą w nocy.

- Chrzań się! - mruknął, zatrzaskując drzwi. Kliknął alarm, choć do otwartego kabrioletu mógł wsiąść teraz każdy, kto chciał. Nie odwracając się, biegiem ruszył po schodach w górę. Z ulgą stwierdził, że na zmianie jest inny funkcjo­nariusz. Ten, widząc wściekłego profilera, bez słowa komen­tarza otworzył mu drzwi. Meyer nie musiał szukać swojej karty chipowej.

Komenda o tej porze była wyludniona. Większość świa­teł wygaszono, więc wnętrze sprawiało wrażenie bardziej przygnębiającego niż było w rzeczywistości. Przeszklonym korytarzem, oświetlonym zielonkawym światłem jarzenió­wek, które jednostajnie brzęczały, Meyer dotarł do wind. Znał doskonale każde osiemnaście kilometrów kwadrato­wych powierzchni tego budynku.

Teraz poczuł fizyczne zmęczenie. Stres odpuścił i Meyer zaczął ziewać. Nacisnął guzik windy i uśmiechnął się, bo jeszcze dwa miesiące temu zamiast nowiutkich szwajcar­skich dźwigów były tu staroświeckie, hałaśliwe windy z lat sześćdziesiątych. Niespodzianką było, jeśli działały. Częściej więc docierał do swojego gabinetu po schodach. Ale na pa­miątkę zachował sobie tablicę z napisem: „Przed wejściem sprawdź obecność kabiny”.

 

 

Na drzwiach jego gabinetu wisiał nowiutki złoty szyld: „Nadkomisarz Hubert Meyer, radca wydziału kryminalnego, psycholog policyjny”. Pokój był niewielki, mieściła się w nim wąska szafa na ubrania, gdzie Hubert trzymał mundur galo­wy, szafa pancerna z tajnymi aktami i materiałami z prze­słuchań, biurko, komputer oraz mały stolik kawowy dla go­ści. Nadkomisarz z ulgą włożył ubranie, które przywiozła mu Anka. Strój wieczorowy i lakierki z nienawiścią wcisnął na samo dno szafy. Postanowił, że nie założy ich przez naj­bliższy rok. A na pewno się o to postara. Błyskało. W okno z hukiem uderzały krople deszczu. Musiał przymknąć luf­cik, by nawałnica nie zamoczyła książek i papierów leżą­cych na parapecie. Chwilę później w pomieszczeniu zrobiło się bardzo gorąco. Włączył więc wentylator i jego jednostaj­ny odgłos towarzyszył mu cały czas. Kiedy zalewał wrząt­kiem kolejną kawę, zadzwonił podinspektor Szerszeń, do­magając się pochwały.

- Załatwiłem twoje oddelegowanie - ogłosił triumfal­nie. W jego mniemaniu oznaczało to, że Meyer nie musiał przez najbliższe trzy dni zajmować się niczym innym tylko sprawą śmieciowego króla.

- Waldek, ale ja mam jeszcze opinie do sądów, jestem biegłym. Wolne mnie nie dotyczy - żachnął się Hubert.

- No i taktyki. A w piątek mam wykład. Przykro mi, ale nie masz szans mieć mnie na wyłączność. Mimo wszystko jednak dziękuję.

- Idź, chłopie, spać. Jutro robota czeka. Rano byłeś zuch, a wieczorem pod pierzynę buch - zakończył Szerszeń.

- Tego jeszcze nie słyszałem. Sam wymyślasz te powie­dzonka? - zaśmiał się profiler.

- Mam rozum, chłopie, a to największa majętność - odciął się Szerszeń.

Pożegnali się i umówili na spotkanie rano przed odpra­wą. Meyer stwierdził, że może sobie pozwolić na pracę naj­wyżej do północy.

