Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ SIÓDMY

 

Brzostek

Iza wysiadła z autobusu na małym przystanku pośrodku wsi. To powinno być gdzieś tutaj. W przedpołudniowym słońcu tańczyły ostatnie motyle i pszczoły – lato najwyraźniej nie chciało się skończyć i przedłużało swoją agonię na pierwszą dekadę jesieni. Po drugiej stronie ulicy, przed małym sklepem z okratowanymi oknami i blaszanym dachem, siedziało dwóch starszych mężczyzn, trzymając w kościstych jak ogrodowe grabie łapach butelki piwa. Przyglądali się jej z pogodnym zaciekawieniem – widzowie zabawnej scenki, której zakończenie jest im doskonale znane. Nie widząc nikogo innego w zasięgu wzroku, zapytała o nazwisko i ulicę. Starszy z nich machnął ręką za siebie i kazał iść drogą w górę pod las, drugi w tym czasie z rozbawieniem patrzył na jej wąskie buty na obcasie. Zrozumiała jego minę dopiero później, gdy przeklinała swoją obuwniczą beztroskę. Droga tylko na początku była asfaltowa, później przechodziła w kamienistą, z wybojami wielkości bochnów chleba. Kiedy po niemal godzinie dotarła wreszcie pod wskazany adres, była mokra od potu, wściekła i spragniona, a w kostkach bolało ją jak diabli. Należało się lepiej przygotować. Buty, głupia cipo! W góry trzeba buty. Cel wyprawy zaabsorbował ją jednak tak, że zupełnie zignorowała stronę praktyczną i wybrała się jak na zakupy do galerii w centrum miasta. Teraz ze złością wykręcała stopy na kulfoniastych kamieniach, jakby korzystała z okazji i karała się za głupotę. Nie wiedziała nawet, czy bardziej za głupotę dzisiejszą, czy też wczorajszą. Wieczorem Andrzej przyjechał z nią pod sam hotel, ona zaś, zamiast zaprosić go do pokoju, gadała przez telefon z Łukaszem tylko po to, żeby go przekonać, że jej męskie towarzystwo ma charakter wyłącznie służbowy. Jakby cokolwiek go to obchodziło. Tymczasem Andrzej odszedł tak, jak odchodzą zawiedzeni faceci, którzy długo będą pamiętać. Komisarz Krzycki... To prawda, był przystojny, ale takich widziała już tuziny i wiedziała, jak niewiele to znaczy. Pociągało ją w Andrzeju coś jeszcze – jakaś męska energia, na którą fanki popołudniowych seriali reagują westchnieniem, a feministki irytacją. Choć nie tylko. Wyczuwała w nim ten rodzaj wrażliwości na świat, jaki niezgrabnie można nazwać połączeniem inteligencji z intuicją. Od razu zauważyła, że myśli szybko – i nie tylko mózgiem. Faceci często myślą czymś innym niż mózg, ale w wypadku Krzyckiego nie o to chodziło. Miał drugą duszę. Niektórzy mężczyźni mają dwie dusze, ludzką i zwierzęcą – tacy szczególnie ją pociągają. Potknęła się i kopnęła czubkami palców w kamień. Zaklęła.



Dom stał na zboczu pod lasem i oferował z drewnianego ganku fenomenalny widok na rozległą beskidzką dolinę. Ogród od frontu wyglądał na zadbany – trawę ktoś niedawno skosił, na niewielkim klombie dogorywały ostatnie dalie i floksy, zwane nocnymi pannami. W powietrzu wisiał zapach dymu z ogniska. Na płocie obok furtki sterczała brązowa skrzynka na listy z doczepioną od spodu rurką na zrolowaną prasę. Ciekawe, czy dotrze tu kiedyś jakiś gazeciarz, pomyślała naciskając dzwonek. W domofonie coś stuknęło i dobiegł ją ochrypły głos:

– Kto tam?

Po chwili zza węgła wybiegł spory wilczur i z ujadaniem rzucił się na furtkę. Iza odruchowo odskoczyła i o mało nie runęła na ziemię, zaczepiając obcasem o metalowy próg wjazdu. Ludzie wariują z tymi psami. Po drodze od przystanku aż pod ten dom zza każdego ogrodzenia atakowało ją wściekłe szczekanie, głowa ją od tego rozbolała. Po co ludziom tyle psów? Nie wystarczyłyby dwa, trzy na całą wieś? Czyste wariactwo!

Iza była ignorantką, nigdy nie miała psa.

Ochłonęła i wróciła pod furtkę, żeby powiedzieć coś do domofonu. Nie musiała. Uchyliły się drzwi wejściowe i na ganku pojawił się nieogolony mężczyzna w trudnym do określenia wieku, podkoszulku podobnego koloru i o urodzie do złudzenia przypominającej meksykańskich chłopów z filmów Sergia Leone. Przemówił do niej równie niezrozumiałym narzeczem, z którego Iza zdołała jedynie wywnioskować, że żony nie ma w domu. Nie była pewna, czy kontynuować tę niełatwą konwersację, ale mężczyzna wybawił ją z kłopotu, wtaczając się z powrotem do środka. Pięknie! Tyle drogi po nic. Nacisnęła kilka razy przycisk domofonu, ale bez skutku. Pewnie zasnął. Wrześniowe południe jest dobre na spanie. Jak każde inne dla takiego typa.

Rozejrzała się dokoła w nadziei, że znajdzie jakieś awaryjne rozwiązanie, ale dom stał na uboczu, z dala od innych, żywej duszy w pobliżu. Zrezygnowana ruszyła z powrotem tą samą drogą, koślawiąc nogi jeszcze bardziej, jak to przy schodzeniu w dół na obcasach. Gdy dotarła pod zakratowany sklep spożywczy, zwolennicy rozpoczynania dnia od piwa już zniknęli, a w ich miejsce na przysklepową scenę wkroczyły kobiety. Stały we trzy, każda z trzema plastikowymi siatami pełnymi zakupów – chleb, kiełbasa, mąka, cukier, piwo dla chłopa – i trajkotały o ostatnim kazaniu księdza proboszcza. Iza już miała je wyminąć w drodze na przystanek, gdy nagle znieruchomiała. Odwróciła się i ciarki przebiegły jej po plecach. Potrząsnęła z niedowierzaniem głową, wykoślawione nogi się ugięły i byłaby niechybnie upadła, ale w ostatniej chwili złapała się żelaznej furtki. Nie spodziewała się, że to ją tak uderzy. Jej mózg zaczął intensywnie pracować w celach ratunkowych. Uspokój się i przyjmij do wiadomości, co widzisz: trzy kobiety. Tak, trzy kobiety. Mrowienie w krzyżu powoli ustępowało.

Wiedziała o siostrze, zbuntowanej licealistce mieszkającej u ciotki w Rabce i bardzo do niego podobnej. Kobieta, na którą patrzyła teraz Iza, miała podłużną twarz, czarne włosy i ciemne, orzechowe oczy, a na jej prostym nosie tkwiły okrągłe druciane okulary. Proste plecy i wysoka sylwetka o wąskich, ptasich ramionach były bez wątpienia wynikiem działania tego samego materiału genetycznego. Podeszła ostrożnie.

