Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ SZÓSTY 2 page

– Jak znalazłaś ten hotel? – wyrwało mu się.

– Spodobała mi się nazwa „Jędrek”. Bardziej góralska niż krakowska. Coś o nim wiesz?

O czym my mówimy? Jasna cholera, zapraszam na kolację atrakcyjną kobietę (cha, cha, atrakcyjną) i nie wiem, co dalej. Starość, skleroza, głupota czy miłość? W hotelu „Jędrek” balowali kiedyś przez trzy dni i noce podczas konferencji poświęconej bezpieczeństwu publicznemu w Unii Europejskiej. To było kilka lat temu – dużo wtedy dyskutował, jeszcze więcej pił, a po nocach zajmował się obmacywaniem długonogiej słowackiej policjantki imieniem Jana. Właściwie tyle tylko zapamiętał z tamtej konferencji, z rozmachem i dużym nakładem środków organizowanej przez krakowską Komendę Wojewódzką. To były czasy wstępowania do Unii i wszystkim się wydawało, że niezbędnym elementem europeizowania kraju jest organizowanie międzynarodowych konferencji. Punkt honoru każdej szanującej się instytucji.

– Ale ty nie jesteś żonaty? – zapytała nagle.

Drgnął zaskoczony. Przejeżdżali przez Wisłę i poczuł, że jakaś jego część ma ochotę opuścić szybę i wyskoczyć przez barierkę do wody. Pozostała w samochodzie reszta panicznie szukała odpowiedzi.

– Nie. – Zazgrzytało w jego ustach jak piasek. – A ty jesteś mężatką?

– Do niedawna byłam, ale się skończyło. Na szczęście.

– Na szczęście? – spytał bezwiednie, zanim zdążył się ugryźć w język. Co go to obchodzi?

Odwróciła się znowu do okna. Jej profil na tle żółtych świateł ulic przeszył mu trzewia. Co robić, co robić? Taksówka mknęła pustą aleją, mijając pędem skrzyżowania z wyłączoną sygnalizacją. Za chwilę będą na miejscu. Działaj, Krzycki. Rozwódka. Wariant dla niego właściwie pozytywny, ale z jakichś powodów znowu poczuł ukłucie w żołądku. Kobieta doświadczona w związkach z mężczyznami, to widać, w dodatku doświadczona niekoniecznie przyjemnie. Być może należało zachować pewien rodzaj ostrożności, ale nie miał pojęcia, jak miałaby ona wyglądać.

Już byli na miejscu. Kierowca wjechał na niewielki hotelowy parking, odwrócił ku nim porytą bruzdami twarz i ze spokojem znawcy dziedziny zapytał:

– Mam zaczekać?

Odpowiedzi „tak” i „nie” zabrzmiały równocześnie, Krzycki nawet nie wiedział, która padła z jego ust. Wysiadł pospiesznie i przebiegł na drugą stronę, żeby otworzyć jej drzwi. Już wiedział, co ma robić. To takie proste. Wchodzili po schodach ku recepcji. Jeszcze kilka stopni.



– Słuchaj – odruchowo chwycił jej rękę. Była ciepła i wilgotna. – Miałem ci opowiedzieć o...

Zatrzymała się i podniosła na niego wzrok. Białe światło waliło na nich przez oszkloną ścianę holu, przecinając jej twarz dokładnie na pół. W jednym oku błyskała ciekawość, drugie spowijał mrok.

– Nie możemy tego tak zostawić. Niczego się właściwie jeszcze ode mnie nie dowiedziałaś, masz zmarnowany cały pracowity dzień, ale możemy to jeszcze naprawić. – Brnął w dwuznaczności.

Znowu odezwała się komórka, tym razem w torebce Izy. Odebrała. Krzycki puścił jej rękę.

– Może trochę... Łukaszu, jestem z kimś... To ten policjant, z którym pracuję. Daj spokój... Tak, to długi dzień. – Uśmiechnęła się. – Dlaczego miałabym się tłumaczyć? Radziłam ci...

