Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ ÓSMY 7 page

Nie, nie myśleć. Nie ma dobra i zła, tylko czyste działanie prowadzące do celu. Starzec chciał mu coś powiedzieć, ostrzec go albo prosić o pomoc, przekazać jakąś wiadomość, i nie zdążył. Zamordowana dziewczynka znalazła się na trasie jego rutynowych biegów, jak gdyby ktoś celowo prowokował go do wyjścia z ukrycia. Ktoś, kto znał trasę jego biegu. I wiedział

o porozumieniu łączącym go ze starcem. Kto wabił go i powoli osaczał. Tak jak w wypadku śmieci z chlewni. Pod ich domem w chwili wykonywania kolejnego zadania zauważył w samochodzie tę kobietę. To niemożliwe. Nie, nie myśleć. Nie myśleć.

Nagle przez mięśnie przebiegł

potężny impuls. Było za późno na jakąkolwiek reakcję. Ułamek sekundy później usłyszał jednocześnie ostry pisk ptaka i świst zwalnianego naciągu. Zdążył w biegu podskoczyć i podkulić nogi jak do tureckiego przysiadu, gdy od spodu objęła go ściółka leśna i podciągnęła w górę, zamykając w ciasnym kokonie. Przełożył

prawą dłoń do tyłu, za pas, gdzie w skórzanej pochwie tkwił

ukryty nóż, ale to było wszystko. Nie zdołał go już wyjąć, sieć zacisnęła się szczelnie wokół ciała. Pisk niósł się po lesie jak dźwiękowa ilustracja wcinających się w niego sznurów.

– Patrz,

kurwa! Wisi jak baleron. – To było ostatnie, co usłyszał. Po uderzeniu stracił przytomność.

 

Gałąź śliwy rytmicznie stukała w okno, jakby prosiła o wpuszczenie do środka. Deszcz zacinał coraz ostrzej i chłopcu przyszło do głowy, że mężczyzna może nie wrócić przed nocą. Nie bał się zostać sam – jego krótkie i bolesne życie nauczyło go znosić o wiele cięższe sytuacje, ale bał się o niego. Kiedy zobaczył go po raz pierwszy prawie trzy miesiące temu, zaimponował mu jego kamienny spokój i równie kamienna wiedza o tym, co należy robić, kiedy i jak. I oczywiście sprawność fizyczna. Tamtych trzech bandziorów rozłożył jak worki treningowe. Już wtedy podobały mu się jego ruchy, było w nich coś niezwykłego, co odróżniało go od innych ludzi. Kroki stawiał ostrożnie i delikatnie, jak gdyby zawsze stąpał po kruchym lodzie, podobnie operował rękami o szczupłych dłoniach, które przypominały końcówki robota przy taśmie produkcyjnej. W jego wychudzonej sylwetce trudno było zgadnąć siłę i zwinność, jakimi zaskakiwał przeciwników. Z wiotkiego przygarbienia potrafił nagle przejść do błyskawicznego ataku, jakby ktoś nagle przestawił dopływ energii z uśpienia od razu na maksymalną moc. Głównie dlatego ci trzej dali się tak łatwo pokonać – nie podejrzewali w tym wysokim chudzielcu takiej sprawności. On zresztą również nie podejrzewał. W pierwszym odruchu chciał skorzystać z zamieszania i uciec, zanim tamci skopią szlachetnego tatusia do nieprzytomności. Znieruchomiał zauroczony dopiero wtedy, gdy zobaczył, jak ten szlachetny tatuś rozkłada ich po kolei na parkingu jak worki z ziemniakami do przydrożnego handlu. Nie mógł oderwać oczu od zwinnych ruchów mężczyzny. Wtedy pierwszy raz przyszło mu do głowy, że to nie są ruchy człowieka, tylko dzikiego zwierzęcia. I kiedy mężczyzna po załatwieniu goryli odchodził do swoich spraw, poszedł za nim. Uległ temu czemuś, co otaczało mężczyznę, tej niepozornej i pewnej sile. Nie zastanawiał się nad konsekwencjami. Gdyby go wówczas zapytano, nie umiałby wytłumaczyć, dlaczego to robi, po prostu odruchowo poszedł za człowiekiem, który pierwszy od dłuższego czasu zapewnił mu poczucie bezpieczeństwa i nie wymagał okrutnego oddania. Dobrze było być obok niego, po prostu. Jego siła nie przerażała, ale dawała uspokojenie. Teraz wydawało mu się, że rozumie trochę więcej.