Kobieta na jej widok nieco się spłoszyła. Czyżby znała jej twarz? Nie przypominała sobie, aby kiedykolwiek się widziały, raczej nie było takiej sytuacji. Na pewno nie. Tamte dwie gadały nadal, ale coraz bardziej zdawkowo, zerkając co chwila w stronę obcej i oczekując wyjaśnień, po co tu przyjechała. Ludzie na wsi często tak patrzą na obcych. Trzy twarze nie wyglądały zbyt przyjaźnie. Wszystko jedno, trzeba spróbować.

Gdy stanęła między nimi, kobiety wreszcie zamilkły i przyglądały się jej z uwagą.

– Przepraszam, szukam koleżanki ze szkoły. Nazywa się – to znaczy wtedy się nazywała – Magda Mielcarz...

– Nie ze szkoły, tylko ze studiów. – W głosie kobiety, która mogła być TAMTĄ kobietą, można było usłyszeć udawaną butę. – A po co pani ona?

– Tak po prostu. Chciałam się z nią zobaczyć. – Nie brzmiało to zbyt przekonująco. Nasza Klasa dla ubogich. – Skąd pani wie, że...

– Jak pani mnie znalazła? – rzuciła tamta ostro. To ją zaskoczyło. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Przecież nie mogła się przyznać, że kolega wyszukał jej dane przez komputer, włamując się do bazy danych województwa małopolskiego. A tak w ogóle, jakie to ma znaczenie?

– Znalazłam nazwisko i adres w Internecie – skłamała, choć niezupełnie.

– Noszę nazwisko po mężu, skąd więc pani wiedziała? – Kobieta nie dawała za wygraną. Czemu to takie ważne? – przemknęło Izie przez głowę.

– Szczerze mówiąc, skorzystałam z pomocy kolegi, informatyka. Nie udało nam się trafić na nią, ale dotarliśmy do pani, dlatego tu jestem.

– No, to mnie pani szuka?

– Tak – odpowiedziała trochę zaskoczona.

– I nazywa się Iza Karwacka?

Pokiwała głową jak uczennica przyłapana na próbie oszustwa.

Kobieta przyglądała się jej z wahaniem, po czym wzruszyła ramionami i powiedziała po prostu:

– Chodźmy.

Dwie baby pospiesznie się pożegnały i poszły w swoją stronę, Iza zaś ruszyła za tą trzecią. Początkowo sądziła, że czeka ją znowu katorżnicza wędrówka pod górę – Niech żyją eleganckie czółenka na obcasach! – ale kobieta skręciła za sklep, gdzie w drugiej, bliźniaczo do niego podobnej budzie mieścił się bar. Usiadły na plastikowych krzesełkach w cieniu wielkiej lipy. Chłód podziałał na Izę kojąco, zamówiła dwa piwa i zdjęła przeklęte buty. Co za ulga!

– Przepraszam, że panią nachodzę, nie chciałam sprawiać kłopotu...

– Jestem Anna. – Uścisnęła wyciągniętą rękę. – Słyszałam o tobie wiele... dawno temu. – Zawiesiła głos, jakby zamyślając się nad upływem czasu. – Co się wtedy stało? Czemu żeście się rozeszli?

Anna mówiła w śmieszny sposób, mieszając ładny, poprawny język z góralskim akcentem i przegłosami. Zamiast „nam” i „czemu”, wychodziło jej coś w rodzaju „nom” i „czymu”. Może niedokładnie tak, ale brzmiało nawet sympatycznie.

– To długa historia, Anno. I każde z pewnością opowiada ją inaczej. To dziwne, nigdy o tym nie mówił?

Anna potrząsnęła głową. Na asfalcie zastukały rytmicznie końskie kopyta, gdy obok sklepu przejeżdżała furmanka. Ciężki perszeron stawiał powoli kroki, wlokąc pod górę drewniany wóz z sianem, woźnicą i dziećmi skaczącymi po furze. Wyglądało sielsko, ale Izę zdumiało, że do takich funkcji ciągle jeszcze używa się koni. Komuniści rozdawali traktory, Unia Europejska rozdaje traktory, a tu ciągle furmanka. Ciekawe, co na to koń.

Żachnęła się i wróciła do tematu.

– Gdzie go znajdę? Ustalilibyśmy może przy okazji wspólną wersję tamtych wydarzeń – zażartowała w nadziei, że to skłoni Annę do większej wylewności.

Furmanka zniknęła za zakrętem bocznej drogi, za to na szosie, jakby w odpowiedzi na agrotechniczne wątpliwości Izy, zadudniła wielka maszyna z pochyłym taśmociągiem wystającym ponad kabinę ciągnika. Obstawiłaby, że to kombajn ziemniaczany, ale nie była pewna. Anna odczekała, aż dudnienie ucichnie, patrząc na nią badawczo, już bez poprzedniej niechęci, ale Iza wyczuwała napięcie.

– Naprawdę chcesz wiedzieć, gdzie on jest?

Iza spuściła oczy.

– Muszę.

Anna łyknęła piwa ze szklanki.

– Jacek od trzech lat nie żyje.

Obie pozwoliły wybrzmieć tej frazie z całą mocą.

– Jak to się stało? – wykrztusiła wreszcie z siebie Iza. Znowu coś się działo z jej gardłem.

– Zginął w górach. Łaził samotnie i spadł w przepaść.

Iza Karwacka odniosła wrażenie, że przecięło ją na pół wzdłuż całego ciała. Jedna połowa usiłowała słuchać Anny na siedząco i zachować przy tym w miarę ludzki wyraz twarzy, podczas gdy druga z przerażeniem obserwowała, jak z hukiem wali się w gruzy jej misterna konstrukcja. Jacek nie żyje. Nie ma go i nigdy już nie będzie. Naprędce wymyślała argumenty, aby przekonać samą siebie, że nie ma to dla niej aż takiego znaczenia, ale na próżno. Dopiero teraz zdała sobie jasno sprawę, że od momentu rozwodu to było dla niej najważniejsze. Nie, serdeńko. To się zaczęło dużo wcześniej, kilka lat temu, gdy stwierdziłaś, że ten dupek, twój mąż, nie tylko nie jest twoją miłością, ale także drażni cię i odpadasz na myśl o spędzeniu z nim reszty życia. Tego gównianego, bezsensownego życia. Potrzebna była zmiana i przyszedł ci do głowy Jacek – jasne, pierwsza miłość, pierwszy seks, pierwszy związek z mężczyzną, który miał być na zawsze. A wyszło na to, że był tylko raz. Na wieczność. I już nigdy więcej nie będzie. Twój plan, serdeńko, rozpieprzył się jak stare bmw z piątką wesołków wracających z dyskoteki o czwartej rano. Nie będzie drugiego razu, finito, mission failed. Żeby uciec od samotności, potrzeba trochę bardziej wyrafinowanych pomysłów niż staroświeckie romanse. Ty biedna, głupia cipo.

Szklankę z piwem pokrywał wilgotny szron, przyjemnie chłodzący dłonie, i Iza miała ochotę przyłożyć ją sobie do czoła. A potem włożyć do niej obie stopy. Krew pulsowała w żyłach, jakby chciała sprawdzić ich wytrzymałość. W głowie słyszała szum morza i świst wiatru, choć przed oczyma drzemało ciche południe. Anna patrzyła na nią, oczekując widocznie kolejnych pytań, których Iza miała oczywiście mnóstwo, ale niełatwo było przepchnąć je przez ściśnięte gardło. Tylko po co?

– Chyba już pójdę – wykrztusiła wreszcie.