 

 

Meyer nie zgadzał się ze zdaniem młodej prokuratorki, że możliwe jest ustalenie tożsamości wykonawców zbrodni w ciągu najbliższych 48 godzin. Sprawcy wprawdzie pozo­stawili wiele śladów, jeśli jednak nie ma ich w kartotekach, czyli nie byli już karani za podobne zbrodnie, a taką hipo­tezę stawiał Meyer, szanse na ich zatrzymanie są niewiel­kie. Wprawdzie Szerszeń rozpuścił już wici w półświatku, że czeka na jakiekolwiek informacje dotyczące tej zbrodni, ale profiler nie liczył na rewelacje. Jego zdaniem nawet najbar­dziej precyzyjny profil też może się na niewiele zdać. Trudno bowiem będzie wyłuskać cechy indywidualne zabójców, bo ludzie z półświatka charakteryzują się podobnym zestawem cech osobowości. Są podobnie zdegenerowani, mają podob­ną przeszłość, wygląd i priorytety życiowe. Bardziej liczył na rozmowy z osobami bliskimi ofierze. A to zajmie tro­chę czasu. Oczywiście obiecał, że zrobi wszystko, co w jego mocy. Już teraz, mając tak skąpą wiedzę, założył, że spraw­ców mogło być kilku. Jednej, nawet bardzo silnej osobie nie udałoby się obezwładnić tak wielkiego mężczyzny i zadać takich obrażeń - z przodu i z tyłu ciała.

Najbardziej prawdopodobne wydawało mu się, że to zbrodnia na zlecenie. Meyer miał już okazję pracować przy takich sprawach. Kilka elementów tego zabójstwa było mu znanych. Był niemal pewien, że motyw rabunkowy jest po­zorowany. Meyer nie wykluczał też, że zabójstwa dokonano, by tą śmiercią nastraszyć kogoś innego. By wiedział, że „z nami się nie zadziera, bo kończy się to dziwną pozą po śmierci”. Uczestniczył już w takiej sprawie. W ten spo­sób zginął „Lubimyj”, jeden z kaukaskich żołnierzy rosyj­skiej mafii, cyngiel i doświadczony snajper. Kiedy Meyer wszedł do mieszkania lekarki i zobaczył na krześle martwe­go Schmidta, poczuł, jakby już to przeżywał. Ale to było tylko jedno podobieństwo, reszta się nie zgadzała. Na przy­kład sposób krępowania nóg. „Lubimyj” miał ciasno przy­wiązane ręce i nogi do fotela sznurkiem zakończonym spe­cyficznymi węzłami. Schmidta związano taśmą, która była poluzowana w wielu miejscach i poskręcana. Przy sprawie żołnierza rosyjskiej mafii Meyerowi kilka dni zajęło zanim domyślił się, że zabójca mógł być marynarzem. Końce sznur­ków były poukrywane pod „półsztykami”, bardzo popular­nymi węzłami żeglarskimi, których uczą na weekendowych kursach. Do wykonania ekspertyzy ważny był także swo­isty „klar” - porządek, który profiler dostrzegł na miejscu zdarzenia. Tak mają w zwyczaju zachowywać się w pracy marynarze. I rzeczywiście sprawca okazał się byłym bosma­nem. Meyer zastanawiał się, czy zbrodni na przedsiębiorcy nie mogliby dokonać obywatele innego kraju. Szukał więc jakiegoś rysu obcej kultury, zachowania nietypowego dla Polaków, lecz nie znajdował. Wiele elementów tej zbrodni - jak choćby podcięcie gardła - było jak podpatrzonych z fil­mów, z książek kryminalnych lub telewizji, lecz samo zabój­stwo nie było perfekcyjne, a wręcz nieudolne. Meyer pomy­ślał, że może sprawcy nie mieli doświadczenia w zabijaniu i dlatego z trudem pozbawili mężczyznę życia. Wzorowali się na stereotypach. Mieli jakiś plan, lecz rzeczywistość ich przerosła, a cała sytuacja wymknęła im się spod kontroli. Dlatego też starali się pozorować inny motyw zbrodni.

