Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ CZWARTY 16 page

Powierzchowne przejrzenie poddasza wystarczyło, aby odnaleźć dwóch z nich, siedzących na przykrytych zielonymi kocami pryczach i pilnie zajętych czyszczeniem butów. Byli to młodzi, postawni mężczyźni, jeden ostrzyżony na jeża, drugi przeciwnie – z długimi ciemnymi włosami, opadającymi z obu stron czoła na oczy. Na widok komisarza zerwali się pośpiesznie z łóżek, jakby chcieli mu uroczyście zasalutować, ale widocznie zorientowali się w bezsensowności tego gestu, natychmiast więc zmienili swoje pozy na ostentacyjnie niedbałe i, udając swobodę, czekali na rozwój sytuacji.

– Dzień dobry, można na chwilę? – zagaił jak urzędnik z gminy.

– Proszu bardzo. – Długowłosy wskazał krzesło, podczas gdy ostrzyżony z zainteresowaniem przyglądał się Karwackiej. – Można herbaty?

Mówił ze śpiewnym, wschodnim akcentem, jego głos brzmiał przyjemnie miękko. Iza pomyślała, że ten delikatny i uprzejmy głos zupełnie nie pasuje do cuchnącego interesu, nie bardzo również potrafiła sobie wyobrazić, jak ten chłopak wygląda w umorusanym gumowym fartuchu, gdy nakłada na jakieś taczki czy taśmociągi świńską karmę albo sprząta odchody. Krzycki rzucił okiem na swoją towarzyszkę i po jej odmownym geście podziękował za herbatę. Usiedli przy stoliku pod oknem. Komisarz zapytał o pozostałych i zgodnie z oczekiwaniem usłyszał, że wszyscy wyjechali oprócz tego, który został w areszcie za atak na policjanta. Na pytanie, dokąd wyjechali, długowłosy odpowiedział, że nie wie, ale pewnie wrócili na Ukrainę. Drugi kiwał tylko potakująco głową.

– Nam bardzo jest przykro za pana głowu. My naprawdę nie chcieli. Ot, tak wyszło.

Krzycki wzruszył ramionami na znak, że nie ma sprawy.

– Interesuje mnie, co było wcześniej. Skąd wiedzieliście, że ktoś ma przyjść?

– My nie wiedzieli!

– To dlaczego czailiście się między świniami uzbrojeni w rurki i widły?

Stropili się nieco i ten ostrzyżony wymamrotał:

– Nigdy nic nie wiadomo.

– Kto tu wtedy jeszcze był?

– Jak pan kierownik wyjechali, to nikto nie był. My sami tu robim.

Obaj zgodnie pokiwali głowami.

Andrzej obszedł stół i wyjrzał za okno. Na podwórzu roiło się od wróbli penetrujących rzadkie kępki trawy w poszukiwaniu ziaren. Po niedawnych żniwach zwożono tutaj całe przyczepy zboża na paszę i trochę się rozsypało. Nagle wróble jak na komendę poderwały się i wielką chmarą uciekły pod szeroką wiatę przykrywającą maszyny rolnicze. Głośny ptasi gwar umilkł w jednej sekundzie i zrobiło się dziwnie cicho. Dochodziły jedynie słabe pomruki świń z dołu. Krzycki podniósł wzrok. Na niebie krążył wielki jastrząb. Tak mu się przynajmniej zdawało, ale nie znał się na ptakach łownych i nie potrafił ich rozróżniać. Pewnie jastrząb, ten jest u nas najpopularniejszy, choć w tej okolicy zdarzają się także kruki. Jastrzębia od kruka był jednak w stanie odróżnić. Ptak zatoczył trzy, cztery koła i wolno poszybował na wschód, pod wiatr, szeroko rozkładając skrzydła i wznosząc się zupełnie bez wysiłku. Zapatrzonemu w niego komisarzowi zdawało się, że jastrząb odwrócił w jego stronę głowę i krzyknął przeraźliwie. Następnie zniknął za lesistym pagórkiem.