– Nie chcesz go odwiedzić? – zapytała Anna z pretensją. – Leży tutaj, na cmentarzu.

W ogóle nie przyszło jej to do głowy. Tak bardzo pragnęła go żywego we wspomnieniu, że zapomniała o tym prawdziwym, zmarłym.

– Oczywiście, chodźmy.

Zapłaciła za piwo, włożyła buty (profesjonalne górskie czółenka na wysokich obcasach), które tymczasem przyjemnie wystygły, i poszła za Anną w stronę zadrzewionego pagórka za kościołem. Siatki z zakupami zostawiły na przechowanie w sklepie. Anna szła wyprostowana – jej szczupła sylwetka trochę nie pasowała do wiejskiego krajobrazu, gdzie kobiety zwykle są przygarbione i pod szerokimi bluzkami ukrywają nadmiar tłuszczu. Stawiała długie kroki i Iza musiała nieźle się natężać w swoich butach, żeby nadążyć za tą sprawną, silną kobietą. Z przyjemnością obserwowała kołyszące się, zgrabne ciało siostry człowieka, którego tak pragnęła i którego właśnie przed chwilą utraciła definitywnie i na zawsze. A może nie? Może utraciła go już piętnaście lat temu, gdy rozstawali się w złości i nieporozumieniu, to wszystko dziś to były zaś wyłącznie jej mrzonki? Zresztą, co za różnica? Jacka nie ma, a jego rodzona siostra prowadzi ją na cmentarz, żeby pokazać jego grób. Piękne plecy. Byli z jednego materiału, to pewne.

Mur cmentarny w beznadziejnie typowym stylu był obsadzony wkoło drzewami iglastymi, tworzącymi ciasny szpaler, przez który trudno było cokolwiek dojrzeć. Izie wydało się to całkiem głupie, ponieważ za murem rozciągał się szeroki widok na wieś w dolinie i szkoda było odbierać go żywym mieszkańcom z powodu modnej fanaberii zarządcy cmentarza. Zapewne księdza proboszcza. Drzewa rzucały przyjemny cień, ale wewnątrz ogrodzenia można się było poczuć jak w labiryncie. Wrażenie to potęgowały nieregularne alejki, wijące się między starymi lipami i kasztanami, rozsadzającymi tu i ówdzie podmurówki grobów. Anna skręciła w jedną z nich i przeszła między nagrobkami do sporej szarej płyty z wyżłobionym złotymi literami napisem: Grób rodziny Wołoskich, poniżej zaś z imionami i latami życia: Jacek 1975–2009, Magdalena 1976–2008, Zuzia 2003–2008. Nie było dokładnych dat urodzin i śmierci, co ją trochę zastanowiło. Wszystkie inne groby były z pełnymi datami. Pewnie Jacek tak chciał. Anna uchwyciła pytający wzrok Izy.

– Tak, cała rodzina poszła...

Płyta była z szarego nakrapianego marmuru, podobna do innych wkoło – można było poznać rękę tego samego rzemieślnika. Jeden na całą okolicę, jak to na wsi. Po obu stronach nagrobka wąskie paski ziemi obsadzone przekwitłymi już bratkami, na szklanej tafli kilka wypalonych zniczy. Grób czyściutki, zadbany.

Anna znowu pochwyciła wzrok Izy.

– Często tu przychodzę. – Po chwili dodała, jakby jej przyszło do głowy jeszcze coś ważnego: – Niekiedy nie chce mi się siedzieć w domu.

Nie dziwię się, pomyślała Iza, przypominając sobie zapitego brodacza w domu na pagórku. Tego jednak nie mogła Annie powiedzieć. Jacek miał żonę i córkę. Chciała o nie zapytać, ale w końcu zrezygnowała. Po co?

– Przepraszam, muszę już iść. Gdybyś chciała kiedyś jeszcze tutaj przyjechać, zadzwoń. – Anna podała Izie kartkę z numerem telefonu. – Żebym wcześniej wiedziała – dodała z przepraszającym uśmiechem. Iza odniosła wrażenie, że doskonale ją rozumie. Też wstydziłaby się takiego troglodyty w domu.

Po odejściu Anny usiadła na ławeczce pod drzewem, zsunęła buty i wpatrzyła się w napis na kamieniu. Koło się zamknęło. Dotarła do kresu swoich złudzeń.

„Nic nie powróci, oto czasy już zapomniane”. Powiew ciepłego wiatru od pól porusza łodygami zaschniętych traw. „To jesień, Anno”. Ostatnie promienie słońca przed nadejściem chłodu i zimy. Czas pęcznieje jak namoczone ziarno fasoli. „Jesienie rok za rokiem idą”. Ona zaś już nigdy się nie dowie, po co to było. Nie naprawi krzywdy, nie wyprostuje krzywych linii losu, nie odwróci klątwy rzuconej na nich kiedyś, dawno, przez złośliwego demona. „Gwiazdy jak deszcze szyby tną”. Jej szyba pękła i rozsypała się na tysiąc kawałków. „Nie płacz, kochana, śpij w cierpieniu”.

Nagle zapory puściły i wstrząsnął nią głęboki szloch. Nie mogła, nie chciała już dłużej się powstrzymywać. Do diabła z udawaniem! Po co jeszcze udawać? Co jeszcze można stracić? Łzy płynęły jej po policzkach, żłobiąc rowki w makijażu i znacząc je na czarno tuszem do rzęs. Zbierała je nieporadnie do chusteczki, jakby chciała zabrać ze sobą na pamiątkę, ale na białym papierze zostawała tylko brudna smuga tuszu. Zmięła chusteczkę, wrzuciła do torebki i wyjęła następną. Płakała z narastającą ulgą, jaką odczuwa człowiek żegnający się na zawsze z długo hołubionymi marzeniami.

Nagle zobaczyła siebie z góry, siedzącą na dalekim, obcym cmentarzu i szlochającą nad grobem dawno niewidzianego i właściwie obcego jej mężczyzny, i rozpłakała się jeszcze bardziej. Jej myśli i uczucia przedzierały się przez mgłę żalu – już nie wiedziała, czy bardziej płacze nad losem Jacka, czy też nad samą sobą. Na gałęzi lipy, która rzucała na grób Wołoskich przyjemny cień, zatrzepotał jakiś duży ptak. Iza spojrzała w górę. Gołąb? Coś większego. Nie widziała dokładnie, łzy wypełniały oczy i obraz był rozmazany. Coś brązowego, może sowa. Sowy w dzień śpią. Wszystko jedno.

Tak, wszystko jedno. Po co ona tutaj w ogóle przyjechała, jakie licho przyniosło ją w to obce i niepotrzebne jej do niczego miejsce? Podniosła wzrok na zielony szpaler żywotników odgradzający cmentarz od pól uprawnych i wioski, a nad nim rozciągające się pasmo zasnutych mleczną mgiełką gór, i nagle zrobiło się jej jakoś odrobinę cieplej na duszy, jakby duch Jacka spod marmurowej płyty chciał jej powiedzieć, że nie ma się czym martwić. Piękne miejsce, sama chciałabym tu leżeć. Może jemu teraz lepiej tutaj, pod ziemią niż gdzie indziej. W tym momencie przeszyła ją nagła myśl, że coś takiego już kiedyś pomyślała, niedawno, gdy słuchała opowieści Krzyckiego o panu Ludwiku. Zrzucanie wielkiego ciężaru, ulga po wyrównaniu krzywd, oczyszczenie – ale nie umiała znaleźć związku. Wszystko jedno.

