Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ ÓSMY 5 page

Wyszedł na zewnątrz i ostrożnie obszedł cały domek dookoła. W szparze między okapem dachu a koroną drzewa błysnęła gwiazda – nie musiał się specjalnie zastanawiać nad współrzędnymi, aby wiedzieć, że to Wega. Z gardła doliny, której dnem płynęła rzeka, łąkami ku szczytom nadchodziła fala studziennego chłodu, ścierając się z ciepłym powietrzem spadającym w dół. Góry oddychały w wilgotnym mroku jak monstrualne ropuchy przyczajone na powierzchni ziemskiego bagna. Spenetrował wzrokiem horyzont. Nigdzie żadnego światła – ciemność absolutna, uspokajająca, wyzwalająca, rozluźniająca napięte mięśnie. Zrobił po kilkanaście kroków w każdą stronę wokół domku, przekonawszy się zaś, że teren jest czysty, usiadł na trawie i zamknął oczy, wsłuchując się w swoje ciało. Porządkowanie wewnętrznej energii, szczątkowej i rozproszonej po całodziennym forsownym biegu przez las, zajęło mu pół godziny. Wrócił do izby. Chłopiec już leżał w śpiworze, zapięty pod szyję, październikowe noce w górach bywają chłodne. Pewnie nie spał – nadal nie udawało mu się zasypiać wcześniej niż godzinę po położeniu – ale przynajmniej dzielnie udawał, zaciskając powieki na odgłos kroków mężczyzny. Nauczył się nie być sobą. Nauczył się jednak również kilku innych rzeczy, na przykład wymyślania zaskakujących i mylących sposobów usuwania śmieci. Jak w wypadku podwiązanej gałązki w Karniowicach. To był świetny ruch, dezorientujący i pozbawiony rutyny, chłopcu zaś sprawił autentyczną radość. „Pierwszego przeczekam, nie zobaczy, co się za nim dzieje”. Własnoręcznie, za pomocą gałęzi, usunął pierwszego śmiecia. Jak gdyby bez większego trudu przejął od mężczyzny najważniejsze przesłanie dla świata.

Usiadł w kącie przy małym stoliku i wyjął laptop. Domek miał tę przewagę nad bunkrem na wyspie, że umożliwiał korzystanie ze źródła zasilania, podłączonego na lewo jeszcze przez dziadka dawno, dawno temu, gdy rzeczywistość jako tako stała na nogach. Przeminęło wiele małych i dużych spraw, ludzi i lat, a cienki kabel podłączony do słupa w lesie, omijający licznik i wchodzący bezpośrednio do jednego z gniazdek w sieni, nadal pełnił swoją podstawową i jedyną funkcję. Gdyby się coś zmieniło, w odwodzie pozostawało jeszcze jedno awaryjne lokum, to jednak wolał zostawić na naprawdę trudną sytuację. Gdyby było bardzo awaryjnie.



Włożył pendrive’a do gniazdka. Zasięg sieci wystarczył do przejrzenia najważniejszych portali informacyjnych, gdzie już się pojawiły notki o podwójnym morderstwie w podkrakowskiej miejscowości, ale bez niepokojących dla niego szczegółów. Może poza jednym – o zapisie wideo na kamerze przemysłowej, na którym zarejestrowano potencjalnego mordercę. Przebiegł w myślach swoją trasę krok po kroku i doszedł do wniosku, że nie mogło chodzić o niego, tylko o tego drugiego. W pierwszej chwili tamten go zaskoczył, rozważał nawet wycofanie się z całej akcji, ale szybko przeanalizował sytuację i stwierdził, że to nawet dobry zbieg okoliczności. Obłąkany świat nauczył go również i tego, że zdarzają się w nim nieprawdopodobne zbiegi okoliczności i należy je sensownie wykorzystywać. Dlatego na widok konkurencyjnego eliminatora odczekał spokojnie, aż policjant przeskoczy płot w pogoni za tamtym, i dopiero wtedy zsunął się z dachu do mieszkania. Na granicy ryzyka – gdyby na przykład kobieta w samochodzie w określonym momencie wysiadła i weszła do domu albo spojrzała do góry na dach i okno sypialni, mogłaby go nie tylko zauważyć i zapamiętać, ale na przykład sfotografować. Teraz każdy nosił przy sobie gadżet z aparatem fotograficznym. To jednak byłoby już zbyt dużo zbiegów okoliczności. A on włożył wiele przygotowań w wykonanie skomplikowanego planu, aby się w ostatniej chwili wycofywać. Swoją drogą – krąg wokół chlewni ciekawie się zamknął.