Komisarz podszedł do długowłosego.

– Jak masz na imię?

– Dima. Znaczy Dmytro.

– Słuchaj, Dima. Teraz kłamstwa niczego już nie zmienią. Możecie kryć kumpli od narkotyków, ale oni i tak wam nie uwierzą, a jak będą chcieli was sprzątnąć, to sprzątną. Ratujecie własną skórę, rozumiem. I tak zresztą już was nie ma. Najlepiej by było zamknąć was teraz w areszcie i nie wiem, czy tak właśnie nie zrobię. Musiałbym jednak widzieć z waszej strony trochę dobrej woli, to znaczy, że mi pomagacie. Na razie nie widzę.

Przerwał i ponownie zerknął za okno, żeby sprawdzić, czy wróblom wrócił wigor. Wrócił. Dokazywały na podwórzu jak przedtem, nawet z jeszcze większą werwą, jakby zadowolone, że umknęły zabójcy.

– Tuż przed przyjazdem policji ktoś wyniósł z terenu chlewni całą fabrykę narkotyków, zapakował na samochody i wywiózł, zanim zdążyliśmy dojechać z Gaju, co zajmuje najwyżej piętnaście minut. Ktoś ich ostrzegł. Wiecie może kto? Oczywiście nie wiecie. Nieważne. Widzieliście popłoch tamtych i domyśliliście się, że coś lub ktoś nadchodzi. Może policja, a może konkurencja. Na wszelki wypadek schowaliście się w chlewni, uzbrojeni jak banda Mad Maxa, i czekaliście na rozwój wydarzeń. To wystarczy, żeby was uznać za wspólników. Wasi koledzy wyjechali, siedzicie tu więc trochę jak zakładnicy. Nie wiem, na co czekacie, ale cokolwiek was spotka, nie będzie przyjemne. Być może nasza rozmowa jest ostatnią tak elegancką – podczas następnych będą wam słowa wydzierać z gardeł. I nie myślę tutaj o policji. Właściwie tyle chciałem powiedzieć. Na nas już czas.

Postukał palcami w nakryty ceratą blat i podniósł się powoli z krzesła. Iza też wstała.

– Poczekajcie, pan oficer! – Ostrzyżony na jeża, chociaż mówił gorzej od długowłosego, chyba zrozumiał przemowę Krzyckiego. Niespokojnym wzrokiem rozejrzał się, jakby oprawcy skryli się za firanką lub pod łóżkiem.

– My porządni ludzi, nic złego nie robili. Chcieli zarobić trochę pieniędzy i wrócić damoj. Nie nasze dzieło, kto szczo diełajet.

– Ale wiedzieliście, że chodzi o narkotyki. Sami bierzecie? Pewnie musicie, żeby tu wytrzymać.

– Nie! – wykrzyknął długowłosy. – My naprawdę nie...! – Szukał jakiegoś słowa po polsku i zaciął się w pół zdania. – Panie komisarzu, przyjechali dwa duże czarne samochody, taki SUV, chyba bmw i mercedes, z tiemnymi szybami. Wysiadło dwóch, wpadli na strych, wyszło czterech z pudłami i pojechali. Tylko tyle my widzieli. Taki różny – szukał słowa – rieczy to brali już rańsze.

– Kiedy?

– W subotu rano.

– Znacie ich? Wiecie, jak się nazywają?

– Nie.

– Ale na zdjęciu ich rozpoznacie?

Długowłosy się zawahał.

– Tak.

Krzycki pokiwał w zamyśleniu głową i ruszył w kierunku schodów.

– Panie komisarzu. – Długowłosy miał taki smutek w oczach, że Izie zrobiło się go naprawdę żal. – Co my mamy teraz robić?

Stali bezradni pośrodku pomieszczenia, przepełnieni strachem i niepewnością. Jedyni porządni zostali na miejscu, reszta uciekła, a teraz mieli za to odpowiadać i przed policją, i przed gangsterami.