Otarła powieki, wysiąkała nos, poprawiła rzęsy za pomocą lusterka i maleńkiej czarnej szczoteczki, włożyła buty, westchnęła głośno i wstała. „Trzeba jakoś żyć” – jak mówią trzeciorzędni bohaterowie marnych seriali. Wprawdzie nie wiadomo po co, ale trzeba. Wracamy do miasta, żeby pchać do przodu sprawy, które nas w ogóle nie obchodzą. Niezdarni policjanci prowadzący śledztwa w sprawie morderców zabijających innych morderców jako bohaterowie reportaży w magazynie dla trochę bardziej inteligentnych debili, redagowanym przez trochę mniej inteligentnego debila. Sama rozkosz zawodowego życia. Żyć nie umierać, sucza jego mać.

 

Oparła głowę o szybę, podkładając sobie brudną zasłonkę pod policzek, ale autobus podskakiwał na wybojach i nie mogła zasnąć. Pewnie i tak by nie zasnęła, chociaż powieki szczypały ją od potwornego zmęczenia, na które złożyły się: wczesna pobudka, upał, głód – od rana nic nie jadła – i wieści od Anny. Wciąż powracał do niej obraz Jacka, jego ciała, które po tylu latach zadziwiająco dobrze pamiętała i odtwarzała teraz jak na zwolnionej taśmie centymetr po centymetrze. Ciała, które teraz rozkłada się pod płytą wiejskiego cmentarza i które przestało dla niej istnieć, pociągając za sobą całą resztę. Przypomniała sobie, że Jacek miał na goleni okrągłą bliznę po oparzeniu w dzieciństwie. Twierdził, że to pozostałość po kawałku gumy, który oderwał się od płonącej opony rowerowej, przykleił i pozwolił się oderwać dopiero razem ze skórą. Pamiętała dokładnie jej kształt – zwężająca się do dołu elipsa, mniej więcej dwucentymetrowa. Czy blizna rozkłada się szybciej niż normalna skóra, czy wolniej? Jak wygląda taka elipsa po trzech latach? Jasna plama na bezkształtnej mazi...

Ocknęła się, odchyliła zasłonkę. Autobus przejeżdżał przez rondo Matecznego i był już na Konopnickiej. Przegapiła przystanek – trudno, pojedzie do dworca, a stamtąd dotrze tramwajem. Zaczynało się ściemniać. Wielka sina kula powoli wznosiła się na wygiętej linie. Dziwny pomysł z tym balonem, chociaż... Właściwie czemu nie? Także wybrałaby się na chwilę do góry, nigdy nie widziała miasta z wysokości. Kocham Kraków – jasne. I zaprawy klejowe, a jakże.

Bolała ją głowa. W zaschniętych ustach język telepał się jak ołówek w piórniku, chciało jej się pić. Wysiadła na dworcu PKS i wyszła na Bosacką. Od opuchniętych stóp, wciśniętych w słynne górskie czółenka na obcasach, płynęły dodatkowe nieprzyjemne impulsy bólu. W kiosku kupiła małą butelkę wody mineralnej i usiadła opodal na ławce. W ciemności i chłodzie małego parku poczuła niewielką ulgę. Łyknęła trochę wody, wyjęła chusteczkę, zwilżyła z butelki i przyłożyła do czoła. Przyjemnie. Na nic więcej nie miała siły. Podniosła wzrok – między gałęziami starych drzew prześwitywały gwiazdy. Jakieś męskie głosy dobiegały z głębi parku, ale jej to nie obchodziło. Co z tego, że niebezpiecznie? Miała to głęboko gdzieś. Czy coś w ogóle może dla niej być teraz jeszcze niebezpieczne? Że ją okradną? Zgwałcą? Zabiją? Wolne żarty. Chciała po prostu położyć się na ławce i zasnąć, ale nie była to taka łatwa operacja. Gdy tylko zamykała oczy, film ruszał od nowa: wysoka kobieta, proste plecy, cmentarz, jasne niebo, okrągła blizna. Brązowy ptak.

Siedziała tak przez chwilę w bezruchu i bezmyślności. Ciemny park nie sprawiał wrażenia zbyt przyjemnego. Chciała pójść do domu, ale to teraz nie wchodziło w grę. Gdzie jest mój dom? Miała wielką ochotę przytulić się do kogoś, oprzeć policzki na jego albo jej piersi, poczuć zapach czyjejś skóry, bliskości. Cóż, kiedy poza szemrzącymi w oddali głosami miejscowych pijaków nie było w pobliżu żadnego człowieka. Żadnego człowieka – jak to brzmi. Można się rozpłakać. Właściwie dlaczego nie? Już raz dzisiaj płakała, a nawet dwa razy, można powiedzieć – pierwsze koty za płoty. Skoro nie miała już nic do stracenia, wstyd przed własnymi łzami wydawał jej się czymś absurdalnym. Zamiast tego uśmiechnęła się pod nosem. Oto, co zostało z twardej, pyskatej dziennikarki, która nie tak dawno wyrzuciła męża ze swojego życia i postanowiła ułożyć je od początku na swoich warunkach, a nie dalej jak tydzień temu przysięgała przed lustrem w łazience, że da temu światu popalić. Wróciła do Krakowa jak do swojej młodości z naiwnym przekonaniem, że wejdzie w nią jeszcze raz i naprawi tamte błędy. Jakby nie znała starego jak ludzkość porzekadła o wchodzeniu dwa razy do tej samej rzeki. W wieku trzydziestu sześciu lat chyba można jeszcze chcieć coś zmienić, do jasnej cholery?! Można, co nie znaczy, że na pewno się zmieni. Teraz siedziała na ławce w parku i patrzyła na atramentową pustkę między gwiazdami, w którą wpadała jak w miękki puch, bez oporu i ratunku. Sama.

Położyła się na ławce, zmęczona i zrezygnowana. Było jej wszystko jedno: czy ktoś ją napadnie, czy też zgarnie ją straż miejska – na pewno często patrolują ten teren. Starszy mężczyzna mruknął coś pod nosem, przechodząc obok, ale nie zwolnił nawet kroku. Potem przeszły jeszcze dwie kobiety, turkocząc kółkami walizek ciągniętych po chodniku i udając, że jej nie widzą. Jasne, przecież mnie nie ma. Dla nikogo.

Ostatnia myśl ukłuła ją i pewnie dlatego zrozpaczony umysł zaczął szukać ratunku. Szukał niedługo. Podniosła się ciężko, sięgnęła do torebki, pogrzebała w niej chwilę zdrętwiałymi palcami i wyjęła telefon.

– Andrzej?

