Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ SZÓSTY 1 page

 

Miasto

Zapadający na pagórkach mrok wprowadził ich oboje w melancholię wrześniowego wieczoru, z rozgwieżdżonym niebem i podłużnymi smugami purpury daleko za wzniesieniami pogórza krakowskiego. Do rogatek miasta oboje milczeli z respektu dla atmosfery ponurego wąwozu leśnego, od której całkiem się jeszcze nie uwolnili. Dopiero kiedy oświetlona rzędami latarń arteria wjazdowa uderzyła w przednią szybę żółtopomarańczowym światłem, Krzycki ocknął się z zamyślenia i spojrzał na kobietę siedzącą obok. Wypadało jakoś zakończyć ten dzień, zwłaszcza że obiecał wyjaśnić dziennikarce dzisiejsze posunięcia, choć nie bardzo miał pojęcie, co jej powiedzieć. Nie wiedział nawet, czy chce w ogóle z nią rozmawiać o śledztwie. Nie miał żadnych konkretów, jedynie mgliste przeczucia, trudne do wytłumaczenia komuś, kogo znał zaledwie od kilku godzin. Jednocześnie coraz mniej miał ochotę tak po prostu wysadzić ją w mieście i wracać do domu.

– Dokąd cię odwieźć?

– Obojętnie. – Wzruszyła ramionami. – To znaczy, jedź do siebie, wysiądę po drodze. Trafię sama, znam Kraków.

– Jesteś krakowianką?

– Nie, ale studiowałam tutaj. Jeśli pojedziesz prosto Kalwaryjską, pokażę ci, gdzie mieszkałam.

Przejechali rondo Matecznego. Z lewej strony mignęła Andrzejowi wielka blada kula na tle nieba. Podświetlony od wewnątrz balon wyglądał jak drugi księżyc. Dwa księżyce, dwa światy. Inna rzeczywistość, w którą się przechodzi, żeby wyrwać z niej swoje szczęście i uciec z powrotem. Gdzie jest przejście?

– Widzisz ten pasaż między blokami prowadzący do uliczki na zapleczu? Mieszkałyśmy w środkowym bloku, pierwsza klatka, drugie piętro, naprzeciw przychodni. Wjazd jest tylko od strony Krasickiego – dodała z niewiadomego powodu.

Przechyliła się w jego stronę, pokazując przejście dla pieszych, i Krzyckiego owionął delikatny zapach perfum i jeszcze przyjemniejszy – spoconego od leśnych marszów kobiecego ciała. Zacisnął mocniej ręce na kierownicy.

– A wiesz, że bywałem tutaj? – mruknął pod nosem i się zawahał. – U znajomych.

– Gdzie mieszkają?

– I tak ich nie znasz – bąknął, chcąc uciąć ten wątek. Teraz nie pora na opowieść o jego znajomości z ulicy Kutrzeby, znajomości, która znowu zaczęła mu ciążyć. Powinien z tym coś zrobić. Kilka razy już próbował.



Zatrzymał się na Szerokiej, na służbowym parkingu. Stamtąd mogą dokądś pójść, choćby do restauracji po drugiej stronie ulicy. Było ich tam kilka – drogich, ale dobrych i z klimatem. Zespół eleganckich restauracji żydowskich naprzeciw komendy dla Krakowa Śródmieścia miał coś wspólnego z wyrafinowanym szyderstwem wobec organów ścigania. Koledzy czasem silili się na zgryźliwości o „żydowskich interesach”, ale on bardzo lubił tam chodzić.

– Kiedy byłaś ostatni raz na Kazimierzu?

– Nie pamiętam. Kilka lat temu.

– To może uda mi się ciebie zaskoczyć. Na pewno wrócisz sama? Mam oddać kluczyki na komendę?

Równocześnie spojrzeli na siebie i odwrócili głowy.

– Oczywiście, nie kłopocz się.