Kobieta w samochodzie. Niespokojne drgnienie. Nie widział jej twarzy w półmroku świtu – zaledwie mignęła, pochylając głowę ku wysiadającemu policjantowi. A jednak ten profil z opadającymi włosami i ostrym nosem rozbłysnął w nim jak stara czarno-biała fotografia. Nie, to niemożliwe. Tamtego świata nie ma. Stary, poczciwy rozum usiłuje za wszelką cenę przytrzymać go w nim, ale na próżno. Co dokonane, to dokonane. Nawet według zasad starego i poczciwego rozumu, kobieta w samochodzie była niemożliwością, zbiegiem okoliczności nieistniejącym w żadnym rachunku prawdopodobieństwa. Raczej marą senną niewyplenionego do końca sentymentu. Przemknęło mu przez myśl, żeby za pomocą Google i Facebooka rozwiać swoją wątpliwość do końca, ale odrzucił tę pokusę jako niebezpieczny powrót do iluzji. Nie. Co dokonane, to dokonane.

Przebiegł szybko skrzynki e-mailowe obu policjantów i bez trudu natrafił na interesujący go filmik. Nie, to ten drugi. Jego dubler, sekretny uczeń i naśladowca, tak samo jak on przekonany o nieuleczalnym kalectwie świata. A może po prostu oszukany wspólnik, wyrównujący rachunki w imię przywracania porządku i sprawiedliwości. W takim razie nie jego dubler, tylko naiwny idiota. Tutaj nie ma niczego do naprawienia z tego prostego powodu, że obłęd jest najbardziej sprawiedliwym porządkiem. A ten zbuntowany dzieciak na filmie, któremu się wydaje, że za pomocą groźnej miny i kaptura na oczach stanie się uosobieniem czystego zła, nie odróżnia pozoru od istoty. I zostanie tym, kim jest – pozorem. Manekinem udającym prawdziwy cel. A oni będą do niego strzelać. Gra pozorów.

Zbliżyli się jednak. Niewiele – odrobinę, ale zaczął czuć że są na jego tropie. Ten policjant węszy po okolicy i nie można było wykluczyć, że prędzej czy później natrafi na jakiś ślad. On sam dał mu, niestety, okazję ku temu. Wrócił, szukał – nie było. Nawet nie pamiętał, że nosił tę kulkę ze sobą, pamiątkę z innego świata. Poczciwy sentyment, którego nie umiał wyplenić do końca. A powinien był. Trzeba przeczekać. Skupić się na przetrwaniu, choćby dla chłopca. Dotychczas zdziałał tak niewiele, prawie nic. Z grubsza wyrównał rachunki, ale w tej rozgrywce od dawna już nie chodziło tylko o wyrównanie rachunków. A jeśli już, to nie jego prywatnych. W szklanych rurkach jego miernika człowieczeństwa, jego humanometru, poziom czerwonego płynu nadal znacznie przekraczał poziom niebieskiego. Tego drugiego ciągle było niewiele na samym dole podziałki. Nierówność boli. A ból jest jedynym realnym sprawdzianem istnienia. Wszystko się rodzi z bólu i sprowadza do bólu. Życie jako oddalanie od siebie bólu jest takim samym nieporozumieniem, jak manekin na poligonie ustawiony zamiast prawdziwego celu. Tylko to, co boli, jest prawdziwe. I na odwrót: co prawdziwe – boli.