 

Krzycki miał świetny dzień, jak zwykle po fazie migreny. Wrócił pospiesznie z Mogilskiej do domu, zjadł byle co, na chybił trafił wyciągając z lodówki a to kawałek żółtego sera, a to obeschłą parówkę, którą kiedyś ugotował i której nie zjadł, teraz zaś pochłonął ją na zimno, maczając w słoiczku musztardy, po czym padł na fotel i sięgnął po foliowy woreczek. Miał wielką nadzieję wreszcie ruszyć z miejsca, w każdym razie złapać punkt zaczepienia w poszukiwaniu nieuchwytnego i niewidzialnego sprawcy, który latał nad ziemią i nie zostawiał śladów. Był pewien, że kulka należała do niego. Jasne, mogła także należeć do tramwajarza i pochodzić z warsztatów w zajezdni. Przeczucie mówiło mu jednak, że pochodziła od Mściciela. To jego kulka, na pewno. Do czego taka kulka może być komuś potrzebna? Pocisk do procy? Kula do staromodnego pistoletu? Pamiątka ze szkolnej praktyki w zakładach samochodowych w Starachowicach? Krzycki, do dzieła! W biurze bez przerwy zawracali mu głowę telefonami, pismami, formularzami i wyrazami współczucia przynoszonymi na twarzach jak na papierowych tackach z baru samoobsługowego, żeby się posilił i lepiej poczuł. Wkurzali go do drugiej, w końcu zebrał się do domu, rzucając Ewie przez ladę jakiś naprędce wygrzebany z pamięci pretekst. Miał ich bez liku.

Złapać punkt zaczepienia. Dotychczas nie za bardzo potrafił sobie wyobrazić człowieka, który niezauważony podchodzi do ofiary, wbija nóż w serce i znika bez żadnego śladu. Szkicował sobie w myślach jego portret, żeby skonkretyzować cel poszukiwań. Zabawy z wyobraźnią nie wspierały jednak żadne przesłanki. Nie miał po prostu nic. Może poza niejasnym wrażeniem, że coraz lepiej wyczuwa intencje zabójcy i bez kłopotu umiałby sporządzić mapę jego emocjonalnych motywacji. Wybierać skończonych drani, których omija kara, i usuwać ich z tego świata, jak się usuwa odpady, żeby nie psuły otoczenia. Każdy ma chwile w życiu, kiedy o tym marzy. On sam także z tym nastawieniem poszedł do policji: żeby oczyszczać teren z ludzkiego brudu i przywrócić światu należne mu piękno. Bo świat jest piękny, tylko czasem trafiają się na nim ohydne, cuchnące śmieci, które trzeba sprzątnąć. Miłość i obrzydzenie. Rozumiał to aż za dobrze. Nie był tylko do końca przekonany, że z tego powodu należy od razu zostawać seryjnym mordercą.

Pierwsze słowa Gargulskiego nagryzmolone na kartce od razu ostudziły jego zapał.

Brak jakichkolwiek odcisków palców. Poza twoimi, Krzycki. Tyle razy ci mówiłem: bierz przez chustkę!

Policyjna baza danych zatem odpada. Oczywiście to byłoby za proste. Klikasz w odpowiednie okienko i od razu na ekranie wyskakuje ci imię i nazwisko, adres, a obok zdjęcie z dowodu osobistego. W Hollywood mają takie bazy danych, ale nie w Krakowie. Owszem, jest kilku typków w policyjnej kartotece, notorycznych przestępców i mistrzów w praktyce wiecznego powrotu, ale o nich i tak wszyscy wszystko wiedzą, nie trzeba ich szukać w komputerze. Może gdyby całą Polskę pokryć dokładną siecią szybkiego Internetu, z końcówką w każdej najmniejszej komendzie na Suwalszczyźnie czy Podkarpaciu, to byłoby o czym mówić. A tak – marzenia ściętej głowy. Komputerów tam nie ma, a co dopiero szybki wewnętrzny Internet.

Kulka prawdopodobnie pochodzi z dużego łożyska, skład materiałowy pozwala określić wiek na około pięćdziesiąt lat, może trochę więcej. Koniec lat pięćdziesiątych, początek sześćdziesiątych.

Tak przypuszczał. Stary pojazd o wielkich kołach, traktor albo ciężarówka. Nie znał się na tym za dobrze.

Na powierzchni wygrawerowano napis, zidentyfikowane litery: ‘RZOST---T---OT-T. Powstawiaj coś pomiędzy. J.

„Powstawiaj coś pomiędzy” – ależ wyrafinowana rada. I jakie subtelne aluzje.

Grawer ryty płytko, wykonany ręcznie, litery nierówne. Wygląda, jakby ktoś skrobał dużą igłą albo cienkim gwoździem.

A więc jednak bibelot. Pamiątka. Talizman. Zaklęcie odczarowujące zły świat. Klątwa na zbrodniarzy. Modlitwa do boga sprawiedliwości albo boga zemsty. W każdym razie coś. Stary poczciwy technik dopisał na końcu:

Spróbuję określić, jaka to mogła być maszyna.

I jeszcze:

Pamiętaj, że to kula, napis mógł się zaczynać gdziekolwiek.

Krzycki wyjął z szuflady czystą kartkę i zaczął się bawić literkami. Wyciął je i rozłożył na biurku. Zbitkę RZOST umieścił na środku i dokładał do niej po kolei „T” w różnych odstępach, zachowując układ z notatki Gargulskiego. Odsuwał je i przystawiał z powrotem, ale niczego nie kojarzył. Postanowił podejść do rzeczy od drugiej strony i wypisał imiona, nazwiska oraz nazwy własne związane ze sprawą. POPRAWA – KNOT – MROCZEK – GROBIANY – MATLAK – KATARZYNA – TRAMWAJARZ. Pomyślał chwilę nad listą i dopisał jeszcze TARNÓW – KARNIOWICE – GAJ – CHLEWNIA. Wykreślił te, które nie zawierały litery „T”, i przyjrzał się pozostałym. Między RZOST i „T” mieścił się KNOT, ale pasowały także KATARZYNA i MATLAK, zbliżając się do następnego „T”. Spróbował między drugą a trzecią literą „T” wpisać całe KATARZYNA MATLAK, ale przy tej wielkości liter nie było szans. A właściwie jakiej wielkości były te litery, skoro ich w ogóle nie zauważył? Mikroskopijne, do ich wyrycia ktoś musiał użyć lupy. TRAMWAJARZ nie mieścił się nigdzie, chyba że na końcu, nachodząc na RZOST. Spróbował: tramwaja-rzost-a-t-ni. Tramwajarz ostatni? Przeczyłoby to jego tezie, że zabójstwo pedofila w lesie było zbiegiem okoliczności. Poza tym odległość między RZOST i następnym „T” była za duża, mieściło się więcej liter.

Krytycznie rzucił okiem na litery, pomyślał chwilę, po czym uderzył się w czoło i dopisał „B” przed RZOST, a zbitkę „EK” na końcu. BRZOSTEK! Czyżby serię rozpoczynał były właściciel świniarni, znaleziony w stodole dwa lata temu? W ten sposób przez jar w Grobianach wracał do grubej teczki ze służbowej szuflady, jego ulubionej zagadki z ostatnich dwóch lat. Nabierał pewności, że od tamtego morderstwa zaczyna się cała historia. Właściwie zaś powinna była się zacząć wcześniej. Świniarz mógł być punktem wyjścia – był punktem wyjścia. Krzycki się wyprostował. Stodoła. Zwłoki hodowcy świń. Co najmniej sto razy miał w ręku nitkę prowadzącą go do mordercy, i to zanim ten zabił. Ironia losu. Nie, Krzycki. To tylko twoja głupota.

„Trzeba było wcześniej myśleć”, jak mawiał dziadek, szyjąc buty.