Krzycki wsłuchiwał się w jej pospieszne odpowiedzi. Rozmawiała z mężczyzną o imieniu Łukasz, momentami nawet słyszał jego radosny młodzieńczy głos. Odwrócił się i powoli zaczął schodzić do taksówki. Z każdym stopniem szedł coraz szybciej. Iza przepraszająco wzruszyła ramionami. Machnął jej na pożegnanie, wsiadł, podał adres kierowcy i odjechał. Na zakręcie obejrzał się za siebie: Iza stała na szczycie schodów i z opuszczonymi rękami patrzyła za nim. W dłoni zapewne trzymała jeszcze wyłączoną komórkę, ale tego już nie widział.

Całą powrotną drogę nie odezwał się ani słowem, a doświadczenie podpowiadało taksówkarzowi, że tego rodzaju ciężkiej ciszy lepiej nie zakłócać. Przez opustoszałe miasto przemknęli w kilka minut. Po kwadransie leżał już w ubraniu na swoim łóżku i patrzył w sufit, słuchając Moondawn. Cholera. Cholera.

Co ty sobie właściwie, palancie jeden, wyobrażałeś? Z tą myślą zasnął w ubraniu.

Iza weszła do hotelowego pokoju, zrzuciła buty, cisnęła torebkę na krzesło i usiadła na łóżku.

– Ty głupia cipo – powiedziała do siebie.

 

Sięgnął do szuflady i wyjął opakowanie tabletek. Wyłuskał jedną i wrzucił do szklanki z wodą, wsłuchując się w przyjemne musowanie bąbelków. Zapowiedź ulgi. Nienawidził migren, które znał jak zły szeląg od dzieciństwa, kiedy z wyprzedzeniem kilku godzin wiedział o nadejściu burzy. Najpierw kłujący ból w skroniach, później rzyganie na końcu ogrodu koło pryzmy gnoju, wreszcie nerwowy sen pod kołdrą, gdzie chował się przed piorunami. Gdy był małym chłopcem, bał się niemal wszystkiego, nawet młodszego od siebie kuzyna, który go poszturchiwał i tarmosił za ubranie. Teraz właściwie nie znał strachu. Nie umiał sobie wyobrazić, czego lub kogo mógłby się dziś bać. Każdą, najtrudniejszą nawet sprawę potrafił pchnąć we właściwym kierunku (nie ma rzeczy niemożliwych, są tylko przeszkody do usunięcia), a ludzi, czyli bydło, owijał sobie wokół palca wszelkimi dostępnymi sposobami. Był w tym naprawdę dobry. I los mu sprzyjał. Można powiedzieć, że oprócz wielu talentów miał również szczęście. Na przykład z tymi dwoma baranami z warsztatu. W swojej głupocie sami się zlikwidowali, kiedy właśnie przestał ich potrzebować. Skrzywił się. Nie całkiem sami, ktoś ich wykończył. Pieprzony Mściciel z „SuperEkstra”, Robin Hood dla ubogich. Jakiś Batman za siedem groszy. Ułatwił mu zadanie, ale przy okazji zagrał na nosie. Wszedł do zagrody i ostentacyjnie, niemal na jego oczach, zarżnął dwa barany z jego stada. I tak miały iść pod nóż, to jednak jego stado i to on decyduje. Nie wolno bezkarnie rżnąć moich ludzi. Nie wolno, kurwa, i już.

Zawahał się, dorzucił do szklanki jeszcze jedną tabletkę i schował resztę do szuflady. Zakołysał płynem i wypił jednym haustem. Teraz trzeba poczekać, aż zacznie działać. Kłucie w mózgu przejdzie w szum i będzie można coś zrobić, na przykład zadzwonić.

Pukanie do drzwi zwaliło się na niego jak sterta pustych beczek.

