Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ ÓSMY 6 page

Pchnięcie nożem w serce tamtego przyniosło mu ulgę, zdjęło z duszy gniotący ciężar, rozwiązało wewnętrzny supeł. Nie zawahał się i nie odczuwał nawet cienia żalu. Ostatnim uczuciem, z jakim pożegnał dawnego siebie, była przyjemność oglądania zdumionej, gasnącej twarzy kanalii. Tej samej, która z niechętnym zdziwieniem przyglądała się umieraniu jego dziecka, po czym obdarzyła go bezczelnym uśmiechem triumfu po ogłoszeniu wyroku w sądzie. Posłał go do piekła z takim samym zdziwieniem, w którym głupota miesza się z brakiem rozpoznania. Zatrzasnął za sobą drzwi. Co dokonane, to dokonane.

Świat bez reguł jest bezkształtną materią do ulepienia. Możesz, a nawet musisz zbudować go od nowa. Jak mówią mędrcy, wbijasz kij w określonym punkcie, wyznaczonym przez odpowiedni rytuał, i wokół niego zakreślasz centrum świata. Jednym z dobrych sposobów na wyznaczenie axis mundi jest podążanie za zwierzęciem – i on właśnie tak zrobił. Pewnego dnia, gdy o świcie medytował wysoko na hali w Gorcach, nadleciał jastrząb i usiadł na pobliskim stogu siana, na wprost niego. Ptak przekręcał głowę w prawo i w lewo, przyglądając mu się uważnie, później zaś, jakby po namyśle, podleciał bliżej i wskoczył najpierw na leżący obok plecak, następnie na jego prawy bark. Akurat znajdował się w fazie otwierania zamkniętych do medytacji zmysłów i kiedy wciągnął powietrze, poczuł odurzający zapach ptasich piór. Tuż obok jego twarzy pulsowała naga zwierzęca siła. Czysta i piękna. Taka, o jakiej marzył. Początkowy strach, że ptak mu coś zrobi, na przykład wydziobie oko, ustąpił fascynacji. Od pstrokatego, biało nakrapianego powietrznego łowcy biła czysta i niezmącona zbędnymi czynnikami energia, służąca precyzyjnie jednemu celowi. Kątem oka dostrzegał zakrzywiony dziób – zaprawiony w rozrywaniu na strzępy zdobyczy, obojętny na oceny moralne i opinię jakiegoś ogółu – na ramionach czuł ucisk żelaznych szponów wypełnionych w zakamarkach resztkami krwi, działających całkowicie automatycznie i przez to niezawodnie. Jastrząb nie przejmował się nikim i niczym, był absolutnie sam i dzięki temu jego rachunek ze światem przedstawiał się niezwykle prosto – zero w rubryce „winien” i zero w rubryce „ma”. Niezmącona wolność plus brak wątpliwości. Liczy się szybkość i precyzja działania. Refleks zamiast refleksji.



To było to! Siedział w bezruchu, bojąc się wykonać niewłaściwy gest. Instynktownie czuł, że pierwszy ruch należy do jastrzębia. Po pewnym czasie ptak zerwał się z ramienia i odleciał na jedno z drzew rosnących wzdłuż górskiej drożyny. Mocne i sprężyste szarpnięcie w tył parą drapieżnych łap odczytał jako sygnał do ruszenia w drogę. Wstał, podniósł z ziemi plecak i pobiegł za ptakiem. Trwało to długo, kilka godzin, chwilami tracił go z oczu i biegł na wyczucie, aby potem znowu go zobaczyć po drugiej stronie doliny, jak siedzi na szczycie drzewa – okazały, dobrze widoczny – i czeka na niego. W ten sposób dobiegli nad jezioro, którego brzegi porastały gęste krzewy, a drogi dojazdowe były zagrodzone odrapanymi szlabanami. W miejscu, gdzie nad wodą zwisało kilkumetrowe urwisko ze sterczącymi u spodu obnażonymi korzeniami buków i sosen, jastrząb zakołysał gałęzią i wystartował na otwartą wodę, w kierunku pobliskiej wyspy. Pod plątaniną korzeni dostrzegł ukrytą łódź. Bez namysłu wyciągnął ją na wodę, włożył wiosła w dulki i popłynął na wyspę. Ptak czekał na niego na szczycie najwyższego drzewa, a gdy wysiadł i rozglądał się wokół, szukając czegoś, co przypominałoby punkt dojścia, z góry rozległ się głośny, przenikliwy pisk. Sygnał dotarcia do celu. Ustanowienie centrum. To tutaj. Ruszył przez wyspę i zaledwie kilka kroków dalej natknął się na niewielki otwór w ziemi, który pod naciskiem buta odsłonił wejście do podziemnej nory. Wyjął z plecaka latarkę i poświecił do środka.