Zacznijmy od początku. B-RZOST-EK... KNOT? MATLAK? Tekst stanowiłby coś w rodzaju listy zadań dla mordercy. Przecież to bez sensu! Napis jest niemal zupełnie starty od wycierania i musiał powstać wiele lat temu, Knot zaś zginął przed kilkoma dniami! Skąd on miałby wiedzieć, że będzie kiedyś tam, w przyszłości, chciał zabić kogoś, kto też zabije? Chyba że Knot znalazł się na tej liście nie z powodu swojego udziału w zabójstwie Matlakowej, ale z innych względów, na przykład zamieszania w narkotyki. Był na liście do sprzątnięcia w ramach porachunków, co by się zgadzało o tyle, że robota wskazywała na zawodowca. W takim razie Matlak odpada. I nie ma Poprawy, a jego śmierć raczej wiąże się z Knotem, co do tego nie ma wątpliwości. W takim razie szukamy innego słowa. Kto następny do rebusu?

Przez kolejną godzinę wypełniał luki między literami na wszelkie możliwe sposoby, ale niewiele z tego wynikło. W końcu zmęczenie pomieszało mu myśli do reszty i gapił się w kartkę otępiały, nie widząc na niej nic więcej poza czterema krzyżykami. Cmentarz jako talizman, to też był jakiś pomysł. Zagadka cmentarna. Kolejna udana akcja odhaczona na kulce. Miejsca jeszcze sporo, można ciąć dalej, byle prosto w serce.

Poszedł do kuchni zrobić jeszcze jedną kawę (męczysz naczynia krwionośne, Krzycki!) i przegryźć herbatnika. To nie była ani lista ofiar, ani wykaz zadań do wykonania, ani tym podobny indeks zamiarów seryjnego mordercy. To było coś znacznie bardziej intymnego, jakaś pamiątka noszona na szczęście. Tekst hermetyczny, nie dyskursywny.

Skrzywił się. Cóż to za wyrażenia? Łyknął kawy i znowu się skrzywił, bo była za słodka. Ostatnio próbował ograniczyć spożycie cukru, jak zalecają specjaliści od leczenia ludzkości, i kupił sobie słodzik w płynie z plastikową zakrętką zakończoną lejkowatym dozownikiem. Obciął go za nisko i za każdym razem, gdy przechylił buteleczkę, zamiast kilku kropel wpadał mu do kubka cały strumień. Powyżej pewnego poziomu stężenia słodycz przechodziła w gorycz, co można czytać jak uniwersalną figurę ludzkiego pożądania. Wylał kawę do zlewu i nastawił wodę jeszcze raz.

Sentymentalny facet. Mściciel. Kiedyś był dobry, teraz jest zły. Zerwał z poprzednim życiem i wyrzucił wszystko – oprócz srebrnej kulki. Jedyny łącznik z przeszłością. A teraz ją zgubił. Co zrobi? Wróci i będzie szukał? Gdyby tak było, powinien zaczaić się na niego i dopaść w krzakach, jak on tramwajarza. Daj spokój, Krzycki. Jeśli tamten ma choć trochę rozsądku, a z jego działań wynika, że ma całkiem sporo, to nie przyjdzie. Potrafił machnąć ręką na całe swoje życie, potrafi i na śmieszny bibelocik. Swoją drogą, to dziecinada przywiązywać się na lata do kulki z łożyska, jakby chodziło nie o dorosłego człowieka, ale o szczeniaka. Dziecko... W kulce zawiera się jakaś stara i bardzo ważna dla niego opowieść z czasów, gdy był dzieckiem albo wyrostkiem. Może pierwsza miłość? Mężczyźni lubią takie sentymenty. Pamiętasz swoje huby zdzierane z pni młodych dębów, nacinane nożem w kształt inicjałów i suszone na parapecie w pokoju na poddaszu? Babka zawsze przy sprzątaniu zbierała je na zmiotkę, ty zaś rzucałeś się ku niej jak lew, broniąc swoich najświętszych skarbów przed barbarzyńską ignorancją dorosłych. „Pleśń tylko z tego lezie do ścian” – marudziła babka i dreptała dalej, siejąc wśród skarbów zniszczenie, podczas gdy ty układałeś brązowe mechate krążki z powrotem na okno, a wyryte na nich inicjały należały do pewnej rudawej blondynki z dużym biustem. Bardzo ważne i bardzo śmieszne. Wszystko, co przychodzi później, nie ma już tej żarliwości.

Łyknął kawy i podrzucił kulkę na dłoni. Wystrzelona z rurki za pomocą zwykłego prochu z siarki, saletry i węgla drzewnego mogłaby zabić. A przynajmniej mocno zranić. Bawił się kiedyś w sporządzanie samopałów, do teraz nawet nosił po tych zabawach pamiątkę na pośladku. Może to uchwyt od cukiernicy, jak u Potockiego? Tylko zamiast szlifowania – codzienne ścieranie zaklęcia, śladu jedynej prawdziwej miłości, z której końcem zaczął się upadek świata w zło i ohydę? Wszystko, co kochałeś, odeszło i nie wróci, a pozostały po miłosnym uniesieniu kształt zaciera się i rozmywa na twardej powierzchni, jak jesienna mgła nad łąkami. Jeszcze się pamięć tli, na niewiele jej wystarczy, czas bowiem coraz krótszy pochłania przyszłość jak żarłoczny smok. Kilka znaków, kilka chwil – i już. A kiedy zniknie ostatnia najgłębiej żłobiona litera, skończy się trud naprawy i będzie można odetchnąć, rozpłynąć się w uspokojeniu... zniknąć... powrócić do źródła... napoić spragnione serce...

Wzdrygnął się. Co za kicz. Nie miał pojęcia, skąd mu nagle przyszły do głowy te mądrości jak z przedwojennego romansu Heleny Mniszkówny. Zacisnął dłoń. Kulka była chłodna i śliska, ale im mocniej ją ściskał, tym wyraźniej zdawało mu się, że drży. Czuł mikroskopijne wibracje płynące z metalowej powierzchni do skóry, jakby kulkę wypełniała wewnętrzna energia, maleńki stos atomowy. Z najwyższym trudem rozwarł palce i odłożył kulę na biurko. Co, u licha! Magia czy co? Jaka magia – starzejesz się, Krzycki, tyle razy ci mówiłem. Napij się, dobrze ci to zrobi. Zajrzyj do lodówki, może tam jeszcze coś zostało.

W lodówce nic nie było i właśnie rozważał w najgłębszym skupieniu, czy wybrać się do sklepu teraz, czy może dopiero za pół godziny, gdy rozległo się rzężenie komórki. Z setki możliwych do wyboru sygnałów w telefonie, brzmiących jak beczenie kozy albo gra na pile, zdecydował się na ten, który stanowił syntezę obu. Nazwa cosmic dreams mogła nawiązywać do marzenia o womitacji wskutek zatrucia pastą z glonów podczas lotu w kosmos. Rzeczywiście, ilekroć telefon dzwonił, coś mu się działo z żołądkiem. Po drugiej stronie był Lucek.

– Szefie, jestem już. Kiedy pan wpadnie? Mam risotto.

Słowo „risotto” wypowiedział tak, że Andrzej przełknął ślinę. Żadne piwo – czas na porządną kolację. Spojrzał na zegarek. Za dziesięć szósta. Nawet nie zauważył, kiedy na zewnątrz zrobiło się ciemno. Ponad dachem sąsiedniej kamienicy unosiła się burogranatowa poświata zachodu. Wrzucił do kieszeni kulkę i kartkę od Gargulskiego, dopił kawę i ruszył do przedpokoju.