Ludzie właściwie go nie interesowali, jedynie jako potencjalne obiekty do usunięcia, ale gdy w niezakłóconą nienawiść wtargnął chłopiec, jego nieugięty zamiar zniknięcia bez żadnego śladu po wykonanej pracy się zachwiał. Ktoś powinien posłuchać tej opowieści. Ktoś, kogo spotka podobny los – a spotka wielu – i kto poczuje tę wściekłą, piekącą, załzawioną bezsilność, przeradzającą się w opanowany, metodyczny czyn. Komu system społeczny nagle pokaże się jako nic niewarty bzdet, zaschnięte psie gówno do kopnięcia na chodniku, gdy kolejny raz wracasz przegrany z sądu. I kto pokiereszowaną duszę, zwisającą na nim jak potargana szmata po krwawej bójce, zrzuci z siebie jednym mocnym szarpnięciem i nagi wejdzie w oczyszczającą rzekę zemsty, stawiając przed sobą na stole czerwono-niebieską klepsydrę. Masz tyle czasu na wykonanie tego. Zaczynaj!

Opuścił sieć i otworzył notes z własnymi zapiskami. Przeczytał kilka ostatnich linijek. Wszystko nie tak. Dopiero gdy czytasz własne słowa, widzisz, że prawdziwe jest to, czego w nich nie zmieściłeś i co wyrzuciłeś jak wydartą z brudnopisu kartkę. Wtedy zaczynasz czytać inaczej. I gdy tak czytasz swoje nietrafione słowa, coraz więcej rozmyślasz o milczeniu. Przerwy między słowami stają się dłuższe i dłuższe. Potem już tylko milczysz.

22.10.2008

Znowu wróciłem z Komendy Wojewódzkiej z niczym. Śledztwo nie posuwa się do przodu, ale nawet się cofa, coraz więcej danych zaciemnia obraz całości. Okazało się na przykład, że niesłychanie ważną rzeczą jest dokładne, techniczne określenie sprawności bramy – czy można ją było zamknąć bez kłopotu, czy też nie. Tak jakby ktokolwiek oprócz niego odpowiadał za ten stan rzeczy. Oczywiście obrona domaga się powoływania kolejnych ekspertów, żeby odwlec termin rozprawy i mieć czas na wymyślenie następnych matactw. A także na przekupienie sędziego. Łysy facet w todze wygląda jak ktoś, kto tylko czeka, żeby mu wsunąć kopertę do kieszeni. Ze trzy razy przy różnych okazjach powtórzył, że sąd w środy nie pracuje, ale on siedzi wtedy w swoim gabinecie i można do niego wpaść. Tak się właśnie wyraził – nie: „przyjść na konsultacje”, tylko: „wpaść”, jakby chodziło o prowadzenie sądowej kawiarni na pogaduszki. „Wpadnijcie, pogadamy sobie na luzie o winie, mniejszej winie i wiarygodności dowodów. Może dojdziemy do porozumienia w wiadomej sprawie, wszystko jest dla ludzi, trzeba sobie nawzajem pomagać. Różnie się w życiu przydarza, nie będziemy porządnemu człowiekowi niszczyć reputacji tylko dlatego, że się zagapił. Strony przyjmujemy wtedy i wtedy”. Trudno sobie wyobrazić wyraźniejsze zaproszenie do korupcji. Gdybym nawet chciał, nie miałem pieniędzy, żeby do niego „wpadać”.

Policjant prowadzący moje śledztwo od razu na początku zaznaczył, że sprawa nie jest prosta. Miał coś chytrego i bezdusznego w twarzy, nie umiałem dokładnie odczytać jego intencji, w kółko mówił o warunkach i okolicznościach, jakby śmierć mojego dziecka zależała od kierunku wiatru albo wilgotności powietrza. Także skupił się na szczegółach i zamiast gruntownie przesłuchać tamtego, zajął się badaniem mojego roweru: hamulców, układu kierowniczego, a nawet ciśnienia w kołach. Podobno chodziło o dokładne określenie warunków przewozu dzieci, czy mój pojazd spełniał wszystkie wymagania bezpieczeństwa i czy zapewniłem córce należytą ochronę. Absurd! Miałem ją wozić w pancernej kapsule?