W głębi znajdowało się spore pomieszczenie wyłożone belkami, zapewne dawna ziemianka partyzantów albo przemytników. Było zakurzone i częściowo zasypane ziemią osuwającą się przez szpary między belkami, ale suche. Od otworu prowadziły w dół strome stopnie, wycięte w glinie i oszalowane deskami. Wystarczyło dorobić klapę wejściową i kryjówka gotowa. Spojrzał w górę, a wtedy jastrząb krzyknął po raz drugi i odleciał. Następnym razem pojawił się na wyspie tydzień później.

To było ponad dwa lata temu i od tamtej pory ziemianka spisywała się znakomicie. Doprowadził ją do porządku, powiększył boczną wnękę i urządził w niej coś w rodzaju kuchni z piecem na drewno, który był jednocześnie znakomitym źródłem ciepła. Problem z odprowadzeniem spalin rozwiązał w ten sposób, że przewód kominowy w formie wąskiej rury umieścił wewnątrz starego buka, kryjąc ją w na poły spróchniałym pniu i rozprowadzając dym w górze wieloma małymi otworami. Palił nocami albo w pochmurne, mgliste dni, używając słabo dymiących klocków bukowych. Przy umiejętnym prowadzeniu ognia prawie nie było widać. Wyspa leżała daleko od brzegu, wiatr nad wodą zwykle rozwiewał dym, zanim utworzył się widoczny słup. Stałe ogrzewanie nie było jednak potrzebne, ponieważ grunt pod ziemianką jakimś tajemnym zrządzeniem geologii był ciepły. Prawdopodobnie niedaleko pod powierzchnią biły źródła termalne, które podgrzewały wyspę od spodu, co miało tę zaletę, że zimą woda wokół wyspy nie zamarzała, czyniąc ją przez to nieprzystępną dla przypadkowych intruzów. Podobnie rozwiązał kwestię dostarczania powietrza do środka – zamaskował wlot w pobliskim krzewie czeremchy. Rosnące na klapie wejściowej paprocie, maliny i trawa dopełniały dzieła kamuflażu.

To było teraz centrum jego świata, punkt odniesienia i oś, od której wektory działania rozchodziły się we wszystkie strony. Stąd zwykle wyruszał na akcje i tu powracał. Zdobył małą składaną łódź i za jej pomocą przedostawał się na ląd, gdzie można ją było łatwo ukryć przy brzegu. Zastanawiał się przez pewien czas nad doprowadzeniem do ziemianki prądu, rozważając możliwość przeciągnięcia kabla na dnie jeziora lub użycia agregatu prądotwórczego, ale po namyśle zrezygnował. Bez prądu można się obejść. Do oświetlenia wystarczały baterie, laptop ładował na stacjach benzynowych i w małych barach piwnych na uboczu, gdzie nikt się nie interesował jeszcze jednym zarośniętym facetem. Miał kilka zapasowych baterii do swojego bardzo oszczędnego notebooka, ustawionego na minimalny pobór energii, dzięki czemu mógł przez wiele dni pracować, nie opuszczając kryjówki. Komputera potrzebował jako łącznika z tamtym światem, ściślej rzecz biorąc – z jego najciemniejszą stroną. A także jako maszyny do pisania – do spisywania historii.

Chłopiec na posłaniu poruszył się i zakasłał.

– Nie przejmuj się – zachrypiał spod naciągniętego na głowę śpiwora. – Za trzy dni przejdzie i ruszymy na wyspę. Co nowego w sprawie quadów? – dodał.

Interesował się tamtym, ponieważ było to jego dzieło. Nie tylko sam obmyślił numer z gałęzią, ale był na tyle odważny, żeby spokojnie się przyglądać, jak policja bada cały teren wokół i przesłuchuje świadków. Ten, który podobno jest najlepszy z nich, nawet zagadnął chłopca i dał się zbyć jednym zdaniem. Policja jest nie tylko głupia, ale i beznadziejnie naiwna.

– Domyślają się już, że to nie był wypadek. Skojarzyli sznurek z gałęzią i drogą – mężczyzna uśmiechnął się pod nosem. – Masz jakiś nowy pomysł?

