Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ ÓSMY 1 page

 

Mroczkowie

 

 

Następny tydzień dostarczył Krzyckiemu materiału do snów na resztę życia. Oczywiście nie mógł wtedy wiedzieć, że nie będą to wyłącznie słodkie sny. I kiedy dużo później będzie siedział w szpitalu i rozpamiętywał tamten tydzień ze szczegółami, dzień po dniu, godzina po godzinie, fakt po fakcie, jego obolała wyobraźnia ze zdumieniem poskłada wszystko w nieuchronną i logiczną całość. Ktoś inny być może uczyniłby to dużo wcześniej. Ktoś, ale nie on, który przeżył ten tydzień na ostrym haju, nieprzytomny z eksplodującej miłości i rozedrgany od podniecenia, pływający między zdarzeniami w błogiej nieważkości jak embrion w wodach płodowych, bez zmysłów i uwagi dla czegokolwiek i kogokolwiek. Kogokolwiek oprócz Izy. Mógł się dokładniej przyjrzeć pewnym oznakom w jej zachowaniu, reakcjach, czasem w pojedynczych słowach, a może wtedy byłby w stanie zapobiec pewnym wydarzeniom. Choć i to wątpliwe.

Chodzili po Starym Mieście pełnym feerii i wydarzeń, na które patrzyli wzrokiem przybyszów z innej planety – tak się przynajmniej wydawało Krzyckiemu. Przyglądali się ludzkiej wrzawie z dystansu, jaki znajdują w sobie tylko ci, którzy żyją wyższymi sprawami. Zaglądali na podwórza starych kamienic, snuli się po zabytkowych cmentarzach, łazili bez celu nad Wisłą. Jednego wieczoru poszli na kopiec Kościuszki, żeby spojrzeć na Kraków z perspektywy lądującego odrzutowca. Nazajutrz popłynęli tramwajem wodnym do Tyńca, usiedli w skalnej wnęce pod murami klasztoru i całowali się, aż zasnęli w objęciach. Innego dnia tramwajem łomoczącym po źle łączonych szynach dotarli do ostatniego przystanku Pleszów i podziwiali konstrukcje nowohuckiego postindustrialu, pachnące rdzą i węglowym dymem. Było naprawdę wiele do zobaczenia, ale on widział tylko ją. Korzystał z każdej okazji, aby muskać wargami smukłą szyję, wąchać czarne włosy opadające na kark, ściskać dłonie, obejmować w pasie albo po prostu patrzeć w oczy. W przebłyskach świadomości stwierdzał, że zachowuje się jak smarkacz z nowo poznaną sympatią na pierwszej w życiu randce, bynajmniej mu to jednak nie przeszkadzało. Świat był za mgiełką. „Odrabiam zaległości ze szkoły” – pomyślał. I patrzył dalej głodny każdego najmniejszego szczegółu jej fizjonomii.



Najpierw jednak był tamten poranek, z szarym sufitem i zapachem śpiącej kobiety. Padał deszcz, krople bębniły w pomalowany minią blaszany parapet, od Starowiślnej dochodził szum opon rozpryskujących wodę. Gołębie przycupnęły pod gzymsami, nastroszone i zdegustowane pierwszymi oznakami jesieni. Wciąż huczała mu w głowie myśl: „Niemożliwe!”, wyciągnął więc rękę, żeby się upewnić, że obok, w jego łóżku, leży kobieta, w której zakochał się bez pamięci. Do wybuchu miłości wystarczył jeden dzień. Jeden z pozoru zwykły dzień, który pozbawił Krzyckiego racjonalnego myślenia i spowodował odsunięcie wszystkich innych spraw na nieokreślone „później”. O Mścicielu myślał wyrywkowo, w tak zwanych wolnych chwilach, czyli rzadko. Na pierwszym miejscu znalazła się ona.

