Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Maja – poniedziałek 6 page

Meyer słuchał tego wszystkiego ze spokojem, jakby mó­wiła o pogodzie. Tak naprawdę analizował każdy podawa­ny przez nią szczegół. Interesował go zwłaszcza sposób prze­kazywania informacji. Zastanawiał się nad celem, jaki przy­świecał lekarce. Kiedy skończyła, uprzedził ją:

- Jeszcze przez kilka dni wejście do kamienicy będzie opieczętowane przez policję. Na razie nie powinna pani tam wchodzić. Sprawa jest zbyt świeża. I radzę nie udzielać żad­nych wywiadów. To dla dobra śledztwa.

- Ależ oczywiście.

- Aha, jeszcze jedno - zawahał się i zablefował.

- Dlaczego dala pani Johannowi klucze?

Elwira odparła bez zająknięcia.

- Miał jakąś sprzeczkę z Bobikiem. Zaproponowałam, żeby przenocował w gabinecie. Ponieważ wstawał wcześnie rano, pozwoliłam mu zabrać klucze ze sobą.

- Pamięta pani, kiedy to było?

Elwira zamyśliła się. - Dokładnej daty nie podam... Jakieś cztery miesiące temu.

- Nigdy więcej nie nocował w pani gabinecie?

- Nie.

- Dlaczego nie zażądała pani zwrotu kluczy.

- Po co? - wzruszyła ramionami Elwira. - Miałam zapasowe.

- Jest pani pewna?

- Tak, prawdopodobnie nadal są w naszym mieszkaniu. A jaki to ma związek ze sprawą? - zaniepokoiła się.

- Ile było zapasowych kompletów?

Kobieta skupiła się. Czuła, że to podchwytliwe pytanie. Nie wiedziała, jak wybrnąć.

- Nie pamiętam...

- Ile było kompletów kluczy? - powtórzył Meyer.

- Do kamienicy, domu i gabinetu.

- Trzy - odrzekła niepewnie. - Chyba trzy. Jeden miałam ja, drugi Michał i trzeci - rezerwowy, który da­łam Johannowi.

- Przez ostatni miesiąc przed śmiercią Schmidta mąż miał jakiś problem, by się dostać do kamienicy? - drążył uparcie profiler.

- Pan coś sugeruje? Nie bardzo rozumiem - znów jej ręce powędrowały w kierunku apaszki. Jakby chciała ją roz­wiązać. Zamiast tego rozsunęła fałdy chustki, ale tak, by nie odsłonić ani kawałka szyi. Meyer wpatrywał się w nią w oczekiwaniu.

- Prowadzicie państwo różny tryb życia. Mąż zajmuje się dzieckiem. Rzadko jednocześnie wychodziliście i wra­caliście. Pytam więc raz jeszcze: czy mąż miał jakikolwiek kłopot, by dostać się do domu.

- Nie - szepnęła Elwira.

- I nie zgubił kluczy?

- Nic o tym nie wiem.

- Nie pożyczał ich od pani?

- Może raz czy dwa. Ale miał swoje. Chyba tak...

- Nie szukał zapasowego kompletu? Nie pytał, co się z nimi stało?



Elwira była blada. Kręciła tylko przecząco głową.

- To chyba jakieś nieporozumienie - zaśmiała się ner­wowo. - Chyba nie wiedział, że zapasowy komplet jest u Schmidta... Wie pan, on nie interesował się tym zbytnio - wikłała się coraz bardziej. By dać sobie trochę czasu, postanowiła zapalić. Nerwowo szukała w torebce zapalnicz­ki. Nagle torebka upadła na podłogę, a kiedy kobieta sięga­ła po nią, apaszka odsłoniła szyję i dostrzegł zaczerwienie­nie. Już wcześniej nurtowało go, co kobieta ukrywa pod tą chustką. Teraz aż skręcało go, by poprosić ją, żeby zdjęła ten kawałek jedwabiu z szyi. Zamiast tego jednak bacznie obserwował jej ruchy. Była bardzo zdenerwowana. Miał ją w garści. I choć wiedział, że powinien już wychodzić, jeśli chce cokolwiek załatwić w Siewierzu, nie mógł się powstrzy­mać i pytał dalej.