Oddał kluczyki młodemu chłopakowi na dyżurce, którego przyjęli niedawno i którego nazwiska ani imienia oczywiście nie pamiętał, podpisał listę i wyszedł. Iza stała tyłem do wyjścia i rozglądała się po ulicy. Włosy na karku rozsunęły się na boki, odsłaniając białą skórę szyi, fosforyzującą w świetle ulicznej latarni.

– Idziemy? – Nagle zapragnął dotknąć tej szyi. „Chyba głupieję na starość” – pomyślał.

Po kocich łbach ulicy Szerokiej Iza z zadziwiającą sprawnością maszerowała w butach na wysokim obcasie. Złapała jego spojrzenie.

– Nie martw się, umiem w tym chodzić. Przynajmniej tak mi się wydaje – dodała. Była przekonana, że przygląda się jej obcasom. Nie wyprowadzał jej z błędu. Przeszli obok grupy Żydów w jarmułkach, gestykulujących w pobliżu bramy cmentarza i synagogi Remu. Nad ich głowami wisiały stare drewniane szyldy przedwojennych winiarni, składów bławatnych, szewców i krawców, zapraszające w ten nietypowy sposób do całkiem nowocześnie urządzonej restauracji. Andrzeja zawsze w takich sytuacjach uderzała sugestywna złuda przedwojennego Kazimierza – świata, którego przecież już nie ma. Lubił tę złudę, w przeciwieństwie do wielu kolegów, których narzekania na tłok i rozgardiasz były tylko słabo maskowaną niechęcią do Żydów, Rachwalski zaś wprost gardłował o „zażydzeniu” ulicy.

Mała restauracja pośrodku placu była wypełniona starymi kredensami i ciężkimi stołami, z których spływały grubo haftowane obrusy. Andrzej natychmiast ruszył do stolika ukrytego w półmroku w samym kącie pustej sali. Odsunął Izie krzesło z rzeźbionym oparciem i usiadł naprzeciw, plecami do oszklonej gabloty wypełnionej mosiężnymi, a może i pozłacanymi naczyniami, w których odbijało się światło świec. Pachniało ziołami i duszoną cebulą. Z ukrytych za czarnymi kotarami głośników dolatywały dźwięki klezmerskiej muzyki.

– Piękne wnętrze. Jakbym przyszła w gościnę do żydowskiego domu. Boże. – Westchnęła. – Można by przez chwilę udawać, że nie stało się z nimi to, co się stało.

– Wejdź w jedną z bocznych uliczek, a wszędzie trafisz na restauracje, knajpy i bary w ruinach. Znowu można na nich zarobić, nawet gdy ich już nie ma.

– Przesadzasz. – Iza wyjęła z torebki puderniczkę. – To chyba dobrze, że wraca tutaj jakieś życie?

– Wiem, wszyscy tak mówią.

Zamilkł i patrzył, jak poduszeczką do pudru koryguje niewidzialny feler pod okiem. Uśmiechnęła się sponad lusterka, jak robią wszystkie kobiety na świecie w momencie, gdy jest już sytuacja, ale nie ma jeszcze konkretów. Chciał coś powiedzieć, nie zdążył jednak.

– Witam szanowną panią! Dobry wieczór, panie komisarzu! Gratuluję trafnego wyboru.

– Z komendy wychodzę otępiały od roboty, sunę prosto przed siebie jak zombie i jakoś zawsze trafiam akurat do pana, panie Ludwiku. Co dobrego słychać?

– Nie miałem na myśli lokalu. – Pan Ludwik znacząco spojrzał w kierunku Izy jak Eugeniusz Bodo w przedwojennej komedii. – Cenię sobie pańskie zaćmienia, panie komisarzu, ale tym razem zachował pan najwyższą przytomność umysłu. Powiedziałbym nawet – rozstrzygającą przytomność umysłu, która pozwoliła panu podjąć znakomitą decyzję, jedyną możliwą w tym absolutnie niewątpliwym wypadku.

Zakończył wypowiedź czymś, co przypominało skrzyżowanie rechotu z mlaśnięciem, a jego obfity podbródek zafalował z oskomą.