Była naprawdę, słyszał jej oddech i czuł ciepłą skórę. Odgarnął kosmyk włosów i delikatnie dotknął wargami odsłoniętej małżowiny. Poruszyła głową, otworzyła oczy i zaraz zamknęła z powrotem, jakby zobaczyła kogoś innego.

– Hej! – szepnął.

– Uhm.

– Kocham cię.

Uśmiechnęła się lekko i podniosła powieki.

– Komisarz Krzycki. Wybawiciel zrozpaczonych kobiet – wymamrotała. Więcej nie zdążyła, zamknął jej usta pocałunkiem.

– Jesteś wygłodzony jak wilk. Kiedy ty ostatnio spałeś z kobietą?

– Nigdy.

– Nie żartuj. Na zakompleksionego prawiczka raczej nie wyglądasz.

– Z taką jak ty – nigdy.

Pocałowała go w koniec nosa.

– Porwałeś mnie. Co teraz będzie?

– To, co dotychczas – wsunął jej rękę między uda.

Wypchnęła ją energicznie i bęcnęła go pięścią w klatkę piersiową.

– Zachowuj się, dzikusie. Myślałam, że w Krakowie kulturalni dżentelmeni mieszkają, co to z szacunkiem do damy i grzecznie podchodzą.

– Zjem cię i tyle będziesz miała z tego szacunku. – Znowu zaczął gmerać dłonią wokół jej pośladków. Drugą gładził plecy. Samo dotykanie skóry Izy sprawiało mu niewymowną przyjemność. Nigdy przedtem nie reagował tak na dotyk kobiecego ciała. Kiedy sypiał z Martą, bardziej niż samo dotykanie podniecały go wymyślne pieszczoty i nie przypuszczał, że może być aż tak inaczej. Przygody miłosne sprzed lat miały raczej treningowy charakter, może poza jednym dłuższym związkiem z pewną pielęgniarką. Ależ to było dawno!

Nie chciało mu się w ogóle myśleć o tym, co teraz będzie. Rzeczywistość niemal z godziny na godzinę przestała go obchodzić, potrzebował jej tylko jako środka do zajmowania się Izą. Czuł niebywałe odprężenie. Jakby wraz z płynem rozrodczym spłynęło z niego całe napięcie ostatnich lat. Leżąc z Izą w łóżku o świcie drugiego października 2012 roku, uświadamiał sobie, jak bardzo jego dotychczasowe życie było wypełnione pozorami. Ganiał z pasją za strasznymi historiami z policyjnych kartotek, żeby nie musieć myśleć o tym, że jego jest wśród tych historii jedną z najstraszniejszych. Gdzie jest mój dom? Gdzie jest moja rodzina? Gdzie jestem ja sam? Tych pytań nigdy sobie właściwie tak ostro nie stawiał, ale żył w ich cieniu, gnuśniał i próchniał jak grzyb pod liściem paproci. I nagle przyszła kobieta, odsunęła liść i wpuściła promienie słoneczne do jego spleśniałego grajdołu. Spodobała mu się ta metafora. Wyleniały i zawilgocony jaszczur, wydobyty na promienie słońca jednym ruchem bajecznej dłoni, jakby wymodelowanej przez rzeźbiarza.

Tylko dlaczego za oknem pada deszcz?

– O czym myślisz? – zapytała, głaszcząc jego podbrzusze. Zwiotczały członek znowu drgnął.

– O tym, że chciałbym tak leżeć z tobą wiecznie, nigdzie już nie wychodzić, tylko kochać cię i czekać na śmierć. I o tym, że pada deszcz.

– Bardzo oryginalne. A co ze ściganiem przestępców? Mściciel szaleje.

– Mściciel może poczekać. – Poczuł ukłucie, wygłaszając tę ryzykowną frazę. – Poza tym zostałem odsunięty od śledztwa. Na polecenie szefa wydziału mam się zajmować tobą. – Polizał ją w płatek ucha. – Jak mi idzie?

– Może być – odpowiedziała z udawaną obojętnością. – Kiedy już skończysz ze mną, powinieneś jednak zająć się tą sprawą. Pomijając wszystko inne, to ciekawy przypadek.