Ten artysta od szczegółów pominął jednak w swoim śledztwie inną rzecz, całkiem nieszczegółową, czyli przesłuchanie sąsiadów. Okoliczni mieszkańcy mieli raczej zgodne zdanie co do tego, że nie był to przypadek odosobniony i tamten facet regularnie zostawiał otwartą bramę, żeby „psy sobie pobiegały”. Podobno już kiedyś kogoś pogryzły, ale ludzie bali się to zgłaszać na policję. Strach odbiera ludziom rozum i umacniają zło, od którego cierpią. Są tchórzliwi, rzadko jednak potrafią skojarzyć swoje tchórzostwo z przyczyną zła. Pewnie, niełatwo stawić czoło chamowi z dwoma rozbestwionymi rottweilerami, ale to, co się stało, było między innymi wynikiem tamtego zaniechania. Kto wam obiecał, że będzie tylko łatwo?

Na poprzedniej rozprawie sędzia skupił się na rodzaju użyteczności publicznej związanej z drogą dojazdową do tamtej posesji. Czy i do jakiego stopnia miałem prawo jechać tamtędy na rowerze. W jego wyobrażeniu rzeczywistość społeczna najwyraźniej składa się z zakazów i wykroczeń poza te zakazy. Nie przyszło mu do głowy, że normalny człowiek może legalnie jechać na rowerze normalną polną drogą. Z ofiary usiłował zmienić mnie w winnego, a przynajmniej współwinnego tragedii.

Przyjrzał się własnym słowom i ponownie – który to już raz? – doszedł do wniosku, że nie potrafi tego zapisać. Tekst dudnił pustką jak bańka po mleku. Co te koślawe zdania miały wspólnego z gasnącymi oczami Zuzi umierającej z rozszarpanym gardłem na jego rękach? Nic. Cofnął się o kilka stron.

25.09.2008

Na małej karteczce zapisałem sobie dwa nazwiska: Smarzydło i Rachwalski, złożyłem na pół i schowałem do portfela. To byli dwaj pierwsi ludzie – sędzia i policjant – którzy jeszcze na długo przed zakończeniem procesu odebrali mi wiarę w sprawiedliwy wyrok. Z niejasnych wówczas dla mnie powodów postanowiłem sobie zapamiętać te nazwiska na przyszłość, na jakieś potem, o którym wtedy nie miałem jeszcze pojęcia, a które spadało na mnie coraz mocniejszymi ciosami. Po pierwszej rozprawie, tej z badaniem roweru i drogi gminnej, wyszedłem rozżalony. Po drugiej, na której nie wydarzyło się nic oprócz odroczenia i powołania ekspertów od bramy, wyszedłem zrozpaczony. Po trzeciej wyszedłem wściekły. Potem było już tylko gorzej.

Rozmawiałem z ludźmi w tamtej okolicy – wszyscy są podobnego zdania o B. Kawał drania. Dorobił się na szybkiej prywatyzacji spółdzielni rolniczej po upadku komuny, co mógł przeprowadzić bez większego problemu na swoich warunkach, ponieważ poprzednio był dyrektorem tej spółdzielni. Sprawnie doprowadził ją do upadku, a następnie odkupił za bezcen. Hoduje świnie, nie przestrzegając jakichkolwiek przepisów, nie mówiąc o zachowaniu zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Wieś jest otoczona dołami wypełnionymi odpadami z hodowli, z czego lęgną się muchy w niebywałych ilościach. Do tego dochodzi niemiłosierny smród. Skażenie całego pięknego terenu widokowego. Widziałem słoneczne elewacje nowych domów czarne od much. Skargi i prośby do gminy nie przynoszą żadnych rezultatów – według wójta wszystko jest zgodne z prawem. A właściciel tego interesu śmieje się ze wszystkich, uspokajająco nieustannie opowiada o rychłym bankructwie – coraz mniej się opłaca – aby zaś ukoronować swoją życzliwość, wylewa własne ścieki na drogę zamiast do szamba. Sąsiedzi pokazywali mi kałużę na poboczu, która nigdy nie wysycha, nawet podczas długotrwałych upałów.