„Nie dałabym teraz za wasze życie nawet pięciu groszy” – pomyślała sentencjonalnie Iza.

– Dopilnujcie zwierząt, potem zobaczymy. – Krzycki wskazał kciukiem okno, po czym ruszył schodami w dół.

Nie miała wyjścia i zeszła na obcasach ostrożnie za nim.

 

– Czy w policji znają słowo „lunch”?

Jechali z powrotem pod górę w kierunku wsi. Minęło południe i Iza zgłodniała. Od wczoraj Krzycki właściwie nie miał w ogóle ochoty na jedzenie, najchętniej więc ruszyłby dalej, do kolejnego punktu dzisiejszego programu, ale rzeczywiście wypili tylko trochę podłej kawy i pani dziennikarka miała pełne prawo być głodna. Przejechał ponownie wiadukt i całe Grobiany, aby z drugiej strony wsi podjechać do McDonalda. Na widok wielkiej żółtej litery „M” kobieta w jego samochodzie parsknęła śmiechem.

– Macie tutaj abonament?

– Woli pani „Pod Wesołym Wieprzem”? W promieniu pięciu kilometrów nie ma niczego innego. Chyba że preferuje pani przydrożne bary dla kierowców tirów. Specjalność – pieczonka.

– Nawet nie wiem, co to jest. – Śmiała się nadal.

– Ja też nie. Brzmi jak konsekwencja przykrego wypadku. – Wskazał wjazd do McDrive’a – For here or to go? – zaszpanował przed warszawską intelektualistką.

– For here. Siądźmy na chwilę.

Zaparkował i weszli do środka, gdzie o tej porze było dość pustawo. Andrzej nie miał ochoty na kluchowate pieczywo, wziął więc kawę i ciastko. Iza wybrała jakąś wołowinę w bułce i sałatkę. Zapłacił za nich oboje i usiedli przy oknie od strony zakopianki. Myśli krążyły mu po głowie we wszystkich kierunkach, przedkładając ruch kołowy nad posuwanie się do przodu, porzucił je więc i zaczął się przyglądać swojej towarzyszce. Trochę go denerwowała pewnością siebie i stanowczością, ale musiał przyznać w duchu, że dość cierpliwie znosiła dziś jego chaotyczne poszukiwania. Z pewną dozą obustronnej życzliwości mogliby przez te dwa tygodnie sporo zdziałać. Przykry fakt, że znalazł się poza śledztwem, nieoczekiwanie zmienił się w atut. Teraz już w ogóle nie musiał przestrzegać procedur – mógł działać na własną rękę, dziennikarka z Warszawy stanowiła mocne alibi. Zdawała się akceptować ten układ, nie potrafił jednak wyobrazić sobie, co będzie mógł dać jej w zamian. A ona z pewnością będzie czegoś chciała. Chyba się nawet domyślał czego. Dziennikarze w śledztwach bywają lepsi od policjantów, ona zaś zdecydowanie należała do tej formacji.

Poza tym była ładna.

– Coś pan dzisiaj odkrył, panie komisarzu? – Uśmiechnęła się szeroko. Za szeroko. Czy oni potrafią mówić normalnie? – Mam na myśli tropienie przestępców – kokietowała dalej pogodnym uśmiechem.

Gryzła bułkę ociekającą sosem i oblizywała sobie palce. Była ładna.

– Halo, panie komisarzu! – zabuczała mu w twarz. – Zasnął pan? Czy jak wyczują policjanta, dodają czegoś do jedzenia?

– Tak, tak. Jestem, jestem – pospieszył z wyjaśnieniem. – Lubi pani Maca, prawda?

Znowu oblizała palec i popatrzyła na niego przepraszająco. Wyglądała jak głodne dziecko, któremu nareszcie udało się wymusić na tatusiu wizytę w ulubionym barze.

– W naszej pracy czasami trzeba zjeść szybko i byle gdzie. Ten akurat nie jest najgorszy. – Wskazała swoją bułkę. – I ma smak nieco przypominający produkty jadalne. Chociaż bez przesady.