– Ty jesteś teraz dla mnie ciekawym przypadkiem. Ciekawszym od niego.

– Bardzo mi pochlebia, że wyparłam Mściciela z twojej top listy, ale prędzej czy później ta sprawa na ciebie spadnie, znienacka, jak jastrząb.

Przy ostatnich słowach postukała opuszką palca w leniwie nabrzmiewającą żołądź. Jej perswazje tyle dały, że znowu zajęli się swoimi ciałami, a potem zasnęli.

Po południu siedzieli pod obszernym białym parasolem w jednym z ogródków na Rynku i dzielili się ogromnymi porcjami pizzy, bawiąc się widokiem przechodniów nakrywających głowy teczkami i kurtkami, jakby woda z nieba była trucizną. Ich parasol od wewnątrz przepuszczał rozproszone mleczne światło, a spadające za plecami sznurki kropel tworzyły deszczową kotarę. „Jak w środku balonu” – pomyślał Krzycki i natychmiast odwrócił wzrok ku Izie, żeby odegnać obraz zarżniętego Poprawy. – „Nie, nie obchodzi mnie to”.

A jednak obchodziło.

– Jak powiedziałaś? Ciekawy przypadek?

– Wiesz, facet właściwie robi waszą robotę, tylko – że się tak wyrażę – skuteczniej. Wyszukuje kanalie i likwiduje, jakby wyrywał chwasty w ogrodzie. Wyłapuje, osądza, skazuje i wykonuje wyrok. Cztery w jednym. Kombajn sprawiedliwości.

– Podoba ci się, co? – Krzycki poczuł nagle irytację. – Też byś tak chciała?

– Nie o to chodzi – zaprzeczyła.

– A właśnie, że o to. To nie żaden kombajn sprawiedliwości, tylko szaleniec, który wprowadza w czyn najmroczniejsze potrzeby. Każdego z nas nachodzi kiedyś myśl, żeby na własną rękę wymierzać sprawiedliwość, wziąć nóż, siekierę, pistolet, karabin maszynowy, armatę, bombę atomową i rozwalić wszystkich łażących po świecie sukinsynów. A na pierwszym miejscu tych obok nas, za drzwiami, w sąsiednim domu, za miedzą. Myślisz, że ja nie mam takich myśli? Że nie palnąłbym w łeb jednego z drugim, widząc, co wyczynia? Zapewniam cię. – Strząsnął palcem kawałek papryczki ze stołu na ziemię. – Pracując w policji, myślisz o tym częściej niż inni. Właśnie dlatego jednak nie można. Właśnie dlatego. – Stuknął kantem dłoni w blat, jak kandydat na prezydenta w mównicę.

– Ale on daje wam szansę. Wy pierwsi macie tego, jak go określiłeś, sukinsyna w garści i puszczacie go wolno, żeby sobie dalej sukinsynił. Dostaje śmieszny wyrok i z uśmiechem na twarzy wraca sobie spokojnie do domu. Normalny człowiek nie uważa tego za żadną sprawiedliwość. Nie mówiąc o bandytach, którymi sądy w ogóle się nie zajęły.

– Oczywiście, sprawiedliwie by było, gdyby każdy wziął spluwę do ręki i poszedł wymierzać karę na własną rękę. Najlepiej w ogóle rozpuścić policjantów do domów, ich broń rozdać ludziom i niech sobie radzą. O czym my mówimy?

– O tym, że ten wasz Mściciel gra policji na nosie i w dodatku ma rację. Sami się podkładacie.

– Obawiam się – Krzycki nie całkiem radził sobie ze swoją złością i zaczynał się zaperzać – że mylisz różne rzeczy. Ja łapię przestępcę i oddaję w ręce wymiaru sprawiedliwości, a jeśli zostanie zwolniony, to nie jest to, wybacz, moja wina.