Właściwie trudno mieć do niego o to wszystko pretensje. Ten człowiek miał swój charakter odciśnięty na twarzy jak pieczęć, jak definicję osobowości, zewnętrzne potwierdzenie tego, co nosił w sobie jako duszę. Nalana morda z nadmiarem czerwonego koloru, drobne oczka o nieokreślonym odcieniu, płaski nos, rzadkie blond włosy niechlujnie zapuszczone na uszy i kark. W charakterze uzupełnienia krótkie grube łapy i galaretowaty brzuch, wylewający się ze spodni, które bez ustanku chwytał za pasek i podciągał. Kiedy się uśmiechał – a robił to w sądzie ciągle, zwłaszcza gdy napotkał mój wzrok – jego twarz w szczególny sposób upodabniała się do świńskiego zadu. Ten człowiek był dokładnie tym, na kogo wyglądał.

– I dostał to, na co zasłużył – mruknął.

Zamknął notes. Dziś niczego już nie napisze. W ogóle przestanie pisać. Nie ma po co. Jeszcze jeden błąd. Nastawił wodę na herbatę i sięgnął na półkę po suchary. W nikłym świetle diody z górskiej latarki kształty przedmiotów w izbie ledwie dawały się rozpoznać. O czytaniu nie było mowy, a większego światła nie chciał zapalać. Wpadł na pomysł, że wejdzie z książką pod nakryty kocem stół. Odstawił talerze i sztućce na podłogę, narzucił koc na blat, przypiął na głowę czołówkę i wczołgał się do czarnego sześcianu wspartego na szkielecie z czterech drewnianych nóg, z wsuniętym pod pachę Fight Clubem Palahniuka.

 

Rano chłopiec obudził się, pociągając nosem i kichając do śpiwora. Przeziębienie. Mężczyzna włączył grzejnik elektryczny i powietrze w izbie powoli zaczęło się przełamywać. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, przetrwają tutaj do końca listopada, może połowy grudnia, a potem przeniosą się z powrotem na wyspę i zaczekają do wiosny. Jeśli wszystko pójdzie dobrze. Choroba chłopca spowodowałaby katastrofę tych planów – w ich sytuacji pójście do lekarza nie wchodziło w rachubę. Zaparzył ziołowej herbaty, dodał miodu i podsunął kubek chłopcu. Położył mu rękę na czole. Było trochę ciepłe.

– Masz gorączkę.

Chłopiec wzruszył ramionami.

– Chyba nie. Będziesz dziś wychodził?

– Nie powinienem.

Chłopiec spojrzał na niego z uwagą.

– Mogą nas szukać?

To było bardzo dobre pytanie. Z wymiany e-maili między policjantami wynikało, że w centrum ich zainteresowania znalazł się tamten drugi, ale czy to oznaczało, że o nim nadal nic nie wiedzą? Ostatnie dwie akcje, przeprowadzone spontanicznie i na granicy ryzyka, budziły niepokój. Za dużo śladów.

– Raczej nie. Musimy przeczekać ich zwiększoną aktywność.

Chłopiec wypił łyk herbaty i zawinął się z powrotem w śpiwór. W szparze okna zajęczał podmuch górskiego wiatru, gałąź śliwy stuknęła w okno. Na szybie pojawiły się krople deszczu. Gdzieś na poddaszu były stare kołdry – przydałoby się uszczelnić framugi. Grzejnik zapewniał trochę ciepła, ale włączenie go na pełną moc groziło spaleniem instalacji. Jej funkcję w starym drewnianym domu pełniły cienkie miedziane druty w szmacianych koszulkach sprzed pół wieku, które mogły w każdej chwili się zapalić. W kącie izby stał stary gliniany piec z szabaśnikiem do pieczenia, dym jednak niechybnie by ich zdradził. Pozostawało siedzenie w zamkniętym pomieszczeniu i czekanie. Na co?