– Wejść! – warknął półgłosem brytana na łańcuchu.

W półmroku przyciemnionego pokoju z trudem rozpoznał twarz jednego ze swoich goryli, wielkiego i tępego Białorusina o dziobatej twarzy i służalczym uśmiechu worka na ziemniaki. Nigdy nie pamiętał jego imienia, jakiś Henadź czy Siarhej. Miał to zresztą w dupie. Wołali na niego Bucior – i to wystarczyło. Zwykły but do kopania, a nie człowiek. Później się wymyśli jakieś imię na nagrobek. Jeśli będzie na czym go postawić.

– Kierownik, jest Młody.

– Dawaj go!

Zamknął oczy, słuchając, jak proszek zaczyna docierać do końcówek nerwowych. Potrzebował chwili skupienia, z Młodym musiał być ostrożny.

Do gabinetu wśliznął się smukły cień, miękko i bezszelestnie, jakby wiedział o migrenie. Nie, on tak zawsze. Bezgłośny, milczący, ponury, ledwie widoczny pod spuszczonym na oczy kapturem. Uświadomił sobie, że właściwie nie zna jego twarzy. Ba! Nie wiedział nawet, jakiego koloru jest to coś, co miał na sobie.

– Dlaczego cię puścili?

– Cienias wziął na siebie.

– Siedzi dalej?

Kaptur wykonał nieznaczne skinienie. Szczupły młody chłopak stał w cieniu pod drzwiami, z rękami w kieszeniach i lekkim rozkroku, na ugiętych kolanach. Poza jedynie wyglądała na niedbałą, tak naprawdę oznaczała pełną koncentrację zmysłów i napięcie mięśni. Gotowość do skoku. I totalną nieufność. Świat jako sieć zagrożeń. To w Młodym lubił najbardziej.

Przesunął gazetę z Mścicielem na okładce na drugą stronę biurka i postukał palcem. Młody kiwnął głową.

– Się wie.

– Nie spierdol tego! Cwany jest.

Dwa kroki do przodu i znowu skinienie. Jasne, Młody nie jest głupi i zdążył przemyśleć to po swojemu. Gdyby nie bał się jego dzikości, mógłby w przyszłości mianować go swoim następcą. Nieraz już łapał się na ojcowskich odruchach wobec tego ponurego, wściekłego szczyla, którego wyłowił na ulicy swoim niezawodnym węchem. Dobry bandyta ma swój zapach, jak dobra dziwka. Przed jakąś szkołą mechaniczną stała grupa uczniów i najmniejszy z nich kilkoma zwinnymi kopniakami powalił dwóch największych, a potem rozglądał się za następnymi chętnymi. Nikt więcej się nie odważył. Pozostali niepewnie zerkali na siebie, po czym zwinęli się do budynku. Ci skopani zebrali się, wkurwieni, i poszli w miasto. Młody otrzepywał spodnie, gdy podszedł do niego i rzucił krótko:

– Masz ochotę na Maca?

Na jego „spierdalaj, wapniaku” wyciągnął z kieszeni zielony banknot i tak się zaczęła współpraca. Młody był naprawdę dobry, miał w sobie dość nienawiści, żeby wykonać każdą robotę. Ktoś kiedyś musiał go bardzo skrzywdzić, może nawet własny ojciec. „Chodź tu, synku, pobawimy się. Nie bój się, przecież tatuś nie zrobi ci nic złego, to nie boli”. Jasne. Nie może być inaczej w tej beczce na szambo, którą jakiś jebnięty filozof nazwał życiem. A reszta bezmyślnie powtarza.

Zmarszczył czoło. Ból głowy powoli ustawał.

– Znajdziesz go?

Jeszcze jedno skinienie i kaptur odwrócił się w stronę drzwi.

– Zaczekaj! Nie przychodź tutaj więcej, możesz mieć ogon. – Cedził słowa powoli, żeby nie naruszyć kruchej stabilności mózgu. – Nadal cię szukają. O matkę się nie martw.