Na chwilę zawiesili głosy i słuchali bębnienia deszczu w białe płótno nad ich głowami.

– Nie mówię, że to twoja wina, tylko próbuję sobie naszkicować jakieś ramy dla reportażu o ściganiu seryjnego mordercy. I wiesz, za każdym razem wychodzi mi z tego całkiem pozytywny portret. Fajny facet. Gość z jajami i poczuciem sprawiedliwości. Właściwie dobry człowiek. To chyba jest jakiś problem, nie sądzisz?

Krzycki sięgnął do kieszeni po papierosy, których nie miał, po czym strzepnął palcem jeszcze jeden kawałek papryczki.

– Może to twój problem. Ja i tak będę go tropił do upadłego, taka jest moja profesja. – Poczuł, że zabrzmiało to dość kolokwialnie, szybko więc dodał: – Mam inne wyobrażenie o sprawiedliwości.

– Sam mówiłeś, że czasem masz ochotę zabić łajdaka, który ma w dupie prawo i reguły społeczne. Ty tylko tak myślisz, a on to robi.

– Chcesz powiedzieć, że jest lepszy ode mnie?

– Nie, nie o to chodzi. Powiedz mi, jak z niego zrobić straszliwego mordercę? Kto w tym reportażu jest czarnym charakterem?

Krzycki wyszczerzył zęby w kwaśnym uśmiechu.

– Nie ma tam ani jednego dobrego słowa o mnie?

Iza się roześmiała i pogładziła go po dłoni.

– Spokojnie, robię co mogę. Jesteś naprawdę świetny: inteligentny, przebiegły, niebanalny. Prawie tak dobry jak on.

Krzycki chciał się obrazić, ale odpuścił.

– Musimy o tym rozmawiać?

– Stwórzmy przynajmniej jakieś pozory pracy. Co mamy innego robić?

Krzycki zrobił chytrą minę:

– Jedźmy do mnie, zdradzę ci tajniki pracy śledczego na miejscu.

Iza pogroziła mu palcem i zażądała spaceru na Wawel. Za karę, jak to określiła.

Innego dnia, gdy z pokładu starej łajby przemalowanej na nowy niebieski tramwaj wodny podziwiali centrum konferencyjne w Przegorzałach, Iza zapytała nagle:

– Jak chcesz go złapać?

Andrzej, który właśnie był zajęty wdychaniem zapachu jej włosów, w pierwszej chwili nie zrozumiał pytania.

– Zębami – odpowiedział, jakby chodziło o ramiączko sukienki, zawiązane na kokardkę tuż obok ucha, które właśnie zaczął gryźć.

– Mściciela. Jaki masz pomysł na złapanie go?

– Nie mam żadnego, z tego prostego powodu, że na razie o tym nie myślę. – Znów poczuł ukłucie.

– Widzę. Jeśli tak pracuje najlepszy śledczy w tym kraju, to trudno się dziwić, że mamy, co mamy. Mściciel cię wyręcza.

Trafiła go. Zerwał się z ławki i zaczął chodzić po pokładzie.

– O co ci chodzi?! Jeśli jest taki dobry i sprawiedliwy, to dlaczego chcesz, żebym go koniecznie złapał? Może niech sobie chodzi po świecie i zaprowadza porządek, niech sprząta śmieci i gospodaruje na tym poletku zaniedbanym przez organy ścigania. Nie przeszkadzajmy mu, co?

Ponieważ siedziała dalej i patrzyła spokojnie w jego wzburzoną twarz, odpuścił i usiadł z powrotem. Odczekał, aż wzburzenie opadnie, i powiedział bardziej do siebie niż do niej:

– Powinienem pojechać w jeszcze jedno miejsce. Do starego domu pod lasem. Odwiedzić kogoś, pozbierać sygnały, później zaś się zastanowić, co dalej.

– To może byśmy się nad tym zastanowili wspólnie? Skoro już zostałam twoją wspólniczką...