Trzy lata temu jego plan był krystalicznie prosty i niezawodny. Oczyścić pamięć z powodów i przyczyn, nie wyznaczać sobie celów – działać dla samego działania. Zrzucając ze Świnicy worek z ciałem w swoim ubraniu i z dokumentami w kieszeni, cisnął w przepaść tak naprawdę nie pierwszego lepszego łajdaka przyłapanego na gorącym uczynku w zaroślach obok schroniska w Murowańcu, ale samego siebie. Pozór zamienił się w istotę. To jego szczątki znaleźli taternicy w żlebie pod szczytem. W ciele obcego człowieka zrzucił własną duszę. Nie ma czegoś takiego, jak czysta rozpacz – dla czystości działania trzeba się pozbyć wszelkich emocji, zwłaszcza nienawiści. Czy motywacją pracownika miejskiej oczyszczalni ścieków jest nienawiść do fekaliów? Nie, chodzi o rutynowe czynności zapewniające zbiorowości w miarę ludzkie warunki egzystencji. Taki właśnie był jego plan – przywrócić równowagę między brudem a czystością, aby odtworzyć ludzkie warunki egzystencji. Ponieważ brudem byli ludzie, sprawa w swojej drastyczności wymagała maksymalnego skupienia i poświęcenia. Bez emocji.

Co można było zrobić? Zanim spalił za sobą wszystkie mosty, przez cały poprzedni rok usiłował dochodzić swoich praw w ramach systemu, który tylko teoretycznie służył do ochrony tych praw. W rzeczywistości system chronił łajdaków ignorujących jego reguły, co – ogólnie rzecz biorąc – przedstawiało całkiem malowniczy paradoks. Jesteś tak zwanym porządnym obywatelem, spotyka cię krzywda i udajesz się ze skargą do odpowiednich instytucji, które spisują raport albo każą go napisać tobie, po czym przystępują do rutynowych czynności związanych z naprawieniem krzywdy. Do tego momentu wszystko wygląda sensownie. Mimo bólu i rozżalenia na niesprawiedliwy los masz poczucie, że system funkcjonuje właściwie, a niezawodność jego mechanizmów działa na ciebie kojąco. Trudności pojawiają się po raz pierwszy w chwili, gdy system, w całkowitej zgodzie z obowiązującym prawem, informuje cię, że sprawa zostaje umorzona na przykład z braku wystarczających dowodów. Albo tak zwanej znikomej szkodliwości społecznej czynu. Albo chwilowej niepoczytalności sprawcy. Jest to moment, w którym nagle z podopiecznego systemu zmieniasz się w ciało obce, wyrzucone na zewnątrz i w bezosobowej, neutralnej formie uznane za właściwą przyczynę awarii. Swoją krzywdą naruszyłeś dobre samopoczucie systemu, składając zaś skargę, ośmieliłeś się zakwestionować jego automatyczną naprawialność. On funkcjonuje dobrze, to ty jesteś powodem chwilowej nierównowagi. Dlatego system musi cię wypluć, wyizolować i otorbić. W przeciwnym razie musiałby zweryfikować samego siebie, a tego zrobić nie może. Dla niego im mniej działań korygujących, tym lepiej. A najlepiej, żeby każdy robił swoje i nikt nie zgłaszał zastrzeżeń.