Skinienie. Klamka. Drzwi. Gdy przygarbiona postać w kapturze zniknęła bezszelestnie, wziął głęboki oddech i ponownie przymknął oczy. Pod powiekami latały białe zygzaki krótkich spięć elektrycznych, ale kłucie w skroniach ustąpiło. Czekał na myśli losowo, nie kontrolując ich kolejności ani znaczenia, po prostu pozwolił im dokazywać jak młodym zwierzakom na łące, aż pierwsza z nich wpadnie do zagrody. Pierwsza wpadła myśl, że Młody może sam nie dać rady. Druga, że nie ma go jak wesprzeć, nie wyśle przecież kompanii żołnierzy z kałachami, żeby wystrzelali pół powiatu. Trzecia myśl była najdziwniejsza: że w rękach Młodego jest teraz jego los. Pieprzona migrena. Podniósł się ciężko i wyjrzał przez okno zza ciemnej jak studnia zasłony. Miasto wiodło swoją spokojną egzystencję pod jego czujnym okiem. Nic się tutaj nie wydarzy bez jego pozwolenia i nadzoru. I nikt mu nie będzie grzebał w jego śmieciach. Jeszcze raz spojrzał na okładkę „SuperEkstra”. Ja ci zaraz dam Mściciela, dupku! Rzucił gazetę na dywan, nadepnął obcasem wielki czerwony tytuł i przekręcił nogę. Chrzęst dartego papieru zagłuszył wysyczane słowo „skurwysyn”.

Młody minął Buciora, nie podnosząc głowy, i skierował się do szklanych drzwi na końcu holu. Wyjść stąd jak najszybciej. Rusek śmierdzi strachem i padliną. Wszarz. Skunks. Kupa tchórzliwego gnoju. Trzeba sprzątać taki syf. Kilku wgniótł w glebę, ale roją się jak robaki w gównie. Za biurkiem w holu zapach był znacznie przyjemniejszy. Na jego widok dziewczyna ze wzrokiem wlepionym w monitor komputera zdobyła się na niepewny uśmiech. Miękka skóra. Delikatny pot. Przechylił się przez kontuar, wkładając niemal nos w jej dekolt. Na blacie w obsadce stał srebrny długopis. Przeciągnął po nim językiem z dołu do góry i z uśmiechem obserwował, jak dziewczyna odwraca głowę. Następnym razem zerżnie ją w toalecie. Jeśli będzie następny raz.

Robiło się ciekawie. Zdarzenia nabierały tempa. Pierdolić prochownię w świniarni i pierdolić plac ze starymi skorupami, ale wykończenie tych dwóch samochodowych kalafiorów to była jednak klasa. Nie jakiś zwykły rzeźnik, tylko konkretny świr. Schizol. Odjebany dewiant. Fajny, bo niebezpieczny. Taki, jakiego potrzebował, żeby nareszcie zmierzyć się jak równy z równym. Pokaże, co potrafi. Dość taplania w bagienku z matołami, jak ten ruski klocek z metra cięty. Świrol podszedł ich wszystkich jak niewidzialny – to mu się podobało. Sam nie klepnąłby tego lepiej. Później zajmie się tym wymoczkowatym pedałkiem, który go wywlókł z kukurydzy. Wielki komisarz pies będzie na deser. Najlepiej wszystkich razem za jednym zamachem. Jednym cięciem trzy łby. Gdzieś to było.

Wyszedł na rozgrzany betonowy parking. Krótko omiótł wzrokiem okolicę, wciągnął w nozdrza ciepłe, pachnące asfaltem powietrze i ruszył w kierunku przystanku tramwajowego. Udawał, że nie widzi faceta, który przedwczoraj go przesłuchiwał, a teraz mijał go, zmierzając do szklanego wejścia. Wiedział, ale wolał nie pokazywać, że wie. Pochylił głowę, chowając się przed ostrym słońcem, i zacisnął dłoń na rękojeści sprężynowego noża, który zawsze nosił w kieszeni. Maczety są dobre dla kibolskich chujów, dużo krwi i mocny efekt wizualny, ale nic się nie równało z precyzją wąskiej, celnej klingi. Schizol też to wiedział.