– Nieoficjalną wspólniczką. Chyba że chcesz wystąpić do Opałki o licencję i pozwolenie na broń.

– Uau, bardzo! – Ucieszyła się. – Chciałabym mieć pistolet i strzelać na policyjnej strzelnicy. A jak już się nauczę, chciałabym jeździć na akcje z taką fajną kaburą pod pachą. – Pomacała się pod lewą piersią, gdzie Krzycki także natychmiast sięgnął i dostał po łapach.

– Chcesz postrzelać na strzelnicy? To można załatwić.

– Tak, tak! – Klasnęła w dłonie jak dziewczynka. – Jedźmy na strzelnicę!

– Rozpatrzy się podanie w stosownym czasie. Decyzja będzie zależeć od obywatelskiej postawy kandydatki – zakomunikował komisarz i zabrał się do całowania szyi. Resztki rozumowania uleciały w szare niebo.

– Jak się ściga przestępców, kiedy nie ma żadnych śladów? – Iza nie dawała za wygraną.

– Zawsze są jakieś ślady, kochanie. Jak nie rzeczywiste, to wirtualne. Tylko podstępnym kobietom się wydaje, że przyprawiają rogi mężom, nie pozostawiając żadnych śladów.

– Wiesz, że teraz przemawia przez ciebie brzydki kompleks? Gdzie się go nabawiłeś – w domu czy w szkole?

– Gdzie się dało. Kobiety są wszędzie. Jak motocykliści.

– Czyli jednak macie jakiś trop?

– Lucek właśnie siedzi nad listą potencjalnych podejrzanych... – Urwał nagle, ponieważ wyrzut sumienia znowu ugryzł go w mózg.

– Kto?

– Młodszy aspirant Lucjan Bałyś, mój... partner.

– Skąd macie listę podejrzanych?

Krzycki westchnął. Wracał do sprawy.

– Przyjęliśmy założenie, że to jest ktoś pokrzywdzony, kto zaczął mordować. Najpierw mścił się za swoje, później rozszerzył poczucie krzywdy na wszystkich poszkodowanych i postanowił być Mścicielem całej ludzkości, a konkretnie województwa małopolskiego. Pierwsza sprawa prawdopodobnie dotyczy skinheada spod Myślenic, który brał udział w zabiciu szesnastoletniego chłopca. Lucek właśnie sprawdza jego ojca, pracownika banku.

– Dlaczego myślisz, że to musi być ojciec? – zapytała Iza i wypchnęła rękę Krzyckiego spod bluzki.

Przez chwilę się wahał, po czym wyjął komórkę i zaczął wybierać numer, zanim się zorientował, że jest wyłączona. Kiedy wpisał kod, zaczęły mu plimkać esemesy o nieodebranych połączeniach. Było ich chyba dwadzieścia, większość od Lucka. Dwa od Opałki.

– Cześć, jak ci idzie? – zapytał od razu, uprzedzając ewentualne pretensje partnera.

– Halo! Witamy na Ziemi! – Usłyszał w odpowiedzi. – Wystarczyło tlenu?

– Czy ten zamordowany chłopak z Myślenic miał rodzeństwo?

– Jakie jest to kosmiczne żarcie z tubki, szefie? Podobno same glony, bez smaku. Kaczka po meksykańsku w formie pasty, brr.

– Może to nie ojciec, tylko starszy brat? – Krzycki przepychał się ze swoją kwestią.

– Albo siostra – mruknęła pod nosem Iza, ale Andrzej udawał, że nie słyszy.

– Jak ja bym chciał tak kiedyś polecieć w przestrzeń kosmiczną, zostawić wszystko za sobą, wyłączyć komórkę...

– Przestań, byłem zajęty. Mów, co znalazłeś.

– Ale mi pan opowie? – Lucek jeszcze ustalał cenę.

– Opowiem. Jak się spotkamy na następnym risotto czy innym Rigoletto.

– Przy muzyce o sporcie, szefie. Jak za dawnych lat.