- To mąż znalazł tę kamienicę?

- Tak. Dzięki jego informacjom kupiłam ją za napraw­dę okazyjne pieniądze - odetchnęła z ulgą, że zmienił na chwilę temat.

- Można spytać za ile?

- Milion dwieście.

- Złotych?

Kiwnęła głową. - No chyba nie dolarów...

Meyer zagwizdał. - Rozumiem, że to dobra lokata ka­pitału.

Lekarka uśmiechnęła się.

- To był naprawdę łut szczęścia. Sama nie wiem, jak to się udało. Pan Zylber, z ramienia miasta administrujący kamie­nicami przy Stawowej, w niecały miesiąc załatwił wszystkie formalności z trójką spadkobierców. Jedna z nich - Marion Kasaar, ponoć była gwiazda filmowa, mieszka w Berlinie. Dla niej ta scheda była jedynie kłopotem, bo przy okazji każdego remontu elewacji czy dachu musiała przyjeżdżać do Polski. Drugi z nich - pan Zbigniew Zorza ma warsztat samocho­dowy, a trzecia dziedziczka - Ewelina Jeziorek zamierza wyjechać ze Śląska za mężem. Pani Kasaar była zadowolo­na, że pozbędzie się kłopotu, tej ostatniej dwójce zależało na żywej gotówce. Za odpowiednią opłatą pan Zylber wszystko dla nas załatwił. Mieliśmy ogromne szczęście. Proszę sobie wyobrazić, że zaledwie trzy miesiące później dwie neobaro- kowe kamienice, przylegające do mojej, przejęli bracia Lipscy i zaczęli tam gruntowny remont. Nie wiem, czy pan pamię­ta, jak wyglądały te budynki, zanim obok nas stanął hotel. To były rudery. Nasza była w najlepszym stanie. Mieszkali w niej ludzie! W tej chwili wartość tej kamienicy jest dwu- albo i trzykrotnie wyższa.

- To rzeczywiście wielkie szczęście. I ciekawy zbieg oko­liczności. A jeśli można spytać, skąd pani miała taką kwo­tę? - zainteresował się profiler. Dla niego milion złotych było kwotą całkowicie abstrakcyjną.

- Większość pieniędzy pożyczyłam od pierwszego męża. Jest biznesmenem. Prowadzi sieć dystrybucyjną lodówek i za­mrażarek dla gastronomii. Ma w Polsce wyłączność na kil­ka wiodących marek. W dzisiejszych czasach lodówki w re­stauracjach i sklepach muszą być wymieniane co cztery lata. Wymóg Unii Europejskiej. Jak pan widzi, taki biznes to prawdziwa żyła złota. W związku z tym mój były mąż nie robi już właściwie nic. Kontroluje jedynie, by rada nad­zorcza go nie okradała.

- Skoro cena kamienicy na Stawowej była tak atrakcyj­na, to dlaczego pani były mąż sam tego nie kupił?

- Artur nie chciał się w to bawić. Ma dość pieniędzy. Chce mieć święty spokój, korzystać z życia. Poza tym koszt kamienicy to jedno, a drugie to remont, który zresztą też po­chłonie fortunę. Przy najmniejszej przeróbce trzeba się zwra­cać do miasta o zgodę. Nawet w przypadku wymiany insta­lacji elektrycznej. O odrestaurowaniu elewacji, zabytkowych kopułach, lukarnach czy iglicy, nie wspominając. Sama ni­gdy nie wpadłabym na taki pomysł. Ale Michał miał obse­sję na punkcie tego budynku. Nie wiem dlaczego. A zresztą on to wszystko tak wspaniale czuł - wyjaśniła.

- Nie przeszkadzało mu to, że bierze pani milion zło­tych od byłego męża?

- Dwa miliony.

Meyer aż się zapowietrzył. Kobieta mówiła o dwóch mi­lionach jak on o pożyczce 200 złotych od Szerszenia.

- To tym bardziej.

- Proszę pamiętać, że Michał jest artystą. Inaczej po­strzega świat niż my, zwykli śmiertelnicy. Jest ponad ma­terialne problemy. Jego umysł zajmują zdecydowanie wyż­sze sprawy.