Jego winą było to, że zgłosił zastrzeżenie. Kiedy sąd w pierwszej instancji umorzył śledztwo, stwierdzając, że wina leżała po stronie psów, które należy uśpić – tamten nigdy zresztą tego nie zrobił – i jego jako ojca, który niedostatecznie zabezpieczył przewóz dziecka, powinien był od razu zrezygnować z uczestnictwa w tej farsie. Skazanie go na grzywnę za śmierć Zuzi, zabitej przez psy nieodpowiedzialnego łajdaka, raziło ogniem absurdu tak mocno, że należało od razu opuścić niebezpieczne terytorium i zaszyć się w świecie własnych rachunków. On jednak postanowił nadal wierzyć w sprawiedliwość. Brnął w odwołania i kolejne instancje tylko po to, żeby za potwierdzenie najgorszych przypuszczeń zapłacić rachunek znacznie wyższy. Kto wie, może gdyby odpuścił wcześniej, Magda nadal by żyła? Przedłużające się napięcie wokół kolejnych rozpraw do reszty zszarpało jej rozedrgane nerwy. Było jak dodatkowa porcja elektrowstrząsów dla ledwie żywego szaleńca. Nie wytrzymała i odeszła, nie mówiąc nic. Bezbronna. Cicha.

On chciał się bronić. Nie lubił w życiu odpuszczać, zwłaszcza kiedy czuł, że racja jest po jego stronie. Im dłużej jednak ciągnął się proces, tym wyraźniej chęć postawienia na swoim przegrywała z emocjami. Z nagą, narastającą z dnia na dzień nienawiścią, skierowaną nawet nie przeciwko tamtemu – był zwykłą mendą, jedną z tych, które każdy z nas spotyka na co dzień – ale przeciwko systemowi chroniącemu mendy. Systemowi, który bez żadnego uszczerbku dla powagi instytucji i bez najmniejszych oznak moralnego wahania zamienia role sprawcy i ofiary, w majestacie społecznej godności, który zamiast chronić człowieka przed złem, hołubi zło, urągając człowiekowi. I który usuwa nie tych, których trzeba wyeliminować.

Jest taka granica, która oddziela najbardziej nawet dowolne reguły gry od braku reguł. Wbrew pozorom, jest to granica niezwykle mocna i fundamentalna, można by ją nawet nazwać granicą człowieczeństwa. Dopóki jesteś po tej stronie, znajdujesz w rzeczywistości punkty i plamki, między którymi można poprowadzić linię ciągłą, wytyczyć pole operatywności, zarysować kształt możliwych i niemożliwych postępków. Twoje działania uzupełnia wówczas mapa niedziałań – czynom dokonanym towarzyszy cień wzniesionej i nieopuszczonej ręki, słowa brzmią w otoczeniu przemilczeń. Jest granica. Kiedy jednak coś lub ktoś przepchnie cię na drugą stronę, punkty i plamki znikają, a pozostaje tylko biała pustka miejsca po twojej rzeczywistości. Nagle znajdujesz się w zawieszeniu, bez żadnych parametrów, punkt poza współrzędnymi, pojedynczy piksel na ekranie. Nic cię nie wiąże. Możesz robić, co chcesz. Słowa tracą sens, wzniesiona ręka opada. Nie wstrzymuje cię nic, ponieważ nie ma granicy. Coś takiego jak rzeczywistość przestaje cię obchodzić.

Kiedy powrócił, w zasadzie już nie istniał. Ściślej rzecz biorąc, istniał tylko jako determinacja, pewność, oczyszczony ze wszystkich emocji i gotowy do działania. Udało mu się wyrzucić życie w przeświadczeniu, że tak będzie łatwiej. Gdyby chodziło tylko o zemstę, stałby się zwykłym mordercą, zaspokajającym swoją potrzebę odwetu, podczas gdy tak naprawdę stawką w rozgrywce była równowaga społeczna. System nie funkcjonował, stanowił własne zaprzeczenie, dlatego należało uzupełnić tę dotkliwą lukę i zrównoważyć siły dobra i zła. Czystość rozgrywce zapewniał całkowity brak reguł. A także to, że nie on je zniósł. On je tylko przyjął.


Date: 2016-01-05; view: 733


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ ÓSMY 4 page | ROZDZIAŁ ÓSMY 6 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.01 sec.)