– To spotkanie służbowe – podkreślił Andrzej zasadniczym tonem.

– Ależ oczywiście, panie komisarzu! Jakżeby mogło być inaczej u tak oddanego swojemu zajęciu człowieka jak pan. Mój świętej pamięci stryjaszek Izaak Lejbowitz – niech mu łono Abrahama miękkim będzie – zwykł mawiać, że nie ma ważniejszej rzeczy w życiu mężczyzny, jak trafne połączenie działalności zawodowej z osobistą pasją. – Dygnął w kierunku Izy i ponownie mlasnął z uciechą.

Andrzej postanowił uciec od tematu.

– Jak dzisiaj czulent?

– Dla pana jak zawsze, panie komisarzu. Dla pani mam jednak coś absolutnie wyjątkowego. – Pan Ludwik cenił słowo „absolutnie”. Dodawało wiarygodności. – Kaczka pieczona z jabłkami, majerankiem, odrobiną żurawiny i cytryny. Do tego kruche ciasteczka ze słoninką i wyborna surówka z czerwonej kapusty. Nie muszę chyba dodawać, że cabernet konieczne.

– Mówi pan jak przyjaciel czy jak wróg?

Pan Ludwik zawahał się tylko przez sekundę, po czym buchnął śmiechem.

– Ależ z pana żartowniś, panie komisarzu! – zawołał. – Kaczka palce lizać, świeżutko dziś dowieziona, sam kruszyłem i doprawiałem. Absolutnie koszerna! – Mrugnął okiem jak członek tajnej sekty.

– Nie chciałbym, aby pan przeszacował policyjne fundusze na działalność rozpoznawczo-środowiskową. Jest coś droższego, czy to sam wierzchołek drabiny cenowej?

– Proszę nie obrażać dobrego imienia tej firmy – wydeklamował pan Ludwik z teatralnym nadąsaniem. – Służymy ludziom ceniącym dobrą kuchnię, niekoniecznie bogatym. Tutaj przychodzą szacowne wdowy i urzędnicze małżeństwa z dziećmi na niedzielne obiady. Mykwa – machnął ręką za siebie – ma zawsze pełną obsadę. Pan zapomina, panie komisarzu, że w tej rodzinie jeszcze przed wojną biło dobre, socjalistyczne serce. Co później zrobili z socjalizmem, to ja tu przy damie mówił nie będę, ale szacunek do ludzkiej pracy pozostał. Pan wie tak samo dobrze jak ja, że solidnie wykonana robota jest najwyższym ideałem przyzwoitych obywateli, a pieniądze to tylko niezręczna konieczność. Szacunek do ludzkiej pracy, ot co! – zakrzyknął na koniec, podnosząc wskazujący palec do góry.

Na wszelki wypadek przyłożył jeszcze prawą dłoń do lewej piersi i ponownie skłonił się w kierunku Izy, która uśmiechała się z rozbawieniem. Domyślała się serdecznej zażyłości ukrytej pod tą wymianą zdań. Bawiło ją przy tym zakłopotanie Krzyckiego, którego źródeł mogła się już domyślać, ale postanowiła jeszcze trochę pograć w tę grę. Nie za szybko. Już kilka razy w jej życiu było za szybko.

– To jak? Szanowna pani decyduje się na kaczkę? – Krzycki parodiował kelnerski patos pana Ludwika, jakby zawczasu mścił się za rachunek.

– Owszem, bardzo chętnie. – Iza posłała panu Ludwikowi promienny uśmiech i dorzuciła z radością: – Naturalnie z cabernetem.

– Absolutnie! – Restaurator skinął głową i odszedł na zaplecze.

Przy stoliku zapanowało milczenie. W powietrzu wisiała rozmowa, ale żadne z nich nie wiedziało, jak zacząć.