Znowu się zaśmiała. Od czasu, kiedy zaczęła jeść, humor się jej wyraźnie poprawił. Z jakichś powodów Krzycki uznał to za objaw godny zapamiętania. „Karwacka”. Przypomniał sobie, jak się nazywa. „Izabela Karwacka”.

Ładna.

– Niewiele. Ale też nie obiecywałem sobie powalających sukcesów. A pani? Nie straciła pani jeszcze ochoty na włóczenie się ze mną po cuchnącej świniami okolicy?

Wzruszyła ramionami i wydęła wargi.

– Za wiele nie zrozumiałam. W każdym razie z dzisiejszej wyprawy rewelacyjnego materiału prasowego raczej nie zrobię. Mogłabym pociągnąć wątek przemocy wobec dzieci, ale za to właśnie mnie ukarali, może więc lepiej nie. Chyba że ma pan jeszcze coś w zanadrzu?

– Ukarali panią? Myślałem, że dziennikarze to zwycięzcy z urzędu.

– Bardzo pan miły, ale niestety nie. Gdyby jednak zechciał się pan przyczynić do mojego zawodowego zwycięstwa, byłabym wdzięczna.

„Z pewnością” – odpowiedział w myślach. Zamiast tego wrócił do planów.

– Właściwie chciałbym pojechać w jedno miejsce. Kto wie, może się pani do czegoś nada?

Zdziwiona uniosła brwi. Dwuznaczne.

– Dobrze, ale pod warunkiem, że mi pan wyjaśni, o co w tym całym dziwacznym śledztwie chodzi.

Tym razem Krzycki się zaśmiał.

– Oczywiście. Jeśli będę umiał. Ma pani moje słowo. Czy w kwestii lunchu spełniłem chociaż pani oczekiwania?

– Powiedzmy. Dalece nie zna pan jednak moich oczekiwań – dodała tajemniczo i spuściła serwetkę na talerz. – Chodźmy więc.

Wyszli na parking przed barem. Słońce stało jeszcze wysoko na zachodzie. Krzycki wyjął komórkę z samochodu.

– I co? Miałeś dzwonić. Doszukali się czegoś?

Po drugiej stronie telefonu młodszy aspirant Bałyś chrząkał i kaszlał scenicznie, żeby odwlec moment przyznania się, że w natłoku zajęć zapomniał. Krótko i zwięźle opisał pierwsze hipotezy lekarzy. Krzycki starał się słuchać spokojnie i miał nadzieję, że kobieta nie dostrzegła drgnięcia jego policzków.

– Tak jak przypuszczałem – powiedział bardziej do siebie niż do słuchawki, po czym przykazał Luckowi zadzwonić jeszcze raz wieczorem i schował telefon.

Wyjechali na zakopiankę i znowu przekroczyli wiadukt, tym razem w kierunku Świątnik, Iza mogła więc porównać przedpołudniową panoramę Krakowa z jej wersją popołudniową. Niebieskawa mgiełka opadła i miasto przypominało ostry rysunek cienką kreską albo wielki poster z rodzaju tych, które kupuje się na pamiątkę z wyprawy za ocean, oprawia w antyramy i wiesza na ścianie w salonie. Zapadł melancholijny wrzesień w całej okazałości – w wypełnionych miodowym światłem dolinkach od strony gór uwijały się ciągniki z przyczepami, z daleka maleńkie jak żuczki. Gdzieniegdzie stały podługowate kopy z sianem. Ciekawe jak oni je tutaj nazywają?

– Jak nazywacie sterty siana na polach? – zapytała, żeby wytrącić go z zamyślenia. Faceci za dużo myślą.

– Nie wiem. Chyba stogi. Albo rogacze. Może mendle?

– Mendle są ze zbożem.

– Dziadek mówił na to „rogoc”. To jednak było trochę dalej stąd.

– Czyli gdzie?

– Nieważne – żachnął się Krzycki.