Do tego dochodził jeszcze wątek kluczy, który wciąż go dręczył. Douglas - mąż lekarki - zawiadomił policję zanie­pokojony nieobecnością żony. Wyjaśniał, że dostrzegł zapaloną lampę w gabinecie i obawiał się, że mogło jej się stać coś złego. Twierdził, że w ostatnim czasie nie widział zamordo­wanego mężczyzny. Początkowo zapewniał, że nie wie, kim może być... Mówił też, że nie miał kluczy do tego miesz­kania. Do własnego domu? Zapewniał, że nie ma drugiego kompletu, a nie było potrzeby ich dorabiać. „Zawsze ktoś był w kamienicy” - wyraził się. To jest przecież nieprawda. W całej kamienicy mieszkali tylko oni i stara Hasiukowa. Zresztą Poniatowska nie potwierdziła wersji zgubienia klu­czy. Któreś z nich kłamie. Jeśli założyć, że to Douglas mówi prawdę, rodzi się pytanie, dlaczego Elwira nie dała mężo­wi kluczy do swojego gabinetu? To przecież nielogiczne, jak dostaliby się tam, gdyby zgubiła ostatni komplet albo ktoś go ukradł... A może z jakiegoś powodu nie chciała przeka­zać go Michałowi? Co ukrywała przed nim w tym pomiesz­czeniu? Meyer miał przeczucie, że ta kobieta coś ukrywa. Jej przesadna kontrola, te siniaki... Nie wierzył jej. Ale mąż Poniatowskiej też był podejrzany. W jego wyjaśnieniach nie było logiki. Skłamał, że nie znał Schmidta, a to najłatwiej było sprawdzić. Meyer nic z tego nie rozumiał. Mógł być pewien tylko jednego: zabójcy dostali się na Stawową bez żadnego problemu. Pokonali domofon i drzwi. Nie było śla­dów włamania. Weszli niezauważeni przez wścibską sąsiad­kę. Musieli mieć klucze, znać teren, na którym działali, i po dokonaniu zbrodni odeszli niezauważeni. Zerknął za okno, deszcz przestał padać. Zszedł na dół do wozu i jeszcze raz nacisnął przycisk, który uruchamia dach. Mechanizm nadal był zablokowany. Meyer zrezygnowany spojrzał na granato­we niebo i stwierdził, że na razie nie będzie padało. Nigdy nie czuł się tak uzależniony od pogody. Przyszło mu do gło­wy, żeby jak najszybciej wrócić do domu i wysuszyć zalane siedzenia suszarką do włosów, lecz po chwili namysłu zmie­nił zdanie. Stwierdził, że z tak idiotycznego powodu, jak zepsuty dach, nie może zaniedbywać swoich obowiązków. Chciał jeszcze przejść się Stawową i zastanowić nad ucieczką sprawców. Na mokrym siedzeniu położył reklamówkę, któ­rą znalazł w teczce, i zasiadł za kierownicą. Z ulgą stwier­dził, że silnik auta pracuje wzorowo. Zaparkował przy pla­cu Szewczyka. Kiedy próbował wcisnąć się pomiędzy auta a barierkę, usłyszał charakterystyczne pikanie. Irytujący od­głos czujników parkowania, które normalnie były słyszal­ne tylko dla kierowcy, w kabriolecie mogli podziwiać wszy­scy. Na domiar złego chyba przesterowano ich głośność, jak­by auto było przeznaczone dla niedosłyszących. Hałaśliwe pik, pik, pik rozlegało się niczym fanfary. Meyer lubił być w cieniu i czuł się okropnie, kiedy wszyscy się na niego ga­pili. A tak było właśnie w tej chwili. Mimo późnej pory, na Stawowej wciąż było wielu przechodniów.

- Co jeszcze? Może jakaś fontanna - jęknął. Dosłownie w ostatniej chwili wyhamował, ratując różową landrynkę przez zarysowaniem od słupka. Oczywiście nie wiedział, jak wyłączyć czujniki parkowania, co drażniło jeszcze bar­dziej. Miał wrażenie, że stał się fosforyzujący i przechodnie gapią się tylko na niego. Z ulgą wysiadł z pink micry i ru­szył w stronę Stawowej. Kiedy tylko oddalił się od różowe­go cuda Anki, od razu poczuł się lepiej.

Przyjrzał się kamienicy. Wiele razy mijał ją w swoim ży­ciu. Mimo to nie pamiętał jej dokładnie. Kiedyś musiała być bardzo piękna. Odrestaurowanie budynku nie wydawało się ani prostą, ani tanią sprawą. Zdobienia w większości trze­ba odtworzyć na nowo.