– Dobra, dobra. Dawaj, co masz.

– Jest tak. Oczywiście Patryk Warchał miał brata, ale młodszego. Kamil uciekł z domu niedługo po śmierci Patryka. Formalnie mieszkał w internacie przy Zespole Szkół Mechanicznych w Krakowie, ale tak naprawdę rodzice niewiele mieli z nim kontaktu. Czasami dzwonił, przyjeżdżał rzadko, a przez ostatni rok odezwał się tylko raz, żeby zapytać, czy Patryk ma już porządny pomnik na grobie.

– Byłeś tam?

– Właśnie dlatego dzwoniłem, szefie. Wróciliśmy z Bąblem wcześniej, u Mroczków znowu nie było nikogo, i myślałem, że pojedziemy do Pcimia razem.

– Przepraszam – mruknął Andrzej. Uwzięli się na niego z tym poczuciem winy czy jak?

– Rozmawiałem z Warchałami. Trochę dziwni ludzie. Jeden syn nie żyje, drugi zerwał z nimi kontakty, a oni w ogródku pielęgnują grządki, jakby wszystko było w najlepszym porządku. Niewiele chcieli mi powiedzieć. I wcale się im nie dziwię. Łysole za płotem tylko czekają.

– Znajdź mi tego Kamila.

– Jezu, szefie! A co ja robię? Nie ma go. Wiosną skończył osiemnaście lat, odebrał w Myślenicach dowód osobisty i tyle go widzieli. Rodzice nie wiedzą, gdzie mieszka, podobno szuka pracy w Krakowie. Żadnego adresu, nic.

– To nic to jest coś, Lucek. I ty się tego trzymaj. Daj mi namiary na tych rodziców.

Zapisał w małym notesie adres i wyłączył komórkę. Jeszcze jedno miejsce do objechania. Dosyć niebieskich migdałków i w ogóle migdalenia. Do roboty, Krzycki.

Iza przyglądała mu się sceptycznie. Jakby wiedziała, o czym myśli.

– Zwaliłeś całą robotę na niego, a sam się uganiasz za kobietami. Ładnie to tak, komisarzu?

– Młody jest, niech się uczy. Ja swoje odrobiłem, należy mi się jakaś nagroda od życia. – Objął ją w pasie i przytknął nos do policzka. Wypadło fałszywie. Łajba zaburczała głośniej, po czym ucichła. Zbliżali się do przystani w Tyńcu.

Na miejscu pochodzili po dziedzińcu, sfotografowali stojący na środku wielki dąb w kolorach jesieni, a w firmowym sklepie klasztornym kupili butelkę miodu tynieckiego, który wcale nie był tu produkowany.

– Proszę pana, żadne z win tu sprzedawanych nie jest miejscowej produkcji – odpowiedziała wyniośle sprzedawczyni na dociekania Krzyckiego.

Później Andrzej sprowadził Izę stromą ścieżką pod klasztor, żeby opowiedzieć jej jakąś starą historię z czasów studenckich. A potem całowali się w grocie pod murami klasztoru tynieckiego i zasnęli. Gdy się przebudzili, zapadał zmierzch. Zeszli nad Wisłę, przemyli twarze w chłodnej wodzie i usiedli z powrotem pod nawisem skalnym. Właściwie nie była to grota z prawdziwego zdarzenia, tylko szeroka wnęka w ścianie, jakby wciśnięta potężnym uderzeniem. Olbrzym się zdenerwował na zakonników, kiedy nie dostarczyli mu na czas kolejnej dziewicy, i uderzył pięścią w skałę, na której stał klasztor. Taką interpretację rozwinęła Iza.

– Skąd zakonnicy mieli wziąć świeże dziewice? – bronił klasztoru Andrzej. – Przecież tu jest tylko kilka domów. Bez dziewic.

– Skąd wiesz, sprawdzałeś?

– Tak mówią policyjne statystyki – wyjaśnił rzeczowo.

– Fałszujecie je, żeby się wykazać większą aktywnością w terenie.