Skręcili w las i suchą, piaszczystą drogą dojechali do miejsca, gdzie wczoraj znaleziono zwłoki mężczyzny. Na miejscu byli dwaj ludzie od Gargulskiego, którzy przeczesywali najbliższe otoczenie w poszukiwaniu śladów. Na pierwszy rzut oka nie przykładali się zbytnio do tej roboty – siedzieli na trawie i popijali kawę z papierowych kubków. Na widok Krzyckiego szybko je odstawili i wstali, żeby się przywitać. Izę obrzucili niepewnym spojrzeniem. Krzycki jak zwykle nie mógł sobie przypomnieć ich nazwisk.

– Wiecie przynajmniej, gdzie szukać? – zapytał. Biało-niebieska taśma otaczała teren o promieniu około piętnastu metrów.

Gruby technik w koszuli z mokrymi plamami pod pachą zatoczył ręką wkoło, że niby to, co wewnątrz taśmy.

– A na dole byliście?

– Uhm...

Rozmowa wyglądała na zakończoną. Krzycki krótko wyjaśnił im obecność dziennikarki i nieznacznie kiwnął głową na Izę. Zaczęli schodzić w dół parowu. Była prawie ta sama pora dnia co wczoraj, i Andrzej wykonał odruchowo ten sam gest spojrzenia nad siebie na korony drzew. Tam, w górze, znowu leciał samolot i ciągnął niebem poszarpaną smugę, jakby do skrzydeł miał doczepione białe flamastry. Wysokie wiatry sprawnie rozmywały skondensowaną parę wodną, jakby chciały jak najszybciej pozbyć się nieudanego pomysłu graficznego, i rysunek po chwili znikał. Ulotność granicy wydzielającej z bezkresu nieba dwie odrębne krainy miała w sobie coś z nieuchwytnej prawdy, nad którą umysł Andrzeja bezradnie się pochylał. Widział jakiś mglisty sens w podziale całości na części, jednocześnie zaś nie mniejszy sens w znoszeniu tego podziału i powrotu do jedni. Schodząc do parowu, usiłował sformułować jakąś zwartą myśl – że to, co dzieli twój świat, musi zostać zniesione, abyś dotarł do spójności. Brzmiało fatalnie. Może tak: „Poczekaj, aż zniknie granica dzieląca twoje światy, wtedy ujrzysz całość”. Ale co jest całością? Bzdura. Zirytowany machnął ręką i się obejrzał. Iza Karwacka dzielnie radziła sobie z wysokimi obcasami, obmacując po drodze pnie drzew i szarpiąc gałązki krzewów, jakby szła po ciemku. Rozpięty kostium odsłaniał wspaniałą talię tańczącą pod bluzką, której rąbek wysunął się spod paska obcisłej spódnicy. Patrzyła uważnie pod nogi, jej twarz przesłaniały opadające włosy. Przy każdym kroku wyciągała do przodu zgrabną stopę i zawieszała na moment przed jej postawieniem, tak jak to czasem robią dzieci przed wdepnięciem w kałużę. Krzycki cmoknął kątem ust. Cholernie ładna.

Dno parowu także otaczała taśma zabezpieczająca, ale tutaj nikogo już nie było oprócz roju owadów nad krzewem kaliny i stukającego w pobliżu dzięcioła. Krzycki usiadł na tym samym miejscu, gdzie poprzednio, i wyciągnął rękę. Pustka. Było i nie ma. Chociaż bardzo chciałbyś, żeby było. Cokolwiek. Powiew pneumy, odcisk kształtu w powietrzu albo choćby nieznacznie cieplejsza ziemia. A tutaj nic – kilka liści, rzadka wysuszona trawa i ślad po skrobnięciu technicznej łopatki obojętnego urzędnika tam, gdzie jeszcze wczoraj leżał martwy człowiek. Dziewczynka w niebieskim płaszczu.