Budynek zbudowano na planie prostokąta. Zaokrąglony narożnik, trzy kondygnacje, poddasze. Meyer zadarł gło­wę i przyglądał się łukowatym oknom, wykuszom i dacho­wi z okrągłymi okienkami. Narożnik budynku wieńczyła zdobna kopuła z iglicą. Okna trzeciej kondygnacji zakoń­czone byty gzymsami wspartymi na konsolkach, pomiędzy którymi umieszczono rzeźby główek aniołów i motywy ro­ślinne. Balkony miały kute balustrady. Wszystkie okna ka­mienicy były ciemne. Ludzie spacerowali Stawową, nie zdając sobie sprawy z tego, do jakiej potworności doszło tutaj kilka dni temu.

Meyer rozglądał się na boki. Sprawdzał, jak sprawca mógł uciec z miejsca zbrodni i ile czasu mu to zajmie. Pięć minut wolnym krokiem, trzy i pół szybkim. A biegiem? Niespełna dwie minuty. Jeśli sprawcy byli dobrze zorganizowani. Ale czy rzeczywiście nikt ich nie zauważył? Przecież wynieśli z tego mieszkania fanty. Niektóre sporych rozmiarów, jak obrazy.

Meyer mijał ulicznych grajków, mima, który zgromadził wokół siebie krąg przechodniów, zakochane pary obścisku- jące się tuż obok beznogiego żebraka, zbierającego pienią­dze do kubka z McDonalda. Byl tak skupiony na analizie, że nie dostrzegał twarzy mijanych postaci, nie słyszał mu­zyki dobiegającej z otwartych drzwi knajpek. Nie przycią­gał go też gwar pierwszych w tym roku ogródków piwnych przed restauracjami. Kiedy zobaczył ludzi z plecakami idą­cych na dworzec, olśniło go. Nawet jeśli sprawcy mieli ze sobą wielkogabarytowe fanty, nikt nie zwróciłby na nich uwagi. Tymi ulicami przechadzają się dziennie setki ludzi, jest wśród nich mnóstwo podróżnych, niosących w rękach bagaże. Rozmyślał teraz, jaki mógł być przebieg zdarzenia. Zatrzymał się i wyciągnął z kieszeni plik żółtych karteczek, które zawsze trzymał przy sobie. Zapisywał na nich przy­chodzące do głowy myśli. Zastanowił się nad ułożeniem cia­ła zamordowanego.

Noc zapowiadała się chłodna. W wysłużonej skórzanej kurtce było mu teraz po prostu zimno. Na jednej z karte­czek rozrysował sobie rano plan mieszkania, w którym do­konano tej zbrodni. Pracownia lekarki miała ponad 120 me­trów. Była usytuowana na przedostatnim piętrze kamienicy. Jedno duże okno wychodziło na ulicę 3 Maja, a trzy pozosta­łe na Stawową. Balkon znajdował się na samym rogu budyn­ku. Stojąc na nim, można było doskonale obserwować obie ulice jednocześnie. Lekarka przyjmowała pacjentów w salonie. To dlatego mąż specjalnie na jej potrzeby zaprojektował długą ściankę z kartongipsu, która uniemożliwiała przecho­dzącym do poczekalni zobaczenie, kogo przyjmuje lekarka. Także ten, kto akurat zajmował kozetkę, nie widział twarzy następnego pacjenta. Poniatowska w ten sposób zapewniała swoim pacjentom prywatność. Meyer zerknął na swój odręcz­ny plan. Poczekalnia była malutkim pomieszczeniem, stały tu: stolik kawowy, na którym leżały gazety do czytania, nie­wielka sofka do siedzenia i wazon z kwiatami. Poczekalnia nie miała żadnych okien, ale były drzwi, które łączyły ją z kuchnią, gdzie czekający mógł zrobić sobie na przykład her­batę. Kuchnia znajdowała się po przekątnej do salonu, a jej okno wychodziło na podwórko. Była doskonale wyposażo­na, ale Meyer nie dostrzegł w niej śladów gotowania. Tam nie było żadnych śladów walki. Zabójcy nie trudzili się, by upo­zorować w niej bezład. Nie splądrowali też gabinetu lekarki, czyli pomieszczenia, do którego wchodziło się przez salon. Te dwa pokoje oddzielały rozsuwane stare drzwi z kryszta­łowymi szybami. W prywatnym gabinecie lekarki znajdowa­ło się tylko jedno okno, które wychodziło na ulicę Stawową. Pod nim zainstalowano długi blat, pełniący funkcję biurka. Przylegająca ściana była cała zabudowana półkami na książ­ki. Brakowało komputera Poniatowskiej, jednak to nie spraw­cy go zabrali, lecz sama seksuolog. Teraz już wiedział na pew­no, że znalezione tu klucze - do samochodu i dołączone do nich do bramy kamienicy i gabinetu Poniatowskiej - należa­ły do Schmidta. I to on musiał je tam pozostawić, bo spraw­cy z jakichś przyczyn nie plądrowali tego pokoju. Dlaczego akurat tam Schmidt zostawił kluczyki do swojego auta? - zastanowił się psycholog. Może czegoś szukał w jej gabinecie. Komputera? Może to właśnie po to do niej przyszedł? Teraz Meyer nie czuł się na siłach, by szukać odpowiedzi na te py­tania. Chciał skupić się na czymś zupełnie innym. Zamknął oczy i wyobraził sobie, że znajduje się w salonie - de facto miejscu zbrodni, gdzie rozegrała się tragedia.