Nigdy nie lubił ludzi. Nie pamiętał mamy ani taty, a ciotka z wujkiem, u których się wychowywał przez pierwsze lata, nauczyli go głównie odsuwania się na bok, żeby nie przeszkadzał.

– Idź do pokoju, zajmij się czymś, nie siedź tak! – pokrzykiwała gruba kobieta i dalej smażyła tłuste kotlety.

– Leć do sklepu po mąkę, bo mi się skończyła! – komenderowała, kiedy wreszcie zamknął się w pokoju nad książką.

– Kazałam ci posprzątać, żebyś nie siedział w takim gnoju – ciągnęła po jego powrocie, chociaż wcale mu nie kazała, w pokoju zaś zwykle utrzymywał porządek.

Wujek, który po śmierci swojej siostry zdecydował się wziąć go do siebie na wychowanie, nie był w stanie obronić go przez tyranią ciotki i po kilku nieśmiałych protestach machał ręką, zostawiając opiekuńcze problemy swojej energicznej małżonce. Kiedy więc po kilku latach obijania się między kuchnią, pokojem na poddaszu i sklepem na rogu został odesłany do brata ciotki, gdzie miał na plebanii pomagać księdzu proboszczowi w prowadzeniu gospodarstwa, a przy okazji wyjść na ludzi, początkowo uznał to za okazję do ciekawej odmiany losu. Była to najbardziej nietrafna rachuba w jego życiu. Pucołowaty, czerwony na twarzy proboszcz o obwisłym brzuchu, błyszczących oczach i wargach wiecznie zwilżanych językiem regularnie wykorzystywał go jako jeszcze jedną darmową przyjemność w swojej kapłańskiej posłudze.

Wzdrygnął się na wspomnienie pierwszego razu, kiedy zupełnie jeszcze nie rozumiał, o co chodzi, i w obecności księdza parsknął śmiechem. Uderzenie w twarz było tak silne, że upadając rozbił głowę o kant biurka w zakrystii. Długo zmagał się z bólem i cieknącą mu za kołnierz krwią, a gdy wreszcie się podniósł i na chwiejnych nogach stanął, przytrzymując się blatu, proboszcza już nie było. Następna próba nastąpiła tydzień później. Usiłował o tym powiedzieć babie, która sprzątała kościół i podlewała kwiaty wokół plebanii, ale w odpowiedzi usłyszał tylko gniewne warknięcie:

– Cicho bydź, podrzutku! Dla twojego własnego dobra. Ksiądz bogobojny człowiek, krzywdy nikomu nie zrobi. – I machała szmatą jeszcze gorliwiej, jakby chciała w ten sposób wymazać jego słowa.

Nikogo w nowym miejscu nie znał, z nikim się specjalnie nie spotykał, nie miał więc do kogo pójść ze swoją dziwną sprawą. W szkole, którą odwiedzał niechętnie i w miarę możliwości nieregularnie, traktowano go jak odludka, nie nawiązał tam żadnych bliższych przyjaźni. Siedział sam w ostatniej ławce i rysował na kartce zwierzęta. Najchętniej ptaki. Lekcje w ogóle go nie obchodziły, nauczyciele zaś widać zaakceptowali ten stan rzeczy i coraz rzadziej wzywali go do odpowiedzi. Nie było z kim rozmawiać. Przez pewien czas liczył na odwiedziny wujka i ciotki, sądząc, że uda mu się namówić ich do zabrania go z powrotem. Mijały jednak tygodnie, oni zaś się nie pojawiali. Zapomnieli o nim, a może w ogóle nigdy ich nie obchodził. Aż pewnego dnia ksiądz wrócił późno z pogrzebu, po którym musiała być huczna stypa, śmierdział wódką i bez ceregieli wlazł do jego pokoiku, pochrząkując i mlaskając, jak to robił zazwyczaj podczas jedzenia. Zwykły uśmieszek na jego czerwonej twarzy zmienił się w okropny grymas kogoś, kto nie umie powstrzymać wyłażących z niego potworów. Pochylił się nad łóżkiem i mamrotał coś o niewinnych młodziankach.