W cieniu zbocza pod drzewami rozlała się kałuża półmroku i wilgoci. Iza usiadła obok Andrzeja i skrzyżowała ramiona, kurcząc się od nagłego chłodu. Instynktownie wyczuła napięcie wokół komisarza i milczała, słuchając nieregularnych stuknięć dzięcioła. Żółte wierzchołki drzew i błękitna kopuła nieba wznosiły się nad tą małą, ciemną dolinką jak miłosierna szata zakrywająca chore i brudne ciało. Mężczyzna obok niej nieporuszony wpatrywał się w jakiś punkt przed sobą. Wyglądał, jakby się modlił. Albo ćwiczył jogę. Chłód obejmował jej ciało, ale nie śmiała się poruszyć, czując, że mogłaby w czymś przeszkodzić, więc tylko siedziała i patrzyła na niego. Przestał ją wkurzać swoją impertynencją. Zamiast tego zaczynała w regularnych rysach zapatrzonego komisarza dostrzegać głęboki smutek – i nagle zrobiło jej się go żal. Cała zawziętość asertywnej Izy Karwackiej gdzieś uleciała i zupełnie odechciało jej się zdobywać nad nim przewagę, która zresztą wydawała się teraz do niczego niepotrzebna. Miała ochotę wyciągnąć rękę i pogłaskać go po ramieniu. Nie, chyba nie powinna.

– To tutaj? – zapytała cicho.

– Tak. – Wyciągnął rękę za siebie. – Właśnie tu.

Następnie zaczął powoli opowiadać półgłosem o mechaniku taboru naprawczego MPK, który uprowadził z przystanku tramwajowego na ulicy Wadowickiej trzynastoletnią dziewczynkę, przywlókł w to miejsce, zgwałcił i dusił, po czym sam został skatowany i zabity przez innego mordercę. Oba zdarzenia wystąpiły w takiej bliskości czasowej, że kiedy dokonywała się zemsta na gwałcicielu, dziewczynka jeszcze żyła. Nie wiadomo, skąd się wziął ten drugi – nie zostawił żadnego śladu. Spadł z nieba jak drapieżnik, dokonał zemsty i, nie oglądając się na ofiarę, zniknął.

– Czy to ten Mściciel?

Krzycki w milczeniu pokiwał głową. Cienie drzew na zboczach wydłużyły się od opadającej kuli słońca. Chłód się wzmógł, dzięcioł zamilkł, owady gdzieś uleciały. Cisza, która zapadła, w pełni zasługiwała na miano grobowej.

– Słyszysz? – zapytał nagle Andrzej.

Iza rozejrzała się z wahaniem. Gdzieś bardzo daleko zaszczekał pies, ale nie była pewna, czy o to chodzi.

– Nie wiem.

Odwrócił się. Iza trochę się zlękła napięcia w jego twarzy.

– Posłuchaj. Szum skrzydeł. – A potem dodał innym głosem: – Tego nie zrobiła istota ludzka.

Owionął ją jeszcze większy chłód i zadrżała. Nadal nie wiedziała, o czym mówi. Najlepszy śledczy w Polsce chyba nie wyobraża sobie mordercy jako spadającego z nieba na skrzydłach jastrzębia, który nie zostawia śladów i po wykonaniu roboty znika w przestworzach, gdzie ma swoją kryjówkę pośród skalistych klifów. Nie miała pojęcia, o co chodzi, postanowiła jednak być dziś cierpliwa i czekać na wyjaśnienia. W końcu to było jego śledztwo, nie jej. Jakaś groza wisiała w powietrzu.

– Wczoraj wiało z zachodu, czyli wlot był tam. – Krzycki pokazał ręką za siebie na gęste zarośla, choć nie było wiadomo, dla kogo jest ta informacja, mówił do siebie. – Wylot zaś tutaj, na łąki. Wąwóz działa jak dysza i wydmuchuje powietrze daleko w pola. Szedł tamtędy do swoich mrocznych spraw i nagle poczuł zapach zbrodni, dlatego tu skręcił. Przypuszczam, że znalazł się w tym miejscu przypadkiem. Zabił i zniknął, przekonany, że dziewczynka nie żyje. Ciekawe, co by zrobił – Krzycki tym razem zwrócił się wprost do Izy – gdyby wiedział, że ona jeszcze oddycha?