– Będę za kwadrans.

 

Lucek mieszkał w tak zwanej starej Nowej Hucie, czyli w blokach budowanych na fali powszechnego entuzjazmu dla programu fundowania chłopom mieszkań z łazienkami. Osiedle z połowy lat pięćdziesiątych miało wspaniałe szerokie chodniki, rzędy sklepów na parterze frontowych bloków i wewnętrzne skwery, do których wchodziło się lub wjeżdżało pod wysokimi arkadami. Współczesne zamknięte osiedla dla bogatych, strzeżone przez kamery i wartowników za szlabanem, którym brakuje tylko wieżyczek strzelniczych, stanowią jedynie marne naśladownictwo tamtej wczesnej peerelowskiej architektury. „Czas zwykle idzie do przodu, ale niekiedy do tyłu” – pomyślał Krzycki, wysiadając na mrocznym skwerku osiedla Szkolnego. Na ścianach klatki schodowej dominowały wypalane świecą czy innym wiechciem esy-floresy oraz propozycje młodzieżowej aktywności grupowej w rodzaju: Jebać Wisłę czy Jebać Cracovię, do wyboru. Figurowała tam także wersja dla zwolenników sanacji politycznej: Jebać konfidentów. Pełniły one istotną funkcję estetyczną, zagospodarowując pod względem artystycznym i ideowym płaty powierzchni pozbawione tynku. Między pierwszym a drugim piętrem Krzycki natknął się na pierwszą z wizytówek Lucka: LB = UB. Druga, Lucek Bucek, umieszczona w pobliżu drzwi wejściowych, zdradzała poetyckie porywy najmłodszego pokolenia artystów, sądząc z formy i treści. Trzecia wisiała na drzwiach numer siedem.

– Cenią cię tutaj – rzucił Krzycki od wejścia, pokazując za siebie. – Chyba że to ty sam umacniasz sobie byt w świecie symulakrów.

– To prawdziwa literatura, krwią i blizną pisana, warto być jej bohaterem. Pan to zna, szefie.

– Dlaczego miałbym to znać? Nie jestem bohaterem ludowej twórczości Nowej Huty.

– Ale wie pan – mówiąc to, Lucek usadził Krzyckiego w fotelu pod oknem – na czym polega wartość autentyku. Żadna fikcja mu nie dorówna.

Krzycki wzruszył ramionami:

– Co mi chciałeś pokazać?

– Najpierw brzusio. Na kawę za późno, proponuję zieloną herbatę. Risotto dochodzi.

– Jesteś niemożliwy z tym jedzeniem. Kiedy chudniesz?

Młodszy aspirant Bałyś był w kuchni nie tylko niemożliwy, ale także bił na głowę w tej niemożliwości wszystkich znajomych Krzyckiego. W spadku po babci dostał niewielkie mieszkanie, dzięki czemu mógł wyprowadzić się od rodziców i wieść dorosłe życie policjanta przed trzydziestką. Trudno było powiedzieć, kiedy nabrał swoich kulinarnych umiejętności, w każdym razie zaspokajały one jakąś głęboką i ważną potrzebę i bynajmniej nie osłabiało ich to, że Lucek mieszkał sam. „Wszyscy dziś potrzebujemy terapii – konstatował czasami – a terapia przez gotowanie jest jedną z przyjemniejszych”. Całą kuchnię miał zastawioną buteleczkami, słoiczkami, torebeczkami, miseczkami wypełnionymi substancjami o najdziwniejszych kolorach i zapachach, i pochylał się nad nimi z uwagą aptekarza przygotowującego skomplikowaną recepturę. Na kawałku ściany między blatem a wiszącymi szafkami był umocowany hak z chochlami, łopatkami, mieszadłami, widelcami wielkości ogrodowych grabek, mniejsze zaś sterczały z metalowego koszyczka obok. We wnęce obok kuchennego okna Lucek zbudował odkryty regał z półkami, na których spoczywały dziesiątki garnków, rondli i patelni wszelkich możliwych rozmiarów i kształtów. Kilka z nich wisiało jeszcze na ścianie. Nowoczesna kuchnia gazowo-elektryczna z okapem na pilota i migoczącymi zielonymi diodami mocno uzasadniała całą kolekcję. Lucek potrafił godzinami z zapałem sterować tym kulinarnym promem, czym zdumiewał Krzyckiego, dla którego usmażenie jajecznicy czy ugotowanie parówki stanowiło skomplikowane i czasochłonne zajęcie. Już od progu uderzył Andrzeja apetyczny aromat szafranu, duszonego czosnku i jeszcze czegoś, czego nie umiał rozpoznać, ale od czego natychmiast zgłodniał jak wilk. Na propozycję Lucka kłapnął radośnie zębami niczym staruszek, który właśnie dostał nową sztuczną szczękę. W kuchni pachniało rosołem, tyle Krzycki zdołał skonstatować, w najśmielszych fantazjach kuchennych nie przypuszczał jednak, że może on posłużyć do gotowania ryżu. W dodatku, jak się okazało, nie było to pierwsze gotowanie.

– Najpierw trzeba go leciutko podsmażyć na oleju z dodatkiem cebulki i czosnku, następnie podgotować w białym winie. Niektórzy profani twierdzą, że można też w czerwonym, ale proszę im nie wierzyć. Tylko białe, lekko podgrzane, bo zimne zahartuje ryż i nie będzie wchłaniał bulionu. A cała sztuka, szefie, żeby nasiąknął tym, w czym się go gotuje. Jak dobrze wchłonie, to potem nawet nie trzeba specjalnie dodatków – perorował Lucek, mieszając wielką łyżką. – Wystarczy ryż z cebulą, ewentualnie jeszcze z jakimś warzywkiem. Tu jednak – skierował palec do wnętrza garnka – jest mnóstwo dodatków. Znam na tyle pana dietę, aby dostrzegać konieczność jej wzbogacenia. Co pan dzisiaj jadł, komisarzu?

– Ee, jakieś tam ziemniaczki. Nie pamiętam.

– Ha! Otóż to! Jak człowiek nie pamięta, co jadł, to znaczy, że jadł źle. A co może być dobrego w człowieku, który źle jada?

– Nic. Zawsze torturujesz gości przed posiłkiem?

– Tylko tych, którzy na to zasługują.

Spojrzał niepewnie na Krzyckiego, czy tamten się nie obraził. Komisarz był jednak przyjemnie rozbawiony. I głodny.

– Zostań moim kucharzem, wtedy oddam moją dietę w twoje ręce. Dobrze zapłacę.

– Dzięki, też mam policyjną pensję. Zastanowię się jednak. Na razie mogę obiecać, że jak mi zostanie, to podrzucę przy okazji. Niektóre potrawy trzeba robić duże, inaczej nie wychodzą. Na przykład musaka. Lubi pan musakę?

– Tortury ciąg dalszy. Długo to jeszcze potrwa?

Usiedli przy podłużnym stole w kuchni i Lucek rozłożył szerokie włoskie talerze. Wielka misa risotto stanowiła biało-czerwono-zieloną stertę i Krzyckiemu przyszło na myśl, że wygląda, jakby była posypana zmieloną włoską flagą. Rozpoznał w środku paprykę, pomidory, kawałki dyni, bakłażana, marchewki, zielonej fasolki szparagowej i na tym się jego rozeznanie w ingrediencjach wyczerpywało. Smakowało to wszystko rewelacyjnie, ziarna ryżu były miękkie i nasączone bulionem tak, że przy rozgryzaniu pękały jak soczyste jagody.