Lekarka mówiła z egzaltacją, jakby nie dostrzegała śmieszności własnej wypowiedzi. Meyer żałował, że obok nie ma Szerszenia. Już słyszał jego gromki śmiech i uszczypli­wy komentarz. - Jak pan się domyśla, ci dwaj panowie nie przepadają za sobą - ciągnęła lekarka. - To dlatego cała operacja była na mnie. W razie czego to ja musiałabym spła­cić męża. Wszystkie prawa należą do mnie. Jestem jedyną właścicielką Kaiserhofu. Jeśli mam być szczera, Michał był trochę zły z tego powodu, lecz nie mogłam podpisać umo­wy pożyczki na innych warunkach. Poniatowski nigdy by się nie zgodził.

- Czyli pani ma bardzo dobre relacje z byłym mężem?

- No, tak... - Elwira zawahała się. - Po latach walki z nim stwierdziłam, że muszę mu wybaczyć i żyć dalej.

- Jakiej walki?

- To melodramat, nie wiem, czy pana zainteresuje... - krygowała się.

Zachęcił ją ruchem ręki. Elwira z miną cierpiętnicy za­częła relacjonować:

- Wbrew temu, co można sądzić, że zostawiłam męża dla dwa razy młodszego przystojniaka, to on pierwszy mnie zdradził. Klasyka, niebrzydka sekretarka. Nic nie zauważy­łam. Zajmowałam się karierą naukową, pracowałam wtedy w Katedrze Zdrowia Psychicznego i Więzi Międzyludzkich w Śląskiej Akademii Medycznej. Dowiedziałam się o wszyst­kim, dopiero kiedy ona zaszła w ciążę. Ja wtedy dzieci mieć nie chciałam. Mąż poprosił o rozwód, ale ja nie zamierzałam się zgodzić. Żądałam orzeczenia winy z jego strony. To oznaczałoby dla niego niekorzystny podział majątku. Oczywiście nie chciał tracić ani grosza. Tak więc żyliśmy w fikcyjnym związku ponad rok. On na górze, ja na dole. Czekaliśmy, aż ten pat sam się rozwiąże. I tak się stało. Poznałam Michała. Z wykształcenia jest informatykiem, skończył jakieś dwulet­nie studium. Przychodził do firmy męża naprawiać sprzęt. Zakochałam się. Zaczęliśmy romansować. Mąż wynajął de­tektywa i zagroził użyciem zgromadzonych materiałów w są­dzie. I tak poszliśmy na ugodę, rozwiedliśmy się polubow­nie. To, że pożyczył mi te pieniądze, było trochę - jak pan widzi - odkupieniem win, może zatkaniem mi ust. Płacę mu zresztą stosowne odsetki. Nie stracił na tym geszefcie. Michał zaś nigdy nie mieszał się do moich spraw finanso­wych. Od początku był na straconej pozycji.

- Dlaczego? - zainteresował się psycholog.

- To ja przez całe lata go utrzymywałam. Dzięki mnie został kimś, ze zwykłego informatyka przeistoczył się w ar­tystę. Mógł sobie na to pozwolić jedynie przy mnie. Żył jak chciał, robił, co chciał. Mógł realizować swoje pasje. A ja szczerze go w tym wspierałam.

„Był twoim utrzymankiem”, pomyślał Meyer. Na głos po­wiedział jednak coś innego:

- Ale chyba odczuwał frustrację, że nie mógł dać pani tak wielkiej kwoty?

- O nie, on jest zupełnie pozbawiony takiej, pan wybaczy, samczej ambicji - żachnęła się Poniatowska. - Pieniądze mają dla niego wartość jedynie wymienną.

- Jak dla większości z nas - zdecydował się wtrącić Meyer.

Lekarka jednak nie dostrzegła sarkazmu w jego głosie.

- Nieważne, po prostu Michał nie mieszał się w moje finansowe sprawy. W tych kwestiach mój mąż, przyznaję, jest zupełnie nieżyciowy. Choć nie ukrywam, że odkąd po­znałam Johanna, trochę mi to przeszkadzało. W każdym razie Michał całą uwagę i kreatywność wkładał w plan odrestaurowania tego pięknego budynku. Kochał to. Jego plan przywrócenia świetności tej kamienicy był napraw­dę obłędny.