– Jak na polnego zwierzaka przystało – nie powstrzymała się jednak przed ironią – wyjąłby komórkę i zadzwonił po lekarza. U nas wszystkie sarny i kuropatwy tak robią. U was nie?

– Nie w tym rzecz. – Krzycki zrobił się cierpliwy i tłumaczył spokojnie, nie zważając na jej złośliwości. – Po pierwsze, miał mało czasu i bał się zdemaskowania, po drugie, wybrał się w pola w innym celu. Dokądś zmierzał. Ten parów nie był jego celem. Zadziałał instynktownie w zetknięciu ze swoim największym wrogiem, czyli ohydną zbrodnią, wobec której nie umiał przejść obojętnie, nawet kosztem planów. Mściciel nie walczy o żadne dobro – jest skoncentrowany na usuwaniu zła. Dlatego los dziewczynki nie był dla niego tak ważny, jak dopełnienie zemsty na jej prześladowcy. Gdyby nawet wiedział, że ona żyje, czego nie możemy wykluczyć, nic by nie zrobił, bo po prostu nie mógł. Ze względu na ryzyko zdemaskowania. On nie chciał uratować JEJ, tylko zabić JEGO. Dwie różne rzeczy i dwa różne tory rozumowania. Myślę – mówiąc to, spojrzał na nią przenikliwie, aż poczuła świdrowanie w żołądku, jak przed miesiączką – że mamy do czynienia z obsesyjnym i nawiedzonym Mścicielem, który zerwał ze swoim dotychczasowym życiem, poświęcając się wyłącznie jednej misji: zabijaniu morderców. Działa w samotności i nie wykonuje niczyich rozkazów ani zabójstw na zlecenie. Obawiam się – dodał z rezygnacją – że nie weźmiemy go żywcem.

– A chlewnia, warsztat i cały ten narkotykowy kram?

– To całkiem inna bajka. Przypuszczam, że Poprawa i Knot znaleźli się na jego drodze jako prześladowcy Katarzyny Matlak, nie zaś jako organizatorzy handlu prochami. Wiesz, co mnie zaciekawiło w wypadku quada w Karniowicach?

Nie miała pojęcia, co go zaciekawiło w wypadku quada w Karniowicach, o samym wypadku słyszała ledwie piąte przez dziesiąte, zauważyła jednak, że bezceremonialnie przeszedł na „ty”.

– To, że spadł ten drugi. Pierwszy jechał morderca, za nim jego pomocnik. Gdyby chodziło o zwykłą zemstę, jakiej mógłby spróbować dokonać, dajmy na to, małoletni Jakub Kaszyński z Tarnowa, to najpierw zabiłby Poprawę, swój główny cel. Ten jednak działał inaczej. Znał go na tyle, żeby wiedzieć o jego nieograniczonej bezczelności i arogancji, zaplanował to więc tak, żeby bardziej bolało. Najpierw zabił Knota, zmiatając go za pomocą gałęzi w przepaść, a następnie dał swojemu właściwemu celowi kilka godzin życia w grozie. Wiedział, że i tak go zabije, i tamten też to wiedział. Mściciel chciał dać Poprawie czas na przerażenie, zafundować mu przed śmiercią koszmar niepewności i fajdania w gacie ze strachu, jaki mają ci, którzy wiedzą, że za chwilę zginą. Z tego, co widziałem, udało mu się.

– To mi przypomina kruszenie mięsa przed ubojem – stwierdziła Iza, zastanawiając się, co właściwie chciała przez to powiedzieć. Cholerna świniarnia, wszędzie włazi, nawet do wyobraźni. Szybko skorygowała temat: – Co z narkotykami? Nie obchodzą nas? – powiedziała „nas” i zabrzmiało jej to jakoś przyjemnie.


Date: 2016-01-05; view: 815


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ CZWARTY 15 page | ROZDZIAŁ SZÓSTY 1 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)