Następnego dnia postanowił uciec. Rano przygotował paczkę z jedzeniem zachomikowanym przy śniadaniu, z biurka zabrał trochę drobnych, a do małej plastikowej siatki z napisem BOURBON – tylko tę udało mu się znaleźć w zakrystii – spakował ubranie. Między nie wcisnął zdjęcie rodziców – jedyne, co mu po nich zostało. Krzyknął, że idzie do szkoły na zakończenie roku, i pobiegł łąkami w dolinę oddzielającą wioskę od zalesionych pagórków. Nie znał za bardzo okolicy, na chybił trafił obrał więc kierunek na las i góry, byle oddalić się od wsi i głównych dróg. Nie wiedział, dokąd ma pójść, dlatego przez pierwsze dni błąkał się po polach, a noce spędzał zagrzebany w kopy z sianem.

Początkowo ucieczka była całkiem fajna. Nareszcie nie musiał czekać na polecenia ani chować się po kątach, schodząc dorosłym z pola widzenia. Pierwszy raz, odkąd pamiętał, mógł robić to, na co miał ochotę, i poczucie swobody wydawało mu się najpiękniejszą rzeczą na świecie. Zaczynało się piękne lato, nie musiał się więc o nic troszczyć – jedzenie i picie można było zdobyć niemal w każdym domu. Całymi godzinami wylegiwał się na pachnących łąkach, patrzył w niebo, po którym płynęły białe pierzaste obłoki, i marzył, żeby na jednym z nich odpłynąć gdzieś daleko. Czasem spotykał ludzi pracujących na polach albo pasterzy ze stadami owiec i wtedy wciskał im rzewną historyjkę o chorej babci, do której idzie na skróty z lekarstwem od mamy. Tak jak w bajce.

Któregoś dnia jednak przestraszył się nie na żarty. Słońce paliło w południe, chciało mu się bardzo pić, a nie miał nic ze sobą. Podszedł do traktorzysty zbierającego trawę na przyczepę. Już kiedy zbliżył się do niego, opadły go wątpliwości. Wielki spocony chłop miał nagi tors cały pokryty tatuażami – i to nie takimi kolorowymi, które można kupić na jarmarku i sobie przykleić, tylko prawdziwymi, z zielonego tuszu. Na odwrót było już jednak za późno.

– Nie ma pan trochę wody? Pić mi się chce – powiedział, usiłując ukryć drżenie głosu.

– A co ty tu robisz? Gdzie mama? – burknął traktorzysta i rozejrzał się szybko dookoła.

– Idę do babci, leży chora i mam jej zanieść lekarstwo – wydeklamował ze sztuczną swobodą. Sam słyszał liche kłamstwo w swoich słowach.

– A babcia gdzie mieszka? – zapytał chłop i zrobił dwa kroki w jego kierunku.

– Tam – mówiąc to, pokazał ręką za traktor.

– Tam, to znaczy gdzie? – Wargi wielkiego traktorzysty się rozchyliły, spod nich wylazły zaś krzywe zęby, a wielkie jak łopaty łapska zaczęły się unosić w górę. Pozbył się resztek wątpliwości co do prawdziwych zamiarów tego człowieka, który zarechotał: – A może nie ma żadnej babci, co?

Nagle oblał go zimny pot i drobne wybuchy zaczęły mu eksplodować pod czaszką. Nie wiadomo dlaczego przed oczyma stanęła mu spocona twarz księdza i poczuł, jak mu miękną kolana.

– Uciekłeś z domu, mały, co? – wystękał chłop, dysząc coraz głośniej. Wyciągnął olbrzymie ręce, a jego uśmiech przypominał dynię na Halloween z zapaloną w środku świeczką. Nie było na co czekać.