- Rozumiem - odrzekł Meyer.

- To już wszystko? - Poniatowska wstała. - Czy mogę iść do domu?

- Sama pani nie wyjdzie. Proszę za mną.

Ruszyli długim, szarym korytarzem, z dziesiątkami drzwi oraz tablicami, na których wieszano ogłoszenia o po­szukiwanych niebezpiecznych sprawcach oraz zawiadomie­nia o szkoleniach czy policyjnych imprezach. Takich kory­tarzy w katowickiej komendzie były dziesiątki. Istny labi­rynt. Każdy zakończony wielkim oknem z dziwacznymi, metalowymi kratami. Przez te okna widać było panoramę miasta. Komenda Wojewódzka Policji w Katowicach swo­ją świetność miała dawno za sobą. Zjechali windą na parter i skierowali się do wyjścia.

Kiedy lekarka poczuła się już wolna i uznała, że nie musi się kontrolować, przygarbiła się, a skóra na jej twarzy spra­wiała wrażenie wiotkiej, o niezdrowym żółtym odcieniu pergaminu.

- Tak przy okazji - zagaił Meyer. - Czy pani mąż jest Polakiem? Ma takie cudzoziemskie nazwisko i aparycję.

- Tak - uśmiechnęła się lekarka. - To znaczy jest stu­procentowym Polakiem. Pochodzi z Waplewa, małej miej­scowości na Suwalszczyźnie. Zmienił nazwisko, kiedy za­czął być artystą. Jako informatyk miał inne. Kiedy go po­znałam, nazywał się Łopata. Michał Łopata. Sam pan widzi, że nie pasowało to do image’u artysty, wziętego sty­listy wnętrz. Mogło być źle odebrane przez lokalną cygane­rię. Kiedy braliśmy ślub, przyjęłam już jego nowe nazwisko, bardziej atrakcyjne - Douglas. Nie mam pojęcia, dlaczego akurat takie wybrał.

Meyer spojrzał na nią i zastanowił się, dlaczego szydzi z męża. Czy zrobiła to świadomie? Czy możliwość swobodnego opuszczenia komendy tak ją rozluźniła, że na chwilę zaniechała samokontroli?

Na pożegnanie Elwira Poniatowska podała mu dłoń jak do całowania. Udał, że nie zrozumiał gestu. Uścisnął ją po męsku i zawrócił. Chciał jak najszybciej znowu znaleźć się w pokoju przesłuchań, by zabrać swój dyktafon i dokumen­ty. Kiedy lekarka została sama, z ulgą ściągnęła z szyi chust­kę i zaczęła stawiać kołnierzyk sukienki.

- Pani Elwiro - usłyszała za plecami. Meyer stał tuż za nią. Odwróciła się gwałtownie. Wtedy na jej szyi do­strzegł podłużną szramę, jakby zadrapanie od pazura. Rana była podpuchnięta i zaczerwieniona wokół. Nie wyglądała na świeżą, raczej sprzed dwóch-trzech dni, była podgojona. Kobieta zorientowała się, że psycholog dostrzegł to, co tak skrzętnie cały czas ukrywała.

- Proszę nie opuszczać miasta. Nigdzie nie wyjeżdżać do odwołania. I być pod telefonem - powiedział.

Skinęła głową i pośpiesznie ruszyła w kierunku drzwi. Stal jeszcze chwilę, wpatrując się w jej znikającą sylwetkę. Z kim szamotała się ta damulka? - w drodze na górę myślał o za­drapaniu na szyi oraz siniaku na udzie. Kto ją tak załatwił?

- Ale nasmrodziła - usłyszał od policjanta, który przy­gotowywał się do kolejnego przesłuchania.

Meyer chwycił swój dyktafon, papiery i wizytówkę lekar­ki, na której złotymi literami wypisane było jej nazwisko, po czym spojrzał pytająco na kolegę.

- Wylała na siebie chyba całą butelkę perfum. Chciała cię uwieść - pośpieszył z wyjaśnieniem policjant i zaśmiał się. - Bidula nie wie, że na naszego psychologa takie sztucz­ki nie działają.