Nadjechał tramwaj. Młody wsiadł tylnymi drzwiami i usiadł na ostatnim siedzeniu, żeby pogrążyć się w szczegółowych planach. Do końcowej pętli w Borku miał dużo czasu. Stamtąd jeżdżą busy do Grobian. Najpierw jeszcze interes do załatwienia. Gruby interes.

 

Po wyjściu Młodego siedział przez chwilę nieruchomo, delektując się ciemnością i ciszą. Wyostrzony przez migrenę słuch rejestrował tylko ledwie słyszalny szept klimatyzacji. Urządzając biuro, zlecił wyszukanie najcichszego modelu, z silnikiem ukrytym w specjalnie izolowanej komorze. Nienawidził dźwięków, zwłaszcza mechanicznych. Drażniły go nie tylko podczas ataków bólu, ale zawsze. Tak, znowu należałoby powiedzieć – od dzieciństwa. Pieprzeni psychoterapeuci mają rację, źródło bije w dzieciństwie. Usiądźcie tu, dzieci, na ławeczce, równiutko, z wyprostowanymi plecami i rączkami na stolikach, o tak, a teraz proszę pokazać, czy macie czyste uszy, wyprasowany kołnierzyk i odrobione zadanie domowe. Trzeba być grzecznym, uprzejmym, słuchać rodziców, dziadków i wszystkich dorosłych. Dorośli wiedzą lepiej. Czasem wprawdzie krzyczą, nawet wrzeszczą i wyją, szarpią, biją i robią różne inne rzeczy, ale są duzi i wiedzą, o co chodzi z tą beczką na szambo zwaną życiem, musicie być posłuszne. I tak zresztą nie macie wyjścia. Jak wam się nie podoba – spierdalajcie.

Cholerna migrena.

Znowu łomot. Miał wrażenie, jakby jeden z drucików w lewej półkuli psyknął i zaiskrzył. Bucior wsadził głowę do środka. Z szyi dyndała mu plakietka ochroniarza. „Jak łańcuch na karku barana” – pomyślał.

– Jest.

Nareszcie. Może się wreszcie czegoś dowie. Potrzeba więcej konkretów. Informacja to podstawa, zwłaszcza w interesach. Przy okazji się dowie, jak idzie śledztwo we własnej sprawie. Cha, cha, bardzo zabawne.

Człowiek, który wszedł, miał lekko zgarbione plecy i zanim zbliżył się do biurka z rozkrzyżowanymi ramionami, jakby chciał się przywitać na niedźwiadka, wziął dwa głębokie wdechy dla animuszu. W ostatniej chwili jednak przestraszył się własnej odwagi i zrezygnował, wyciągając tylko rękę nad ciemnym blatem. Po drugiej stronie biurka również uniosła się ręka, zignorowała jednak tę wyciągniętą i wskazała na krzesło. On miał skórzany fotel. Oni mieli drewniane krzesło. To był jeden z elementów treningu. Tylko Młody nigdy nie siadał.

Od razu przeszedł do rzeczy.

– Miałeś być wczoraj. Potrzebujesz specjalnego zaproszenia?

Mężczyzna na krześle się skulił, ale zaraz się wyprostował i wstał. Tłumaczył się nawałem wyjazdów, po czym przez dziesięć minut na stojąco relacjonował przebieg śledztwa, dopowiadając tam, gdzie skryty w półmroku mężczyzna domagał się szczegółów. Kiedy skończył, usłyszał warknięcie i opadł na krzesło.

– Odzyskam moje biurka?