– To ja idę! – krzyknął i rzucił się do ucieczki. W ostatniej chwili, łapy traktorzysty sięgały już jego ramion. Poczuł w powietrzu kwaśny zapach trawionego alkoholu, tak dobrze mu znany z plebanii. W przebłysku nagłej inspiracji skierował swój bieg ku szczytowi wzniesienia i prawdopodobnie dzięki intuicji wyrwał się z tarapatów. Chłop przez pewien czas toczył swoje olbrzymie ciało pod górę, jego kroki dudniły jak kroki olbrzyma, ale szybko się zasapał. Stanął w końcu w rozkroku w połowie zbocza i ciężko łapiąc oddech, wycharczał:

– Jeszcze cię dopadnę, gnoju!

A on biegł dalej, dopóki starczyło sił, po czym zaszył się w gęstym borze i przeczekał do wieczora. Długo trząsł się z przerażenia. Co za bydlę! Jak ten świat jest dziwnie podzielony. Niby wszyscy na początku wyglądają normalnie, a potem w jednej chwili – niespodziewanie, jakby nagle zaczynało działać jakieś okropne zaklęcie – niektórzy z nich zmieniają się w potwory i rzucają się na ciebie z wyciągniętymi łapami, jakbyś był ciastkiem do zjedzenia. Nie taki powinien być świat.

Panicznie bał się wychodzenia na łąki, a tylko tam mógł znaleźć kopy z sianem do spania. Postanowił zostać w lesie – przyniósł trochę liści na posłanie, przykrył się swetrem i usiłował zasnąć. Na próżno. Ciągle powracały łapczywe spojrzenia wytatuowanego traktorzysty i jego głęboki rechot. Uciekał przed nim co sił, ale tupot za nim był coraz bliżej. I charczenie, jak u wściekłego psa.

Po nieprzespanej nocy wstał rano zesztywniały i zmęczony. Coś trzeba było zmienić, dalsze włóczenie się po pustkowiach bez celu stawało się ryzykowne. Postanowił zejść do najbliższego miasteczka, poszukać autobusu i wrócić do wujostwa. Lepsze to niż kluczenie na odludziu w ciągłym zagrożeniu. I kiedy znalazł już przystanek z odpowiednim autobusem, próbując zakończyć swoją wędrówkę ku wolności, nadjechał czarny samochód, z którego wyskoczyło trzech dryblasów i zaczęło pakować go do środka. A potem zza kiosku wyszedł mężczyzna. Gdyby zapisywał swoje wyobrażenia o fajnych przygodach w życiu, ta znalazłaby się na jednym z pierwszych miejsc. Atakuje cię kilku zbirów, wrzeszczysz z przerażenia i bezsilności, nagle zza rogu wychodzi spokojny, pewny siebie facet i kilkoma ciosami powala twoich prześladowców. Jak on ich super załatwił!

Dlatego poszedł za nim. To był pierwszy człowiek, przy którym poczuł się dobrze. Nie chodziło nawet o jakąś sympatię czy ojcowskie ciepło – mężczyzna zachowywał się bardzo powściągliwie i nie okazywał żadnych emocji, co na początku budziło w chłopcu lękliwy respekt. Nie, to raczej taka pewność, że przy nim nic złego ci się nie stanie. Możesz poświęcić uwagę sobie i nie oglądać się bez przerwy na dorosłych wokół ciebie. Czy czegoś chcą i czy to coś będzie bolało. Przy nim w ogóle nie miał tego problemu. Ludzie nazywają to zaufaniem. I bezpieczeństwem. Po raz pierwszy, odkąd pamiętał, poczuł się bezpiecznie.

Wkrótce także zrozumiał, co ten człowiek naprawdę robi. Sprząta świat. Usuwa ludzi, którzy nie powinni się na nim znaleźć. I to był jeszcze ważniejszy powód jego przywiązania do mężczyzny. On sam wiele razy marzył o tym samym – żeby niszczyć tych, którzy roznoszą zło. Leżąc samotnie w małym zimnym pokoiku podczas bezsennych nocy na znienawidzonej plebanii, wyobrażał sobie, że kiedy dorośnie, poświęci się likwidowaniu złych ludzi. I tak był sam, nie potrzebował nikogo innego, z wyjątkiem tych, których i tak nie mógł mieć, działanie w absolutnej samotności i na własną rękę wydawało mu się więc optymalnym rozwiązaniem. Jasne, w filmach i książkach dzieje się tak na okrągło, ale on chciał to zrobić naprawdę, w życiu. Do ciotki ani na plebanię nie przyszedł Batman i mu nie pomógł. A potrzebował pomocy bardziej niż ci z Gotham. Bolało bardzo. Potem los zesłał mu w roli wybawiciela człowieka, który właśnie to robił! Naprawdę i perfekcyjnie. W jego skuteczności i pewności własnych racji tkwiła magnetyczna siła, dlatego poszedł za nim.