Chłopiec pokręcił głową, po czym nagle spochmurniał i zamyślił się nad czymś.

– Jak ona miała na imię?

Mężczyzna się zawahał, zanim skojarzył, o kogo chodzi.

– Julka.

Odwrócił się do okna trzeszczącego pod naporem jesiennego wiatru.

– Nie mogliśmy nic zrobić.

Wiedział, że mogli. Tamtego ranka on chciał już wyjść – jego plan był jak zwykle dokładny i precyzyjnie obliczony pod względem czasu, ale chłopiec zatrzymał go, aby mu pokazać polującego przy brzegu szczupaka. Jako były wędkarz dał się ponieść emocjom i poszedł z chłopcem oglądać rybę. Każdy, kto kiedykolwiek wędkował, wie doskonale, co oznacza fascynacja polującym w wodzie drapieżnikiem. To była wielka sztuka, ponadmetrowa. Szczupak tkwił w płytkiej wodzie nieruchomo jak kłoda, po czym nagle wykonywał niewiarygodnie szybki atak, rozbryzgując krople w promieniu kilku metrów. Obserwowali go przez pięć minut – i było to właśnie te pięć minut, o które spóźnił się tam, w lesie, gdzie natknął się na mordującego dziecko gwałciciela. Chłopiec usiłował winić się za tamtą zbrodnię, co było absurdalne. Nikt nie mógł przewidzieć. Poza tym tutaj, w tym porządku, już nie ma winy i kary. Od dawna nie myślał w ten sposób. Nie zapobiegniesz złu, możesz tylko usuwać sprawców, żeby wyrządzali go mniej. Sprzątać. Czyścić. Usuwać brud.

Z tamtą dziewczynką to był zbieg okoliczności – nie przywiązywał do niego większej wagi niż do każdej innej sprawy. Dla niego nie miało większego znaczenia, czy natrafił na śmieci przypadkowo, czy też wskutek przeszukiwania policyjnych stron w Internecie – liczył się rezultat, ten zaś był jednakowy. Chłopcu jednak zamordowana Julka nie dawała spokoju, jakby była kimś bliskim, podobnym do niego, kimś zajmującym w tym obłąkanym świecie taką samą pozycję jak on. Niewykluczone, że gdzieś w głębi duszy utożsamiał się z nią i widział siebie w identycznej roli ofiary zboczonego szaleńca. Nie pytał chłopca, ale był pewien, że jego dotychczasowe doświadczenie z dorosłymi oscyluje wokół zbliżonych zjawisk. Dorośli. Dość plugawe słowo.

Sięgnął do szuflady komody, wyjął dwie tabletki aspiryny i podał chłopcu ze szklanką wody.

– Ciągle o niej myślisz?

Chłopiec pokiwał głową. Popił tabletki i z powrotem się położył, zawijając śpiwór pod brodę. Nie wiedział, czy jego oczy były wilgotne od przeziębienia, czy też od wspomnienia zamordowanej dziewczynki. Miał wielką ochotę zapytać go o tamtych trzech mężczyzn, o jego historię, ale któryś już raz w ciągu ostatnich trzech miesięcy ugryzł się w język. Bez większego trudu mógł ją sobie opowiedzieć sam. Stawianie pytań czasem więcej mąci niż wyjaśnia.

– Muszę iść do wsi. Potrzebujesz lekarstw.

Częściowo była to prawda. W ich podręcznej apteczce zostały raptem dwie ostatnie aspiryny – nie miał żadnych witamin ani syropów. Apteczką była pozostałość po starych zapasach poprzednich lokatorów. Wcześniej nie myślał o wyposażaniu kryjówek w tego typu rzeczy, ograniczał wydatki i obciążenia do minimum. W ogóle obecność chłopca wpłynęła na jego plany bardziej niż to sobie na początku wyobrażał. Podwoiły się potrzeby konsumpcyjne, zwiększył się bagaż przenoszonych z miejsca na miejsce rzeczy, rosło także ryzyko zdemaskowania. Sam potrafił się przemknąć niezauważony, nie zostawiając śladów i nie prowokując przypadkowych świadków, z chłopcem jednak sprawa wyglądała zupełnie inaczej. We dwóch stawali się widoczni – grupa wędrująca po polach i lasach, w dodatku z szybującym nad nimi jastrzębiem.