Omiótł wzrokiem dębowego olbrzyma, przy którym właśnie z powrotem usiadł, jakby się zastanawiał, po co Prezesowi tyle biurek. Wiedział jednak, że nie chodziło o meble, tylko o to, co było w środku.

– Zobaczę, co da się zrobić.

– Nie zobacz, tylko zrób.

– Okej.

– Mroczka też chcę mieć.

Wyszedł. Prezes opadł ciężko na fotel i przymknął powieki. Elektryczne zygzaki osłabły i spowolniały. Proszek zaczynał działać na dobre. Jeśli posiedzi spokojnie i nie będzie żadnemu palantowi więcej naciągał uszu, może uda mu się przetrwać do wieczora. A jutro przyjdzie nowy dzień, bez migreny. Piękny nowy dzień.

Nie całkiem. Znowu ten Krzycki. Pierwszy raz wlazł mu w paradę przed wielu laty, wygrzebując starą historię z Esterą. Później o mało go nie zabił, strzelając w jego limuzynę, którą wybrali się na umówione spotkanie. Skąd ten wszarz wiedział, tego do dziś nie udało mu się zgadnąć. Potem ta kontrola. A teraz znowu się pojawia i znowu coś wie, czego on nie wie. Brudny Harry, sucza jego mać, za pół złotego. Było go sprzątnąć. Młodemu rzucić temat.

Mózg znowu dawał o sobie znać, odegnał więc złe emocje i skoncentrował się na tym, żeby o niczym nie myśleć. Pilotem zaciągnął szczelnie kotary i gabinet wypełnił przyjemny mrok. Odprężał się, a jego wyluzowany umysł lewitował w pustej czarnej bani, na której dnie bębniły o ścianę dwa kółka, srebrne i złote. Zbliżały się do siebie i oddalały, jakby je połączyła słabiutka, elastyczna, niemal nieistniejąca nić. Świeciły w czeluści jak para złowrogich oczu, maska demona o dwóch różnych połowach albo światła pędzącego tira z dwiema różnymi żarówkami w reflektorach. Dwa brzęczące, okrągłe kawałki metalu, kulisty i płaski. Jak męskie i żeńskie. Raz wychyliły się mocno ku sobie i stuknęły – wysoki dźwięk przeszył jego obolały mózg. Okrągłe i płaskie. Męskie i żeńskie. Mściciel. I Estera. A może jeszcze ktoś inny.

 

Krzycki wyjął z kieszeni srebrną kulkę i położył na stole. Nie bardzo potrafił powiedzieć, do czego mogła służyć. Przypominała dawne pociski do bandoletów, które jednak zwykle wykonywano z ołowiu. Kulka ze srebra była fanaberią znudzonych hrabiów. Ta musiała być odlana ze stali nierdzewnej, nie pokrywał jej żaden nalot ani nie niszczyła rdza. Takich kulek używano pewnie do produkcji łożysk – jeśli tak, to łożysko to musiało być dość spore. Potarł czoło, gdzieś już widział takie kulki w obsadce. Na wsi, dawno temu, w piaście drabiniastego wozu, gdy pojechał na wakacje do bliżej mu nieznanego wujka w Beskidzie Śląskim. Bawili się z jego synem za stodołą na starym wozie ze zdekompletowanymi kołami i na jednej z osi wisiała podwójna metalowa obręcz z kulkami między dwiema warstwami blachy. Tkwiły ciasno upchnięte i poklejone starym smarem – nie można było ich wyjąć. Upaprali się wtedy obaj i ciotka beształa ich za poplamione koszule, ale kulek nie wyjęli. Ta wygląda bardzo podobnie. Leżała w lesie kilka metrów od zamordowanego mężczyzny, połyskująca i świeżutka, jakby ktoś właśnie ją upuścił. Dlatego Krzycki ją zabrał. Ostrożnie, żeby nie zetrzeć ewentualnych linii papilarnych, przybliżył ją do lampy i obejrzał. Zwyczajna srebrna kulka (co to znaczy „zwyczajna”? gdzie przebywają zwyczajne srebrne kulki?) bez żadnych znaków szczególnych, z wyjątkiem tego, że sama wystarczała za znak szczególny. Obejrzał ją i odłożył. Powinien dać ją Gargulskiemu do zbadania. Nie, lepiej niech to zrobi Lucek, uniknie niewygodnych pytań. Lucka wszyscy lubią, jemu zaś Jurek może odmówić ze względów formalnych – i będzie miał rację. Oj,