Meyer odwzajemnił uśmiech. Wyszedł z pokoju zatopio­ny w myślach. Jak to możliwe, by zrozpaczona kobieta pa­miętała, by zabrać do torebki perfumy i użyć ich przed prze­słuchaniem? Czy faktycznie była tak zrozpaczona, jak sta­rała się wszystkich przekonać?

Meyer aż się rozpromienił, kiedy oficer dyżurny wycią­gnął spod blatu przesyłkę od Anki. Minęła 17.30, większość pracowników opuściła budynek. W poczekalni nie było ni­kogo, więc funkcjonariusz z zaciekawieniem obserwował profilera, który natychmiast, nie przejmując się wścibskim spojrzeniem dyżurnego, zaczął przeglądać zawartość tor­by. Dokładnie sprawdził plik papierów w foliowej koszulce. Anka spisała się na medal. Nie zapomniała o karcie pojaz­du jego świętej pamięci passata. Przywiozła mu też czyste ubranie na zmianę i wygodne mokasyny. Profiler postano­wił buty zmienić natychmiast. Chwycił torbę i ruszył w stro­nę hallu, by usiąść na jednym z plastikowych krzesełek dla oczekujących i wreszcie zdjąć znienawidzone lakierki, któ­re wpijały mu się w stopy. Kiedy przechodził obok drzwi wejściowych komendy, które dzięki czujnikom fotokomór­ki automatycznie się rozsunęły, dostrzegł stojące u podnó­ża schodów nowiutkie auto.

- Już bliżej się nie dało - mruknął pod nosem. Rze­czywiście samochód był zaparkowany tak, jakby kierow­ca zamierzał wspiąć się nim schodami do wnętrza komen­dy, lecz tylko z sobie znanych przyczyn zrezygnował z tego pomysłu.

- Jaki palant przyjechał tą landrynką? - zaśmiał się w głos.

Oficer dyżurny zawtórował mu głośnym rechotem: - Może bał się, że ktoś go nie zauważy - dorzucił, podpiera­jąc się pod boki i bacznie przypatrując profilerowi.

- W takim kolorze? Chyba musiałby być ślepy - od­rzekł Meyer.

Barwa auta stojącego na podjeździe komendy była wy­jątkowo słodkim odcieniem różu. Jego perfekcyjnie wy­polerowana karoseria błyszczała w popołudniowym słoń­cu. Samochód sprawiał wrażenie szerszego niż dłuższe­go, prawie nie miał bagażnika i był wyposażony w szeroko rozstawione wielkie reflektory - wszystko to nasuwało skojarzenie z lateksową żabą sporych rozmiarów w kolo­rze pink.

- W życiu nie wsiadłbym do takiego wozu - oświadczył Meyer i skrzywił się ze wstrętem. - Choćby mi płacili...

- E tam, panie nadkomisarzu. Nigdy nie mów nigdy - pokiwał palcem oficer dyżurny. - Ja to bym go wypróbował. Przecież to jeden z najnowszych kabriolecików Nissana - Pink Miera CC. Połowa chłopaków z kryminalnego i miej­skiego już go oglądała. Byli nawet z ABW. Robili zakłady, do kogo należy...

- Nie dziwię się - mruknął Meyer, skupiając się te­raz wyłącznie na zmianie butów. Kiedy jego stopy poczu­ły wreszcie błogosławioną wolność, jeszcze raz przejrzał torbę.

-A kluczyki do wozu? - zwrócił się do dyżurnego. Przez moment przemknęło mu przez głowę, że Anka w ostatniej chwili zmieniła zdanie i w zemście nie pożyczy mu tego cho­lernego auta. Byłaby do tego zdolna. Pamiętał, co wyczynia­ła, kiedy się rozwodzili. „Może znów jej odbiło” - pomyślał. Kiedy zapytał, czy pożyczy mu auto, stawiała opór, jakby to był jakiś skarb, a nie dwudziestoletni Sunny po przej­ściach, którego wartość podwajała się po zatankowaniu peł­nego baku. „Jeśli wykręciła mi taki numer, pożałuje” - za­perzył się. Wtedy dyżurny zrobił gest, jakby dopiero sobie przypomniał o jakimś mało istotnym szczególe.