Podniósł głowę. Za oknem jesień maszerowała przez pola równym ukośnym deszczem. Mgły rozproszył wiatr i za przemokłymi łąkami było widać kołyszące się świerki górskiego boru. Gdzieś tam, między drzewami, biegł przemoczony mężczyzna w czarnym kombinezonie i z małym plecaczkiem przytroczonym ciasno do pleców. Powinien niebawem dotrzeć, zwykle starał się spełniać swoje obietnice. Obiecał przynieść lekarstwo z apteki, na pewno więc będzie biegł najprędzej, jak potrafi. Odchylił zasłonę w małym oknie i ostrożnie rozejrzał się po okolicy. Nie było żywego ducha. O lekarstwo wcale tak bardzo nie chodziło – często radził sobie z przeziębieniami bez żadnego leczenia, ani ciotka, ani ksiądz nie przejmowali się katarem i gorączką. Niepokoiło go przeczucie, że za chwilę zdarzy się coś niedobrego. Nie był głodny ani szczególnie osłabiony, głowa bolała go tylko trochę, grzejnik nareszcie ogrzał powietrze w pokoju w takim stopniu, że zrobiło się naprawdę ciepło i przyjemnie – nic więc z tych rzeczy. Po prostu czuł, że idzie złe. Nie wiedział, skąd to wie, ale wiedział.

W tym akurat – w przeczuwaniu złego – jak na swój wiek miał niemałe doświadczenie. Jakąś częścią swojej młodej, tętniącej w całym organizmie krwi potrafił rozpoznać wśród pozornie niezróżnicowanego otoczenia sygnały niebezpieczeństwa i wyodrębnić je w osobną jakość. Może to się mieściło w zapachu powietrza, może w odgłosach trącej o siebie materii przedmiotów, a może w brzęczeniu cząstek, które wciągał do płuc z oddechem. Trudno powiedzieć. W każdym razie jego nadwrażliwy system nerwowy wychwytywał te sygnały natychmiast, jakby na nie tylko czekał, i skwapliwie przesyłał do szybkiej obróbki w mózgu. Teraz właśnie otrzymywał regularne porcje takich sygnałów i usiłował zamienić je w obrazy, które mogłyby coś znaczyć. Co idzie i skąd? Żyli na marginesach rzeczywistości, za granicami normalnego i praworządnego świata, gdzie poczucie niebezpieczeństwa stale im towarzyszyło i gdzie zagrożenia ze strony ludzi specjalnie się nie obawiali. Zwłaszcza mężczyzna sprawiał wrażenie kogoś doskonale odpornego na zwyczajny strach przed innymi. Wiadomo, przecież to inni się go bali, on zaś jakimś cudownym sposobem pozbył się wszelkich lęków. Nie, to było coś nieludzkiego, jak gęsty czarny dym, który o zmierzchu podchodzi pod okna i połyka twój dom wielką, rozwartą paszczą ciemności.