– Lubisz tutaj przychodzić, prawda? Kierownik przepada za tobą, to widać. Właściciel? Wyobrażam sobie, jak całymi dniami czeka na tę chwilę, kiedy będzie mógł oderwać się od zapachu smażonej cebuli i gotowanego drobiu, żeby wymienić kilka ciepłych kąśliwości z błyskotliwym oficerem, a przy okazji dowiedzieć się czegoś o zagrożeniach w okolicy. Dla właściciela restauracji w dawnej dzielnicy żydowskiej jesteś cennym źródłem informacji.

– O zagrożeniach w okolicy pan Ludwik może przeczytać w gazecie, nie musi mnie ciągnąć za język. Nie sądzę jednak, aby to właśnie najbardziej go obchodziło. Swoje zagrożenia ma już za sobą.

– Holokaust? – zapytała ostrożnie.

– To też. Jest jednak jeszcze coś. Zresztą... porozmawiajmy o czym innym.

– Hej, tak się nie robi! Ten szarmancki pan naprawdę mnie zainteresował i koniecznie domagam się jego historii. Absoluutniee! – zakończyła z zabawną imitacją głosu pana Ludwika. Andrzej nie miał wyjścia.

– Pan Ludwik jest miłym starszym panem, ale również wdowcem, co oznacza, że kiedyś był młodym, przystojnym mężem Estery – czarnowłosej i długonogiej piękności z ulicy Józefa. Swoją drogą, do dziś nie wiem, czy nazwanie głównej ulicy Kazimierza imieniem urzędowego ojca Jezusa było na cześć, czy na pohybel jego żydowskiemu pochodzeniu. W każdym razie, nie lubię tej nazwy. Przeczuwam w niej jakieś nikczemne katolickie intencje.

– Znowu przesadzasz. Co z tą pięknością?

– Kiedy się pobrali i założyli niewielki interes w tej okolicy, pewnego dnia miejscowe zbiry porwały ją, zgwałciły i zamordowały. Jej ciało wyłowiono na Bagrach po kilku tygodniach. Widziałem protokół z sekcji zwłok – była w piątym miesiącu ciąży. To miało być ich pierwsze dziecko. Córeczka. Najprawdopodobniej chodziło o zemstę lokalnego szefa gangu za opór pana Ludwika, który wtedy prowadził sobie w najlepszej żydowskiej wierze sklepik warzywny i nie miał zamiaru opłacać się bandytom. Jak świetnie wiesz, za komuny nie dostawało się pozwolenia na handel ot tak, trzeba było niezłych znajomości i wejść, a także sporo pieniędzy. Młody Ludwik Lejbowitz jakimś cudem zgromadził kasę – pościągał gotówkę skąd się dało, także od pozostałych przy życiu członków żydowskiej rodziny, i uzyskał taką zgodę. Nie przewidział jednak, że sklep znajduje się na terenie wpływów gangu, którym w dodatku zawiaduje milicjant. Widzisz, nie tylko teraz takie kwiatki się zdarzają.

Iza słuchała z rozszerzonymi oczyma, a pogodny uśmiech powoli spływał z jej twarzy jak nietrwały makijaż.

– Nie mógł po prostu zapłacić?

– Nie wiem, może kierował się jakimiś zasadami. Wiesz, kiedyś ludzie mieli zasady, nawet w handlu. Lejbowitzom kilkakrotnie włamano się do mieszkania i je zdemolowano, choć dziwnym trafem nigdy nic cennego nie zginęło. Podczas przesłuchań jednak nie pisnęli ani słowa o pogróżkach, dopiero po zaginięciu żony pan Ludwik złożył zeznania w tej sprawie. Podobno ten gangster kochał się w Lejbowitzowej jeszcze w szkole i nie mógł jej wybaczyć, że wyszła za kogoś innego. Dwa w jednym. Do tego jeszcze za Żyda. Historia stara jak świat. – Andrzej ściszył głos, słysząc jakiś ruch za kotarą do kuchni. – Chcesz wody? – dodał głośniej i uniósł do góry szklany dzbanek z pływającymi w środku plasterkami cytryny.

– Nie – szepnęła Iza, choć wyglądała jak ktoś, kto koniecznie powinien napić się wody. W jej rozszerzonych źrenicach światło świec odbijało się jak w półmiskach na kredensie.