Chodziło jednak nie tylko o lekarstwa. Potrzebował spotkania z tamtym człowiekiem, bardziej nawet niż kolejnego planu na uprzątanie śmieci. Tak jak ptak utrzymywał w równowadze jego niebo, tamten starzec zapewniał mu twarde i niezawodne stąpanie po ziemi. Obłąkanej i już nierealnej ziemi.

– Wrócisz dziś?

Pokiwał głową, ale nie potwierdził słowami. Miał przed sobą sporo kilometrów lasami i polami. Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, powinien wrócić przed nocą. Ostatnio jednak coraz częściej coś mu stawało na przeszkodzie.

– W każdym razie nie ruszaj się nigdzie z domu i nie podchodź do okna. Jedzenie masz w kuchni. Po południu zjedz aspirynę.

Od strony materaca rozległo się nieokreślone mruknięcie. Chłopiec zamknął oczy i narzucił kaptur śpiwora na głowę. Rzeczywiście był chory. Mężczyzna wyszedł do przedsionka, żeby się przebrać na drogę.

 

Godzinę później biegł przez las z niewielkim plecakiem ściśle przypiętym do pleców. Miękkie buty zupełnie przemokły na deszczu i pod naciskiem stóp wydawały ciche syknięcia, jemu to jednak nie przeszkadzało. Przy tej pogodzie i nikłej widoczności w pustce górskich zboczy raczej nie groziło mu spotkanie z przypadkowymi ludźmi, a gdyby nawet, to zwykle on widział ich wcześniej. Raz i drugi mignął mu z daleka grzybiarz przeszukujący odludne zakątki lasu, ominął

go jednak bez trudu. Znacznie ważniejsze było dotrzeć na miejsce odpowiednio wcześnie, odnaleźć go i wrócić przed zmrokiem do domku w górach. Starzec czekał i ponaglał. Po drodze jeszcze miał wstąpić do punktu aptecznego przy głównej drodze. Konieczne ryzyko.

Biegł, myśląc

intensywnie. Tak, nie ulegało wątpliwości: bezzębny jąkała, który był najmądrzejszym człowiekiem w tych górach, wyraźnie go ostrzegał. Wstał dziś z łóżka z mocnym postanowieniem poznania sensu tego krzyku. W wydarzeniach ostatnich tygodni kryło się zbyt dużo okoliczności i przypadków, aby je lekceważyć i stracić nad nimi kontrolę. Nie był w stanie się w nich zorientować, niepokoiły i mąciły ostry obraz, i to dziś w końcu ruszyło go z domu, mimo choroby chłopca. Nawet więcej. Czuł w powietrzu zapach grozy. Do tego srebrna kulka. I kobieta w samochodzie. Jedną zgubił, drugą znalazł... Nie, to niemożliwe. Tamtego świata już nie ma.

Dotarł na miejsce

w południe. Mimo kilkugodzinnego marszobiegu w górzystym terenie nie czuł zmęczenia. Był zaprawiony w takich dystansach, a długotrwały wysiłek działał na niego uspokajająco. Chwilę obserwował podwórze, po którym spacerowały kury i kaczki, a kiedy nie dostrzegł żadnych niepokojących oznak, przeskoczył

łąkę oddzielającą domostwo od lasu i zakradł się do izby tylnym wejściem ze stajni. Po drodze minął stertę zardzewiałego żelastwa, wypełnioną pogiętymi ramami rowerów, fragmentami ogrodzeń, drutów, garnków, blaszanych parapetów i dziesiątkami innych ostrych kawałków nie do rozpoznania. Za nią leżała druga, z plastikami, o nieco łagodniejszym wyglądzie. Stanął pod drzwiami między oborą a kuchnią i nasłuchiwał. Ponieważ niczego nie słyszał, ostrożnie przeszedł przez kuchnię do sieni. W układzie architektonicznym starych chłopskich domostw izbę mieszkalną od kuchni oddzielała na całej szerokości budynku sień, z wejściami po obu stronach i schodami lub drabiną na poddasze. Mężczyzna przycupnął w rogu za kamiennymi żarnami, z których sterczał jeszcze do powały długi wyślizgany kij, jakby starożytne urządzenie do mielenia mąki nadal było w użyciu, i znowu nasłuchiwał. Nie dochodziły go żadne odgłosy krzątania się wewnątrz, ostrożnie więc uchylił drzwi. Pokój był pusty. Na wielkim dębowym stole ustawionym pośrodku leżały w nieładzie zasuszone liście i łodygi, między którymi leniwie spacerował rudy kocur. Odsunięte krzesło i zapach dymu z grubej żółtej świecy stojącej na koślawej komodzie sprawiały wrażenie, jakby ktoś przed chwilą opuścił pomieszczenie z zamiarem rychłego powrotu.