Wzdrygnął się. Po szybie zaszurały liście gałęzi zakrzywionej jak koścista dłoń czarownicy. Szara szmata deszczowego nieba powoli ciemniała, przybierając najpierw kolor popiołu z pieca, następnie zgaszonego ekranu. Coraz trudniej można było odróżnić na jej tle wierzchołki dalekich świerków, aż wreszcie zlały się z nią i nad doliną zaległa grafitowa ciemność. Bał się zapalić światło, leżał więc w mroku zawinięty w śpiwór. Nie czuł głodu, ale co pewien czas z plastikowej butelki popijał wodę, gdy mu zaschło w gardle. Dla zabicia czasu usiłował zasnąć, ale bez skutku. Mężczyzna powinien zaraz wrócić. Lampa na suficie już nie rzucała podłużnego cienia – zapadła ciemność. Leżał z otwartymi oczyma i wpatrywał się w czerń, wywołując z pamięci obrazy na chybił trafił. Najpierw pędzący czterokołowiec i lecąca na niego gałąź, później rozdziawiona gęba, skręt i huk walącej w ziemię maszyny. Obserwował tę scenę z kilku metrów, schowany w niewielkim zagłębieniu pod skałą – nie mógł sobie odmówić tej przyjemności. Sam to wymyślił i przeprowadził. Chciał pokazać mężczyźnie, że go rozumie i akceptuje, że myśli tak samo jak on. Uśmiechnął się do poduszki i znowu poczuł przyjemny napływ dumy i satysfakcji. Choć raz udało mu się odpłacić. Zmniejszyć ten ohydny dług, który zalegał w jego duszy. Właśnie jak brud.

Później zobaczył dziewczynkę z jasnymi włosami i w niebieskim płaszczu, która stoi na tle kwitnących kwiatów, w świetle słońca, a on myśli, po co jej płaszcz, skoro jest ciepło. Ona z poważną twarzą podnosi rękę i pokazuje coś za nim, on się odwraca i widzi czarny dym płynący w ich kierunku zza drzew, jest coraz bliżej, zaraz ich ogarnie...

I wtedy rozległ się wrzask i łomot. Najpierw przeciągły pisk, potem uderzenie w szybę, jakby ktoś rzucił w nią bryłą ziemi. Podskoczył przerażony i z bijącym sercem wpatrywał się w czarny kontur okna. Na gałęzi kołysał się ciemny kształt. Bardziej wyczuwał go niż widział. Jęknął ze zgrozy i owinął się szczelnie śliskim pikowanym materiałem. Na zewnątrz rozległo się niespokojne szuranie, załopotały skrzydła, zgrzytnęła witka o szybę, stwór wrzasnął po raz kolejny – jego krzyk z bliska wibrował z niesamowitą ostrością, jakby ktoś ciął przestrzeń laserowym promieniem, po czym zerwał się z szumem i odleciał. To był jastrząb. Coś się stało.

Długo siedział na podłodze bez ruchu i wpatrywał się w okno, które całkiem zanurzyło się we wszechogarniającej ciemności. Nie wiedział, co robić. Czuł, jak powoli i nieubłaganie odpływa od niego nadzieja na to, że mężczyzna wróci tej nocy. Ptak zwykle z nim wędrował, jeśli więc przyleciał sam i narobił pod oknem hałasu, mogło to oznaczać tylko jedno: mężczyźnie coś się przytrafiło. Nie wróci. Jastrząb krzyczy rzadko, tylko w wyjątkowych sytuacjach. Czasem piszczy, ale nie wrzeszczy. Sam słyszał go może dwa razy. A teraz hałasował jak oszalały. Pozostało mu rozważać, czy ten wrzask mówił o tym, co się stało, czy także ostrzegał. Może powinien stąd jak najszybciej uciekać? Ale dokąd? Na wyspę sam raczej nie trafi. Do wujostwa nie ma po co wracać, o plebanii nie wspominając. Jego jedyny opiekun przepadł. Może jednak wróci? Był najlepszy w radzeniu sobie z kłopotami, może i tym razem mu się uda? Nie – przeczucia mówiły mu, że nie wróci.

Łyknął wody z butelki. Przerażenie nagłym atakiem jastrzębia powoli ustępowało przygnębieniu, że w gruncie rzeczy nie wie, co zrobić, i najlepiej będzie, jeśli na razie nie zrobi nic. Z tą myślą zapiął śpiwór pod szyję, nakrył głowę śliskim kapturem i zacisnął mocno powieki. Wiatr na zewnątrz ustał, drzewo się uciszyło, zapadła zimna październikowa noc. Jeszcze raz w wyobraźni powtórzył sobie scenę z puszczaniem gałęzi. Najbardziej cieszyło go durne zdziwienie na twarzy łysola. Uśmiechnął się i z tym uśmiechem zasnął.

Mężczyzna nie wrócił do rana.

 


Date: 2016-01-05; view: 776


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ ÓSMY 6 page | ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)