– Straszne. Czy na nich ciąży jakieś starożytne przekleństwo?

– Na kim, na Lejbowitzach?

– Na Żydach.

– Podobno tak. – Widząc jej reakcję, dodał: – Sama chciałaś.

– Jasne. Czy ty znasz w ogóle jakieś inne historie o ludziach?

Krzycki spokojnie nalał sobie wody do szklanki, wypił i patrzył na nią pogodnymi oczyma, jakby cała sytuacja go bawiła.

– Jeśli pani redaktor chce mieć wgląd w pracę policji, musi umieć słuchać takich historii. Jest to, że się tak wyrażę, nasz chleb powszedni. Jakkolwiek by to brzmiało.

– Złapano sprawców? – Niełatwo jej było mówić ze ściśniętym gardłem.

– Tak, ale zaraz wypuszczono. Proces był poszlakowy i chociaż wszyscy, łącznie z Ludwikiem Lejbowitzem, doskonale wiedzieli, kto to zrobił, nigdy ich nie ukarano. Podczas procesu znaleziono świadka, który ostatni widział żywą Esterę Lejbowitz w towarzystwie tego milicjanta, idących w kierunku Wisły. Był nim tramwajarz na pętli Dajwór, wtedy tam jeszcze jeździły tramwaje. Znał ich oboje, bo mieszkał w okolicy i jak wszyscy robił czasami zakupy w sklepiku warzywnym pana Ludwika. Zeznał, że kobieta szła jakoś sztywno i miała bardzo smutną minę, ale to oczywiście było za mało. Milicjant zaprzeczył i znalazł innych świadków, którzy potwierdzili, że w tamtym czasie był gdzie indziej i robił co innego. Standard. Później tramwajarz uległ wypadkowi – wpadł pod samochód na przejściu dla pieszych i zmarł w szpitalu. Też stare jak świat.

– Kiedy to było?

– Pod koniec lat siedemdziesiątych. Epoka zwana „późnym Gierkiem”.

– Skąd to wszystko wiesz?

– Mieszkam w tej okolicy.

– Mówisz, że widziałeś akta. Zajmowałeś się tą sprawą?

– Kiedyś prowadziłem śledztwo w sprawie zaginięcia kobiety i szukałem podobnych wypadków. Tamtą sprawę prowadzono dosyć drobiazgowo i porządnie, przypuszczam, że pan Ludwik robił wszystko, żeby ich skazać. Musiał ją bardzo kochać. Dziw, że jeszcze żyje – dodał enigmatycznie, łyknął wody, pogryzł kawałek cytryny i się skrzywił.

– Naprawdę była taka piękna? – patrząc mu w oczy, Iza drapała ciemną plamkę na serwecie.

– Widziałem zdjęcia. Na jednym z nich poprawiała włosy dłonią i odwracała się ze śmiechem od obiektywu. To było w czasach narzeczeństwa, fotografował szczęśliwy narzeczony. Uchwycił półprofil ze zgrabnym, prostym noskiem i rozchylonymi ustami. Nigdy nie widziałem równie pięknej twarzy. – Pokiwał głową, jakby zdradzał swój najgłębszy sekret. – Czasem mi się śni – dodał szybko i machnął ręką, chcąc wymazać ostatnie zdanie.

Iza otwarła usta z zamiarem zapytania jeszcze o coś, ale nadszedł pan Ludwik z tacką i trzema kieliszkami czerwonego wina.

– Szanowna pani z pewnością doceni bukiet w skali obszerniejszej niż nawet nadprzeciętnie uzdolniony oficer policji – szepnął jej konfidencjonalnie do ucha, ale tak, żeby Krzycki słyszał.

Oszołomienie spowodowane usłyszaną właśnie historią nie pozwoliło jej należycie skupić się nad reakcją, tylko więc zmusiła twarz do uśmiechu i bąknęła coś, wpatrzona w twarz restauratora rozszerzonymi oczyma. Pan Ludwik podał Krzyckiemu kieliszek, sam wziął trzeci i podniósł do góry z uroczystą miną.