Przywarł do ściany

i znieruchomiał. Czyjaś obecność – wcale nie był pewien, że starego jąkały – wisiała w powietrzu. Poczuł, jak ścięgna naprężają wszystkie mięśnie i zaczynają działać automatycznie. Przykucnął poniżej poziomu okna i na czworakach przeszedł na drugi koniec pokoju, gdzie za burą kotarą przybitą gwoździami do framugi kryły się drugie drzwi. „Nie wychodź głównym wejściem” – mówiły ścięgna. W zardzewiałym zamku tkwił

ogromny klucz, którego przekręcenie wymagało od niego sporo siły, zwłaszcza że starał się jednocześnie nie robić hałasu. Kiedy rozległ się stuk zapadki, nacisnął ciężką klamkę i wyszedł

po wschodniej stronie domu, między chaszcze i bezładnie rozgrzebane śmieci. Omiótł wzrokiem okolicę. Na podwórzu drób krzątał się jak zwykle, bezmyślnie grzebiąc łapami w ubitej ziemi, ale przy budzie nie było psa – końcówka pustego łańcucha bez obroży leżała w błocie. Pochylił się niżej i nadal na czworakach przeszedł

zarośniętym rowem na tyły obejścia, gdzie za stodołą rozciągał

się stary ogród. Naciskał ziemię tak, żeby nie wydać żadnego odgłosu i nie zostawić śladów – z wygiętymi w górę łokciami i ramionami wyglądał jak dziecko bawiące się w podchody albo jak pająk. Sprawdzał teren. Przedostanie się do ogrodu za stodołą zajęło mu niemal kwadrans, ale to tam znajdowała się niewielka szopa, która budziła teraz jego zainteresowanie i niepokój. Tam mieściło się źródło impulsów napinających ścięgna i pobudzających zmysły do szczególnej uwagi. Zakradł się pod przykrytą koślawym dachem konstrukcję z desek i przez szparę zajrzał do środka. Gdzieś za nim na drzewie krzyknął ptak. Odległą drogą przez wieś jechał

traktor z kombajnem ziemniaczanym, metalowe części podzwaniały na dziurach.

W szopie panowała ciemność, tylko środek pomieszczenia oświetlało mdłe światło deszczowego dnia. I właśnie w tej plamie światła dostrzegł stary spękany but. Skoro sterczał przechylony pod kątem w stosunku do podłogi, to znaczy, że była w nim noga. Spojrzał do tyłu. Między drzewami snuła się wilgotna mgła, a z gałęzi wielkiej gruszy powoli skapywały krople październikowego deszczu. Na polu za ogrodem wystawały z mgły powykręcane badyle przekwitłych chwastów. Tym razem rzucił okiem do szopy przez drugą, większą szparę. Dwa buty. Już wiedział

– ścięgna napięły się jeszcze mocniej, ale wczołgał się do wewnątrz, żeby sprawdzić.

Starzec siedział oparty plecami o deski, z rękami skrzyżowanymi na brzuchu, jakby drzemał po obiedzie. Rozpięty brązowy kaftan odsłaniał brudną koszulę, która kiedyś prawdopodobnie była biała. Nad najwyższym guzikiem wystawały spod płótna siwe włosy poklejone gęstą cieczą. Opadająca w dół

głowa była lekko przechylona na bok, jakby starzec spod przymkniętych powiek spoglądał z ukosa, a nienaturalnie przekrzywiona żuchwa nadawała całej twarzy wyraz przebiegłego uśmiechu. Spomiędzy nóg wyciekała na podłogę kałuża moczu, jego ostry zapach wypełniał

szopę. Mężczyzna podniósł palcem podbródek i bezwładna głowa opadła na bok. Z szyi wystawał koniec metalowego pręta ze spłaszczonym srebrnym łepkiem, drugi koniec, wychodzący przez kark, był wbity w słup podtrzymujący dach. Spod gwoździa na pierś spływała struga krwi. Mężczyzna dotknął szyi. Była jeszcze ciepła, ale już bez tętna. Obrzucił wzrokiem szopę i najpierw dostrzegł