Krzycki, trudny z ciebie facet.

W końcu poczuł

zmęczenie. Dochodziła trzecia, a jutro od rana chciał zająć się rodziną Mroczków. Tam się coś kłębiło pod powierzchnią, oni zaś nie byli w stanie tego rozwikłać. Mroczek – Brzostek – Poprawa – Knot. W tym czworoboku rozgrywała się jakaś

intrygująca, choć brudna historia, należało tylko złapać jeden z jej wątków i wyciągnąć resztę na światło dzienne, jak szczura za ogon. Z nich czterech tylko Mroczek pozostał przy życiu i już sam ten fakt nabierał pewnego znaczenia, Krzycki nie miał jednak pojęcia jakiego. Formalny właściciel chlewni byłby idiotą – podobno jest – gdyby równocześnie dowodził gangiem produkującym w tej chlewni narkotyki i własnoręcznie mordował swoich pośredników, w tym własnego szwagra. Takie łatwizny zdarzają się czasem w śledztwach, ale bez przesady. Poza tym z zebranych informacji wynikało, że to raczej mało rozgarnięty prostak, podstawiony przez kogoś innego i skwapliwie korzystający z nadarzającej się okazji. Natychmiast po przejęciu świniarni wystawił dom wielkości remizy strażackiej, z ogrodem jak boisko piłkarskie i kortem tenisowym, choć nigdy w życiu nie wziął rakiety do ręki – typowy debil, któremu

bogactwo nagle spadło z nieba jak pieczony gołąbek. Wysadził

się na milionową rezydencję, jakby biznes świński był masową produkcją diamentów. W ogóle nie przejmował się urzędem skarbowym – zgłosił dochód ze sprzedaży żywca wieprzowego i załączył

faktury. Pewny siebie głupek. Tacy nie prowadzą narkobiznesu, takich ten biznes używa w charakterze ściemy, mistyfikacji i zasłony dymnej. Tacy mogą jednak coś wiedzieć, dlatego gdy się coś dzieje, uciekają. Trzeba przycisnąć jego żonę, podobno taką samą idiotkę jak on. Świetnie. Z idiotami łatwiej, jak w MediaMarkcie.

Nie mógł

jednak zasnąć. Kobiecy profil w półmroku taksówki tańczył mu w wyobraźni i budził mrowienie w trzewiach. Co się dzieje, co się dzieje? Przecież to niemożliwe, żebym się tak po prostu zwyczajnie zadurzył. Nie, nie w mojej sytuacji. A jednak profil tańczył nadal, drwiąc sobie z niego i pozbawiając resztek nadziei na to, że do końca życia pozostanie dawnym Krzyckim. Zezłościł się i wcisnął

głębiej policzki w poduszkę, ale na próżno. Niedocieczone

zjawiska psychiczne nałożyły na profil Izy inną twarz, Estery, i teraz tańczyły obie, tajemniczo spoglądając na niego. Po chwili dołączyła trzecia, z rozrzuconymi blond włosami i kołnierzykiem niebieskiego płaszcza. Ukołysały jego niespokojny sen jak trzy rusałki albo leśne boginki. Albo wiedźmy.


Date: 2016-01-05; view: 755


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ SZÓSTY 1 page | ROZDZIAŁ SZÓSTY 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.025 sec.)