-A tak - dyżurny złożył usta w ciup. Meyer odetchnął z ulgą. Wszystko gra, pomyślał. Kiedy jednak funkcjonariusz położył na blacie kluczyki i powoli przesuwał je pod szkla­nym otworem w szybie, profiler zmarszczył brwi.

- To nie te - syknął.

Kluczyki miały wprawdzie napis i logo nissana, lecz były jakieś inne, nowoczesne, o obłych kształtach. Nie mogły pa­sować do staruszka Sunny’ego. Zwłaszcza że oprócz główne­go klucza ktoś przywiesił do kompletu dwa małe kluczyki, pilota do centralnego zamka oraz alarmu, a także infantylne plastikowe serduszko. Meyer był przekonany, że funkcjona­riusz się pomylił i wydał mu nie te klucze, co trzeba.

Oficer dyżurny jednak pewnym gestem przesunął je w kierunku psychologa.

- To nie moje - upierał się Meyer.

Kluczyki znów znalazły się po stronie dyżurnego. Wtedy funkcjonariusz wstał, wyszedł z dyżurki i włożył je zdziwio­nemu profilerowi do rąk.

- Co to ma być? - wkurzył się Hubert. Nie rozu­miał, dlaczego dyżurny uparcie wciska mu nie jego klucze. Przemknęło mu przez głowę, że może robi sobie z niego żar­ty - podmienił kluczyki, a na dodatek przywiesił do nich kiczowatą ozdobę. Chciał spytać: „Kurwa, co jest grane?”, ale opanował się i zdobył na rzeczowy ton: - Gdzie Anka zaparkowała?

- To, panie nadkomisarzu, chyba są kluczyczki do pana nowej bryczki - oświadczył dyżurny, z trudem opanowu­jąc śmiech. Meyer spojrzał na niego wilkiem. Podniósł klu­cze do góry, jakby trzymał w rękach martwego gza czy ka­ralucha, obejrzał je dokładnie i nie czekając na odpowiedź, podszedł do okna. Rozpaczliwie wypatrywał granatowego kanciaka. Ale niczego podobnego nie było w zasięgu jego wzroku. Naprzeciw niego stała tylko ta różowa karykatura samochodu. Hubert czuł, że zaczynają go piec uszy. Kiedy ponownie odwrócił się w kierunku dyżurki, napotkał roz­bawione spojrzenie dyżurnego.

- Jeszcze pan nie widzi, nadkomisarzu? - oficer wska­zał Pink Nissana Mierę CC zaparkowaną u podnóża komen­dy. - Tutaj stoi, na puzzlach[5].

I tylko na tyle starczyło mu powagi. Policjant zaniósł się gromkim śmiechem. Hubert spojrzał na różowe zjawisko, po czym zerknął na ozdobę przy kluczykach. Wszystko się zga­dzało. Na kluczu i włączniku alarmu wyraźnie było napisane: nissan. Plastikowe serduszko jednoznacznie wskazywa­ło, że auto należy do kobiety. Jego kolor też. Tak, wszystko się zgadzało. Anka była w końcu kobietą. I miała za męża dentystę. Skrzywił się, jakby rozgryzł garść ziarenek pie­przu. Chwycił torbę, starając się nie napotkać wzroku dy­żurnego, który z trudem opanowując „głupawkę”, zszedł do połowy schodów przed komendą. Meyer wybrał w komór­ce numer Anki.

„Pewnie uważasz, że to bardzo śmieszne. Taki zajebisty kawał. Naprawdę, jajcara z ciebie” - szydził w myślach. I za­mierzał jej to wszystko zaraz wyrzucić. Zamiast niej powi­tał go głos dentysty nagrany na skrzynce. „Tu automatyczna sekretarka Anny Lewandowskiej. Pani Ania nie może teraz odebrać telefonu, gdyż jest bardzo zajęta. Proszę zostawić wiadomość, pani Ania oddzwoni w późniejszym terminie lub proszę spróbować później. Na razie! Pa!”. Meyer ze złością nacisnął czerwony przycisk i spróbował jeszcze raz. To samo: spróbować później, spróbować później... Pa! Pa! Pa!