– Każdy coś fałszuje. A ty nie chodzisz do kosmetyczki?

Wycelowała w niego palec.

– Okej. Punkt dla ciebie.

Po deszczowym dniu niebo trochę się przejaśniło i spomiędzy granatowych pasm chmur na zachodzie wystrzelała purpurowa pręga, jak długa rana od cięcia nożem. Robiło się ciemno – najwyższa pora, żeby wracać do miasta. Andrzej objął Izę i przed powrotem do przystani jeszcze raz mocno przycisnął do siebie. Na łajbie byli niemal sami, oprócz nich do Krakowa płynęła tylko jeszcze jedna para, chłopak z dziewczyną, którzy również cały czas się obejmowali i całowali w kącie. Andrzej stawiał ich Izie za wzór.

Jeszcze innego dnia leżeli wieczorem w łóżku i oglądali cienie lampy na suficie. Przy każdym ruchu ciemnej smugi zgadywali, co przejeżdża: osobowy, ciężarowy, skuter czy tramwaj. Te ostatnie łatwo było poznać po łomocie żelastwa na szynach. Andrzej przestał już dziwić się swojemu szczęściu – po prostu wchłaniał je w siebie jak risotto Bałysia i mlaskał z zadowoleniem. Patrzył na leżącą obok Izę i jego wyobraźnia poszybowała daleko w przyszłość, jak posłaniec do nieba z wnioskiem o natychmiastowe spełnienie marzeń. Wyobrażał sobie, jak mieszkają tutaj razem. Ona pracuje w jakiejś gazecie – na pewno coś się znajdzie albo nawet uda się namówić inspektora Opałkę na etat prasowy dla wydziału. Kontakty z prasą niezmiennie go męczą i irytują, będzie mógł zwalić trochę tego kłopotu na rzecznika prasowego, którego na razie nie mieli. Andrzej Krzycki się rozmarzył: razem wstają do pracy, jadą jednym samochodem, jedzą razem lunch u pana Adama, kolację u pana Ludwika, a potem do domu i do łóżka. Słodki ten obraz budził wprawdzie pewien niepokój nadmierną dozą naiwności, ale Andrzej przeciwstawiał mu swój nieopanowany entuzjazm. Nareszcie przyszedł do niego konkret, realny fakt, nie zaś fikcja, z którą żył tyle czasu. Przyszło prawdziwe życie. Złapał się kilka razy na tym, że patrzył na Izę jak na matkę jego ukochanej córeczki. Całkiem dosłownie wyobrażał sobie, jak Iza nosi ją na rękach, karmi piersią i pokrzykuje na niego, żeby się pospieszył z kąpielą. Nie, najpierw jeszcze widział Izę z dużym brzuchem, niezdarną i powolną, trochę senną, a przez to na swój sposób jeszcze bardziej podniecającą. Na samą myśl o tym doznawał dreszczy. Później zobaczył swoją córkę na łące, wśród kwiatów, w słoneczny dzień, w niebieskiej sukience. A może to był...

Na jego marzenia cieniem rzucał się jeden drobny fakt: Iza miała za trzy dni wracać do Warszawy. Namawiał ją na różne sposoby, aby została, ale nie bardzo miał jej co zaproponować w zamian. Poza tym w wolnych chwilach robiła sporo notatek i najwyraźniej miała szczery zamiar napisać ten reportaż. Na razie za dużo rzeczy trzymało ją w Warszawie, a ich eksplodujący w ostatnich dniach związek mógł nie być wystarczającą przeciwwagą. W swoim zaślepieniu nie umiał dobrze rozpoznać jej uczuć.

– Kochasz mnie? – pytał sto razy dziennie. Nie mógł się opanować.

– Kocham, głuptasku – odpowiadała i nieodmiennie całowała w usta.


Date: 2016-01-05; view: 680


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ SIÓDMY | ROZDZIAŁ ÓSMY 2 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.015 sec.)