W rogu przy balkonowych drzwiach stal okrągły stół, obok zaś fotel, na którym pozostawiono zwłoki ofiary. Kozetka dla pacjentów była ustawiona pod przeciwległą ścianą. Obok niej - fotel dla tych pacjentów, którzy nie mieli ochoty spowiadać się lekarce na wpół leżąco. Dalej parawan. Meyer zamyślił się. Gdzie wobec tego siedziała Elwira? Przecież musiała mieć swoje miejsce obok kozet­ki. A może to właśnie na jej lekarskim „tronie” usadowio­no po śmierci Schmidta. Tyle że przemieszczono ów cięż­ki fotel pod okno.

Ślady krwi wskazywały, że Johann został zaatakowany w przejściu z korytarza do salonu. Sprawca uderzył go czymś ciężkim. Na podłodze znaleziono kawałki glinianej amfory, która wcześniej znajdowała się w poczekalni dla pacjentów. Może zabójcy czekali tam na Schmidta. On zaś był w salo­nie. Dlaczego nie zaatakowali go w salonie? Dlaczego wy­wabili go do korytarza? Atak nastąpił w korytarzu, potem akcja rozgrywała się już w salonie. Sądząc po rozbryzgach krwi na ścianie, Schmidt bronił się, chciał ratować się uciecz­ką. Ofierze zadano bardzo dużo ciosów. Obezwładnienie tak potężnego mężczyzny nie było więc proste. Czyżby jednak śmieciowego barona zaatakowali niedoświadczeni zabójcy, a nie członkowie grupy przestępczej?

„Muszę natychmiast pogadać o tym z Waldkiem. Może warto zbadać, czy sprawy włamania i zabójstwa nie są ze sobą powiązane?” - pomyślał Meyer i już zamierzał wy­kręcać numer domowy do podinspektora, kiedy usłyszał bi­cie miejskiego zegara. Szybkim krokiem ruszył do samocho­du. Jechał jak automat, tak był pochłonięty rozmyślaniem. Kiedy przekręcał klucz w zamku swojego pustego, niewy­kończonego wciąż domu, poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Położył się tak jak stał, w ubraniu. Ściągnął jedynie buty i marynarkę. Do snu kołysały go urywki przepływających myśli - nieprawdopodobnych olśnień i kapitalnych pomy­słów, dzięki którym to śledztwo wydawało się dziecinnie proste. Zanim całkiem wpadł w objęcia Morfeusza, na mo­ment dostrzegł jeszcze sylwetkę Weroniki Rudy i jej miedzia­ne włosy, które rozwiewał wiatr. Uśmiechnął się. Zbliżała się ku niemu niczym bogini. Uniesione kąciki ust po chwi­li jednak zamarły w sztucznym grymasie, a włosy zapłonę­ły czerwonym ogniem.


Date: 2016-01-05; view: 540


<== previous page | next page ==>
Maja – poniedziałek 6 page | Maja – poniedziałek 8 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)