- Ty, Anka - za trzecim razem postanowił się jednak nagrać. - Dzięki za pomoc, ale... - zawahał się na dłuższą chwilę, po czym podniósł głos. - To różowe tutaj... Co to, kurwa, jest?! Gdzie jest twój wóz? Jeśli myślisz, że to jest śmieszne... - nagrywanie przerwało długie „pik”.

Zerknął na wyświetlacz. Połączenie zostało przerwane, przekroczył czas nagrywania wiadomości. Westchnął cięż­ko i z nieufnością zbliżył się do luksusowjej mydelniczki. Rozejrzał się czujnie wokół, jakby obawiał się, że ktoś może go zauważyć, po czym kliknął centralny zamek i szybko wsiadł do wozu. Kiedy znalazł się wewnątrz, poczuł się bez­pieczniej. Zdziwił się, bo było tam zaskakująco dużo miej­sca. Maksymalnie odsunął przednie siedzenie i z ulgą wy­ciągnął nogi. Dopasował sobie lusterka, sprawdził działanie spryskiwaczy i świateł. Otworzył skrytkę - wewnątrz zna­lazł plik dokumentów, mapy, jakieś instrukcje i książkę ser­wisową. Wszystko ułożone pedantycznie, według wielkości.

Auto lśniło czystością i pachniało zapachem „new car”, któ­ry dyndał na lusterku wstecznym. Mimo to poczuł się jak w Kingsajzie. Nic nieznaczący przegrany mały człowieczek, który tylko na chwilę uciekł z Szuflandii.

- Chciałbym coś ci wyznać, różowa landryno - zwró­cił się do auta. Modulował głos, skutecznie udając piskliwy tembr Anki, kiedy jej na czymś bardzo zależało.

- Nigdy tego nikomu nie mówiłem. Jestem... jestem... - wybuchnął udawanym płaczem - krasnoludkiem.

Spojrzał we wsteczne lusterko i już normalnym głosem powiedział do siebie: - Klasyczny szok powypadkowy. Reminiscencje mogą pojawiać się jeszcze przez kilka naj­bliższych dni. Dlatego muszę je zminimalizować nieznacz­ną dawką nikotyny.