zarys młotka na podłodze. W innym z płytkich narożników koślawego pomieszczenia leżała niewielka żeliwna figurka przedstawiająca ludzką postać o dwóch twarzach umieszczonych po obu stronach głowy. Uniesione w górę ręce figurki tworzyły w stosunku do tułowia kąt prosty, na końcu złączonych nóg znajdowały się szerokie stopy, stanowiące zarazem podstawkę. W uniesionych dłoniach mieściły się niewielkie otwory, w których tkwiły niedopalone końcówki łodyg jakiegoś zielska. Rozsypane resztki popiołu wskazywały, że figurka została rzucona lub kopnięta. Korpus z nogami tworzył wygodny uchwyt na dłoń – wystarczyło do uniesionych rąk przywiązać mocne gumy z łatką i figurka mogła służyć za procę. Schował ją do plecaka, a po chwili namysłu wyjął i przełożył do kieszeni bluzy, po czym opuścił szopę, upewniwszy się wcześniej, że nikogo nie ma w pobliżu. Spenetrował na czworaka otoczenie gospodarstwa wraz z ogrodem i przydomowymi chaszczami, ale nie natrafił na żaden trop. Zero śladów. Ten ktoś też był dobry.

Znowu rozległ się naglący krzyk ptaka, sprawdził więc pobieżnie strój i pobiegł do lasu. Miał

przed sobą kolejne dwie godziny forsownego biegu, z przerwą na punkt apteczny przy drodze, a także sporo czasu na myślenie. Śmierć starego jąkały miała bezpośredni związek z nim. Ktoś był na jego tropie. Ktoś, kto nie tylko dostrzegł sekretną i ledwie uchwytną relację między nimi, ale także postanowił ją zniszczyć bezwzględnie i nieodwracalnie. Ten ktoś szukał go, podobnie jak policja, a nawet skuteczniej, skoro dotarł aż tutaj i pozwolił sobie na taką manifestację siły. W raportach nazywano go Mścicielem. Jeszcze jeden mściciel polujący na innego mściciela? Sobowtór? Kolejny model ze skorygowanym zespołem zadań do wykonania?

Śmierć starca niosła ze sobą jednak gorsze oznaki niż tylko cień tropiącego. Urwała się cienka nić wiążąca jego działania w jedną całość. Wraz z wbitym w gardło metalowym prętem rozleciał się projekt nowego sensu, zgasł ostatni promień rozświetlający ciemność, w jakiej się znalazł trzy lata temu. Dopóki czuł obecność tajemniczego jąkały w domu na skraju wsi, wśród rupieci i odpadów, jego kolejne plany oczyszczenia rzeczywistości łączyła stojąca za nimi zasada – dzieło do wykonania, obdarzone celem i wypełnione znaczeniem. Nie zastanawiał się nad nim, nie formułował go w języku swoich myśli, po prostu wiedział, że wykonując swoje kolejne zadania, nie tylko coś niszczy, ale też buduje. Starzec i jastrząb wyznaczali linie jego działania. Przybite żelazem do słupa zwłoki siwego mędrca, prywatnego kapłana jego antyludzkiej religii, przekreślały ten projekt u samego źródła – tam, skąd wyprowadzał motywację dla swoich działań.

Sięgnął do kieszeni

bluzy. Figurkę zabrał nie dlatego, że potrzebował pamiątki – tego rodzaju potrzeb pozbył się już dawno. Wziął ją do ręki i poczuł

ciepło metalu, jakby dotknął żywej istoty. Jakby umarły starzec nadal trzymał ją w dłoni i ogrzewał sobą. Jakby chciał nadal z nim być.

Deszcz padał nieprzerwanie i obcisły kombinezon przylegał do ciała jak druga, jaszczurcza skóra. Biegł równym tempem, starając się dokładnie kontrolować pracę każdego mięśnia z osobna. Wnikał czuciem w materię organizmu, niemal słyszał szum komórek spalających cząsteczki ciała w energię, co pomagało odciążyć mózg. Za dużo myślenia nie robiło mu dobrze. Myśl podaje w wątpliwość, on zaś nie potrzebował wątpić, tylko działać. Dobiec do domu ze zdobytymi witaminami, przycupnąć i przeczekać krytyczny moment. Coś złego krążyło wokół.


Date: 2016-01-05; view: 726


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ ÓSMY 5 page | ROZDZIAŁ ÓSMY 7 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.009 sec.)