– W tradycji wschodniej za zdrowie pięknych kobiet pije się trzeci toast, ale u mnie taki jest każdy – wygłosił w kierunku Izy dystyngowany komplement.

Dla niej zabrzmiał dosyć dwuznacznie i w pewnym sensie upiornie. Restaurator nie zwrócił uwagi na tę dwuznaczność i uśmiechał się uroczo, pomyślała więc, że musiał nad tym uśmiechem długo pracować. Przez te wszystkie samotne lata wstawał rano i zanim ruszył do swoich obowiązków, układał przed lustrem uroczy uśmiech dla klientów, współpracowników, dla całego świata. Nie, chyba nie słyszał słów Krzyckiego. Nie pozwalałby sobie na tak ryzykowny toast. Może po prostu oswajał swojego osobistego potwora, z którym musiał żyć trzydzieści lat. Podniosła kieliszek do ust – wino było rzeczywiście znakomite. Jej gardło odzyskiwało elastyczność, odważyła się więc na dłuższą frazę:

– A ja wypiję za miłość, silniejszą od śmierci i przekraczającą nasze o niej pojęcie. A także za wszystkich tych, którzy z beznadziejnej miłości uczynili jedyny sens życia. – Stuknęła się kieliszkiem z panem Ludwikiem, a ten przez chwilę przyglądał się jej z uwagą, po czym wypiła wszystko jednym haustem, pomijając Krzyckiego. Właściwie miała ochotę pocałować restauratora w policzek, ale powstrzymała się i usiadła z powrotem.

Kiedy kaczka w towarzystwie czulentu pojawiła się na stole, Iza ochłonęła i poczuła już w głowie pierwsze oznaki działania świetnego wina, które popijała systematycznie w celu odzyskania elastyczności gardła i żołądka, postawionego przed koniecznością rozprawienia się z solidną porcją. Czas oczekiwania na dania zapełnili zdawkowymi komentarzami do nieistotnych szczegółów, czyli gadaniem o niczym. Sprawa Mściciela jakoś nie wypłynęła. Pan Ludwik taktownie wycofał się na zaplecze. Zawiązywali krótkie dialogi, żeby ucinać je bez rozwijania. Nie udało im się wrócić do poważnych tematów, choć właściwie po to tutaj przyszli. W pewnym sensie.

Krzycki zabrał się do czulentu z przyjemnością smakosza i rozbawiony obserwował zmagania Izy z niebanalną porcją pieczeni. Jego kieliszek pozostał nietknięty.

– Miałeś mi jeszcze coś opowiedzieć – prychnęła, chcąc odwrócić jego uwagę od talerza z kaczką.

– Nie śmiem rozpraszać cię przy tak zajmującej czynności. Zalecałbym spokój, pan Ludwik pakuje resztki na wynos.

– Zawsze jesteś taki szarmancki, gdy zapraszasz kobietę na kolację? – Iza odzyskiwała swoją energię.

– Przepraszam. Co chciałabyś usłyszeć?

– Po co byliśmy w tamtej obskurnej knajpie w Grobianach?

Grupka nowych gości rozglądała się za dogodnym miejscem w restauracji i Krzycki poczekał, aż usiądą w drugim końcu sali. Gdy się upewnił, że zaczęli rozmawiać między sobą, powiedział:

– To nie takie proste. Restauracja „Pod Wesołym Wieprzem” to środkowa część układanki, właściwie nie układanki, tylko zbieraniny fragmentów z wielkimi dziurami między nimi, ale zarysowujących pewien ciąg. Jak już mówiłem, w lokalnych układach tkwi, moim zdaniem, rozwiązanie zagadki nie tylko czterech morderstw, ale także piątego zabójstwa sprzed kilku lat. Prasa nazwała mordercę „Mścicielem” i jestem skłonny za takiego go uważać, widzę w tym jednak coś więcej. Nie umiem tego nazwać, ale to jakiś rodzaj, czy ja wiem, filozofii, religii. A jej źródła biją gdzieś w okolicy Grobian, może po prostu w którymś z domów. Dziś chciałem do jednego z nich pojechać, ale nie miałem sumienia cię tam ciągnąć. Gdybyś widziała siebie w tych szpilkach między drzewami...