– Łyczek białego wina? – zapytał Bałyś niepewnie, jakby nie chciał obrazić komisarza.

– Nie, dziękuję.

To nie była odpowiedź szczera, ale bardzo dzielna. Andrzej miał ochotę się napić. Zbyt wielką ochotę. Tak wielką, że pytanie Lucka wprowadziło jego dłonie w dziwne wibracje i poczuł swędzenie w dołku. Powstrzymywał się ze strachu – dobrze wiedział, co alkohol prędzej czy później zacznie z nim wyczyniać, a zbyt wiele ważnych spraw będzie się działo w najbliższym czasie. Musiał się trzymać. Przełknął twardą grudkę śliny i jadł dalej, popijając zieloną herbatą. Na szczęście jedzenie było tak dobre, że torebki smakowe dały się jakoś udobruchać.

Lucek jadł powoli i patrzył w oczy przełożonego. Wreszcie nie wytrzymał.

– Co u pani dziennikarki?

W odpowiedzi usłyszał najpierw krótkie kaszlnięcie, następnie warknięcie:

– Nie obchodzi mnie to. – Po czym Krzycki dodał rzecz w zasadzie odwrotną: – Jakoś sobie z nią radzę.

Lucek z tej zawiłości logicznej zrozumiał, że komisarza bardzo obchodzi i że nie daje sobie z nią rady.

– A ona daje radę z panem? Podobno ciągał ją pan do knajpy, do lasu...

– A ty musisz słuchać Leszczyńskiej jak świnia grzmotów?

– Warszawianka fajna jest... – zanucił Lucek w tonacji kapeli podwórkowej. A potem dodał ni z gruszki, ni z pietruszki: – Z prasą trzeba ostrożnie.

Ponieważ uwaga ta zabrzmiała jak podsumowanie dłuższego wywodu, zamilkli obaj i skupili się na jedzeniu. Góra ryżu z mieloną włoską flagą znikała w teledyskowym tempie.

– Udało się panu coś wydedukować z tego szyfru na kulce?

– Raczej nie. Tysiące możliwości. Nawet nie wiemy, w jakim to jest języku.

– Myśli pan, że to jego?

– Jestem prawie pewien. Ona mi pasuje do niego. Do jego, bo ja wiem... profilu? A ty, Lucek, kiedy mi zaczniesz mówić po imieniu?

– Jak dorosnę. Teraz się wstydzę.

Za oknem rozległ się brzęk rozbitej butelki, a potem rechot proletariackiej młodzieżówki. Wierzchołki drzew kołysały się na wietrze. Krzycki natychmiast pomyślał, że idzie zmiana pogody. Nareszcie jesień. Będzie padać deszcz. Zrobi się chłodno. Lucek z kolei nawiązał poetycko do odgłosów podwórza:

– Ziomal ziomala pałą napierdala, czyli nocne dysputy Polaków z Nowej Huty. Wataha Cioty i Kosmosa. Cracovia pany. Jak dobrze mieć sąsiada.

– A ty za kim jesteś?

– Tutaj się na takie pytanie nie odpowiada. Zawsze jest zła odpowiedź.

Po dojedzeniu resztek z talerza Krzycki siorbnął herbaty.

– Lucek, czas się wziąć poważnie do roboty. Musimy trochę pogrzebać w śmietniku, ty w te klocki jesteś dobry. Szukamy człowieka skrzywdzonego, który mści się na całym świecie za to, że nie otrzymał zadośćuczynienia. Spotkało go coś złego, tak złego, że nie mógł zapomnieć i wrócić do normalnego życia, a sprawcy nie zostali ukarani. Sam zaczął karać, ze straceńczą pasją i zarazem na chłodno, precyzyjnie, z dokładnym planem. Dokąd idziesz?

Lucek wyszedł do sąsiedniego pokoju i wrócił z kartką papieru, którą położył przed komisarzem. Zawierała dwie kolumny nazwisk, z których jedne zostały przekreślone, inne zaznaczone na czerwono, przy jeszcze innych widniały zaś znaki zapytania, krzyżyki albo kółeczka. Krzycki podniósł wzrok na młodszego aspiranta Lucjana Bałysia i usiłował umieścić na swojej twarzy wyraz podziwu, ale tamten zbył go machnięciem ręki i wyjaśnił.

– Założyłem przedział czasowy obejmujący pełne lata 2006–2009, czyli między rokiem a czterema latami przed nierozwiązaną śmiercią właściciela świniarni. Uznałem, że pięć lat to dużo i czas leczy rany, zaś co najmniej roku potrzeba, żeby sprawa okazała się krzywdząca, a rachunek niewyrównany. Wybierałem sprawy zabójstw, śmiertelnych wypadków z ewidentnym sprawcą, gwałtów i molestowań ze szczególnym okrucieństwem. Nie ma pan pojęcia, komisarzu, ile tego jest! A szukałem tylko w Małopolsce, możemy chyba poszukiwania zawęzić do naszego terenu.

Krzycki pokiwał głową. W kolumnie po lewej stronie było dwadzieścia osiem nazwisk – Lucek skreślił mniej więcej połowę z nich. Przy pozostałych znajdowały się rozmaite znaczki. Pozbawione znaczków były tylko trzy. W kolumnie po prawej stronie nazwisk było tylko osiemnaście, w tym cztery skreślone.

– Tutaj są sprawcy spektakularnych i niezawinionych śmierci – tłumaczył Lucek, wskazując kolumnę po prawej. – A tutaj – mówiąc to, stuknął palcem w lewą – wszyscy ci, którzy mogą się czuć przez nich skrzywdzeni. Teraz trzeba dopasować jednego z lewej do wszystkich skreślonych z prawej. Skreślony oznacza nieżyjący.

– Widzę, że masz swoje typy – mruknął Krzycki, pokazując lewą stronę.

– Tych w żaden sposób nie byłem w stanie wyeliminować. Jeden z nich może być potencjalnym Mścicielem. Co nie znaczy, że musi.

– Dlaczego?

– Nie miałem czasu sprawdzić wszystkich. Poza tym, jak pan słusznie stwierdził, Internet to śmietnik i trzeba długo grzebać, zanim się znajdzie to, czego akurat potrzeba. Dodam nawiasem, że policyjne archiwa nie są pod tym względem wyjątkiem. Na Mogilskiej nie było lepiej.

Na widok jednego ze skreślonych nazwisk w kolumnie po prawej stronie Krzycki drgnął, a potem zalała go fala gorąca: Henryk Brzostek. Oczywiście, nie powinien był się dziwić, przecież Brzostek także był prawdopodobnie ofiarą Mściciela. Obok, w lewej kolumnie, widniało nazwisko.

– Za co Mściciel zabił Brzostka?

– Jego psy rozszarpały pięcioletnią dziewczynkę, która jechała z ojcem na rowerze. Był proces i skazali go na grzywnę w wysokości pięciu tysięcy złotych za niedopilnowanie psów w swoim obejściu.

Andrzejowi nagle wszystkie klocki wskoczyły na swoje miejsce. Po drug


Date: 2016-01-05; view: 688


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ SZÓSTY 4 page | ROZDZIAŁ ÓSMY 1 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.026 sec.)