Otworzył okno i bez skrupułów wyciągnął z kieszeni pa­pierosy oraz zapalniczkę. Dał pstryczka w sam środek dynda­jącej na wstecznym lusterku tekturowej choinki, wyobrażając sobie, że to nos dentysty, i z rozkoszą zaciągnął się dymem. Słońce świeciło mu w twarz, ale nie odgiął osłony. Ciepło zwielokrotnione przez przednią szybę auta miło rozgrzewało jego policzki. Na chwilę przymknął więc oczy i napawał się tym stanem. Czuł, że odzyskuje siły. Kiedy otworzył oczy z postanowieniem, że za chwilę ruszy do Siewierza, słońce na moment go oślepiło. Kiedy zyskał ponownie ostrość wi­dzenia, na alejce wzdłuż komendy dostrzegł kobietę zmierza­jącą wprost na niego. Meyer od razu rozpoznał energicznego rudzielca. Prokurator Weronika Rudy była inaczej ubrana niż rano, kiedy się poznali. Widać po wizycie na Stawowej pojechała do domu przebrać się w służbowy uniform pro­kuratora. Granatowy kostium, składający się z krótkiej, do­pasowanej marynarki oraz ołówkowej spódnicy, nadawał jej sylwetce kształt klepsydry. Ramiona poszerzone przez poduszki były niemal tej samej szerokości co biodra kobie­ty. Pod żakietem miała białą bluzkę ze stójką. Widział jej zgrabne nogi, wydłużone niebotycznymi obcasami. Na nosie miała przeciwsłoneczne okulary o klasycznym kształcie Wayfarer Ray Ban, takie jakie nosiła Audrey Hepburn w fil­mie „Śniadanie u Tiffany’ego”. Miedziane włosy związane w ciasny kucyk poruszały się w rytmie jej roztańczonych bioder - to w prawą, to w lewą stronę. Meyer nagle uświa­domił sobie, że prokuratorka zaraz dostrzeże go w tym ró­żowym aucie. „Chyba spalę się ze wstydu”, przeraził się. Aż zakrztusił się dymem i zaczął głośno kasłać. Chwycił ścier­kę do wycierania szyb ze schowka w drzwiach. Rudy szła szybko, równym wojskowym krokiem. Była zamyślona. Wydawało się, że nie widzi nikogo i niczego wokół. Kiedy stanęła u podnóża schodów prowadzących do bocznego wej­ścia do budynku, gdzie mieściła się komenda miejska, profi­ler przestał oddychać. - No wejdź tam. Wejdź! Proszę, bła­gam - powtarzał jak mantrę. Ale kobieta zatrzymała się tam tylko na chwilę, podniosła stopę i dokładnie obejrzała obcas buta. Kiedy stwierdziła, że wszystko w porządku, ponowiła marsz. Wyminęła miejską komendę i wyraźnie zmierzała do głównego wejścia, czyli wprost na różową micrę i Meyera. Mężczyzna czuł, że robi mu się gorąco. Wiedział, że kiedy kobieta zbliży się do schodów, na pewno rozpozna, kto sie­dzi wewnątrz auta. Przeraził się. Przez głowę przelatywały mu myśli. „Odwrócę głowę - nie, to nic nie da. Udam, że szukam czegoś na tylnym siedzeniu - też nie, zorientuje się, że to ja, i jeszcze sobie pomyśli, że jej unikam. A może wysiąść i przywitać się, jak gdyby nigdy nic, jakby to było takie normalne auto? Nie! Nigdy!” Czasu było coraz mniej. Weronika była tuż-tuż. Nie miał wyjścia. Pochylił głowę i schował ją między nogi, niczym struś w piasek. Czuł, że drętwieje, lecz nie odważył się podnieść przez długą chwi­lę. Czujnie nasłuchiwał. W pewnym momencie wydawało mu się, że stukot szpilek oddalił się. Odczekał jeszcze chwilę i powoli zaczął unosić głowę. Natychmiast ukrył ją ponow­nie. W bocznej szybie dostrzegł sylwetkę prokuratorki od biustu do bioder. Stała obok landrynkowej micry. Jej głowa znajdowała się ponad dachem samochodu. Meyer odetchnął z ulgą. „Nie zauważyła mnie” - ucieszył się. Podniósł nie­co głowę. Werka rozpięła żakiet, jej śnieżnobiała bluzka nie sięgała do pasa, mógł więc ze swojej „żabiej perspektywy” wpatrywać się w wąski fragment jej nagiego ciała. Jest wąska w talii, zarejestrował. Po chwili niepokój wrócił. Nie rozu­miał, dlaczego kobieta tak długo stoi koło samochodu, bał się, że za chwilę zapuka w szybę. Uzmysłowił też sobie, że nie widzi jej rąk, za to słyszy jakieś chrobotanie na dachu. Wreszcie odwróciła się i powoli zaczęła wchodzić na schody prowadzące do komendy. Meyer mógł się wyprostować. Nie przestając wpatrywać się w plecy prokuratorio, z ulgą zapa­lił kolejnego papierosa. Kiedy zobaczył, jak przykłada ko­mórkę do ucha, pojął, co zatrzymało ją przy jego samocho­dzie. Po prostu położyła na dachu torebkę i szukała w niej telefonu. Nagle Weronika odwróciła się i zaczęła schodzić po stopniach. Znów się pochylił. Jednak nie na tyle nisko, by nie widzieć jej twarzy, którą wykrzywił grymas złości. Nie patrzyła ani na auto, ani na niego. Słuchała tego, co mó­wiła osoba po drugiej stronie słuchawki. Po pokonaniu kil­ku stopni, ze złością nacisnęła przycisk w telefonie, wrzuci­ła komórkę do torebki i zawróciła ku drzwiom do komendy. Meyer użył dźwigni przesuwającej oparcie do pozycji pół­leżącej, rozparł się wygodnie i wtedy zobaczył na tapicer- ce okrągłą dziureczkę, którą wypalił rozżarzonym papiero­sem. Na wycieraczce zaś leżał nadwęglony niedopałek czer­wonego marlboro.


Date: 2016-01-05; view: 552


<== previous page | next page ==>
Maja – poniedziałek 5 page | Maja – poniedziałek 7 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.022 sec.)