Przerwał na widok zbliżającego się pana Ludwika.

– Jak moja kaczuszka? Pyszna, prawda? Doprawdy to cudownie, że trafiła do szanownego żołądka przez tak śliczne usta! – Zawahał się, obserwując reakcję kobiety, gdy jednak dostrzegł z jej strony sympatyczną akceptację, nachylił się i dodał: – Wybrałem najlepszą sztukę. Skruszona odpowiednio, nieprawdaż? To się robi palcami, o tak. – Zaczął drobnymi ruchami poklepywać jej przedramię i pomlaskiwać z zadowoleniem, jakby Iza rzeczywiście była ulubioną sztuką kaczego drobiu.

Przyjmowała te kulinarne karesy z ciekawością, po chwili jednak cofnęła rękę.

– Ha, wspaniałe! Absolutnie! Doprawdy wspaniałe! – pokrzykiwał pan Ludwik, aż w końcu wszyscy troje buchnęli śmiechem. Nie było mowy o powrocie do poważnych tematów.

Kiedy godzinę później wyszli przed lokal i zaczerpnęli świeżego powietrza, Izie zakręciło się w głowie. Działało wino, którego sporo wypiła, opadło też napięcie towarzyszące kolacji, spowodowane zarówno opowieścią Krzyckiego, jak i całą ich wzajemną relacją. W nieokreślony sposób czuła, że coś się dzieje.

Gdy Andrzej przepuszczał ją przodem do wyjścia, pan Ludwik klepnął go w plecy i mruknął, kiwając głową w jej kierunku:

– Absolutnie, panie Andrzeju! Absolutnie.

Chwilę patrzyli w gwiaździste niebo. W końcu Andrzej zebrał się na odwagę:

– Weźmiemy taksówkę?

Spojrzała na niego z zaciekawieniem.

– Dokąd pojedziemy?

Rozmowy przy stolikach na zewnątrz wypełniały ulicę Szeroką przyjemnym szmerem. Stali niezdecydowani, w którym kierunku iść, choć taksówka stała dziesięć kroków przed nimi. Teraz on czuł, że trzeba coś zrobić. Zaczerpnął powietrza, aby wygłosić wreszcie kwestię, którą układał cały wieczór, gdy nagle zabrzęczała komórka. Wyszarpnął ją z kieszeni. Marta.

– Za chwilę oddzwonię – warknął. – Nie, nie jestem z kobietą. – Zerknął niepewnie na Izę. – To znaczy jestem, ale nie tak, jak myślisz. Nie mogę teraz rozmawiać. Tak, jeszcze dziś.

Schował komórkę i zabrał się do szukania po kieszeniach chusteczki. Zamiast niej wyjął portfel, przejrzał zawartość i schował z powrotem.

– To co, jedziemy? – rzucił z udaną swobodą i ruszył w stronę taksówki.

Iza postała chwilę, po czym bez słowa poszła za nim.

W samochodzie znowu zapadło milczenie. Krzycki próbował się uspokoić po telefonie Marty, który zabrzęczał w najmniej odpowiednim momencie, jak to komórki mają w zwyczaju, i wytrącił go z równowagi. Usiłował przypomnieć sobie kluczową frazę tego wieczoru. Iza melancholijnie patrzyła przez okno. Szukał w pamięci słów, które jeszcze przed chwilą miały go prosto i radośnie doprowadzić do celu. Idiotyczna sytuacja. Co się ze mną dzieje? Dokąd my w ogóle zmierzamy? Krzycki, jesteś beznadziejny.


Date: 2016-01-05; view: 747


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ CZWARTY 16 page | ROZDZIAŁ SZÓSTY 2 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)