Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ CZWARTY 13 page

Długie, jasnoblond włosy były skręcone i odrzucone w nieładzie, jakby ktoś nawijał je sobie na rękę. Odwrócona w lewo buzia miała policzki umorusane czarną ziemią, w półotwartych ustach zamarł ostatni krzyk. Resztę ciała przykrywał cienki niebieski płaszczyk, spod którego wystawała drobna biała dłoń, niżej zobaczył niezgrabnie rozłożone, szczuplutkie jak patyczki nogi w sportowych bucikach. Wstrzymał oddech i odsunął płaszcz. Spod podartej bluzki prześwitywała jasna skóra na brzuchu, krocze przesłaniała spódniczka, po udzie ciekła strużka krwi. Na wąskiej białej szyi dostrzegł ciemniejsze plamy. Przytknął palec i odczekał chwilę, wstrzymując oddech, ale nie wychwycił pulsu. Skóra była zimna. Zawsze tak jest.

Opuścił płaszcz z powrotem na ciało, przysiadł na ziemi i wziął głęboki oddech. Zacisnął wargi, żeby nie krzyknąć. Żołądek ścisnął się w kamień, w ustach zaczęła zbierać się ślina. To jednak było ponad jego siły. Do czegoś takiego nie można się przyzwyczaić. Dziewczynka miała trzynaście, może czternaście lat. Jeszcze raz rzucił okiem w bok na cień bladej, pobrudzonej twarzy i znowu odwrócił głowę. I jeszcze raz. Wstał, rozejrzał się i usiadł z powrotem.

Dlaczego, do jasnej cholery, to musi być zawsze tak?!

Spojrzał w górę. Przez korony wysokich, strzelistych buków przebijały się promienie słońca, wypełniając dolinkę delikatnym, miodowym światłem. W powietrzu krążyły bezgłośnie owady, na kawałku błękitu między wierzchołkami drzew wiatr rozwiewał w przestworzach mleczną smugę po odrzutowcu. Liście szemrały i migotały jak ruchliwe zwierzątka. Skręconymi włosami w cieniu kaliny lekko poruszał powiew wiatru. Andrzej Krzycki znów poczuł skurcz żołądka.

Zamknął oczy. Co to za świat? Co to za cholerny, pieprzony, ohydny świat? Zakręciło mu się w głowie, we wnętrznościach czuł zbliżające się mdłości. Sięgnął do kieszeni i wyjął ampułkę z niebieskimi tabletkami przeciwbólowymi, które na odchodne dał mu sympatyczny lekarz w szpitalu na Świętego Łazarza. Połknął na sucho dwie i poczekał chwilę w bezruchu na ich działanie, a następnie wyciągnął rękę i dotknął drobnych palców wystającej spod płaszcza białej dłoni. Na paznokciach połyskiwał różowy lakier z drobinkami brokatu. Wyobraził sobie, jak chciała zaimponować koleżankom, fajnie wyglądać, namówiła więc mamę albo tatę, żeby jej kupili na Dzień Dziecka i pozwolili pomalować. Tak dla zabawy. Teraz pod paznokciami była nabita czarna ziemia. Potworna parodia gestu pożegnania. Drapała ziemię z bólu i przerażenia, kiedy ją dusił.



Delikatnie musnął jej dłoń opuszkami palców. Nie umiał powiedzieć dlaczego. Może na pożegnanie. Musiał już iść, ale w ogóle nie miał na to ochoty i chciał tutaj z nią zostać na zawsze. Przeszyła go nagła myśl, że ilekroć w swoim pokręconym i właściwie zmarnowanym życiu skłaniał się w ogóle ku możliwości małżeństwa, to głównie z powodu córki, którą bardzo chciał mieć. Właśnie taką dziewczynkę z jasnymi włosami i dłońmi o drobnych, smukłych palcach, zakończonych pomalowanymi dla zabawy paznokciami. Wyobrażenie o żonie charakteryzowała daleko posunięta mglistość i nieokreśloność, ale córka miała być, byłaby, powinna być taka właśnie. Teraz te sponiewierane i niewinne zwłoki biły go w twarz okrutnym szyderstwem. Widzisz, komisarzu Krzycki, tyle jest warte twoje gówniane życie, że musisz zajmować się ściganiem bestii szargających twoje sny o szczęściu, i nigdy ich nie dogonisz, tak jak nie dogonisz nigdy własnego losu, który zawsze jest o krok przed tobą. Przykładasz dłoń do szyi, ale pulsu już nie ma. Zawsze tak jest. Będziesz tak się uganiać za nimi bez końca i niczego nie zmienisz. Bezsens nieskończonego okrucieństwa – oto najtrwalsze prawo świata. To zamordowane dziecko powinno ci wystarczyć za dowód.

– Twój rachunek, mała, jednak ktoś już wyrównał – mruknął pod nosem i zebrał się w sobie, żeby wstać. Nogi miał z ołowiu i mięśnie mu zesztywniały, ale trzeba było się spieszyć. Bąbel i spółka pewnie już są przy tamtym i ze zdziwieniem słuchają relacji Listwana o tym, że Krzycki był tutaj pierwszy. Ruszył ciężko pod górę, obejrzawszy się jeszcze raz. Wrześniowa cisza okrywała krzew kaliny jak żałobny całun. Przez liście w koronach przeszedł ostatni szelest i wszystko znieruchomiało w martwą fotografię.

Przyspieszył kroku, żeby zmęczeniem nóg i głębokim oddechem odwrócić uwagę od skurczu w żołądku. Tabletki zaczęły działać, ale jakoś nie całkiem, jakby się coś zacięło w połowie rozpuszczania. Na górze przybyło samochodów i ludzi, którzy kręcili się wokół zwłok pod sosną. Byli wśród nich Bąbel, Gargulski i aspirant Bałyś, zajęci sprawdzaniem terenu w pobliżu miejsca zbrodni. Na widok Krzyckiego wszyscy zamilkli i znieruchomieli, przyglądając się stąpającemu powoli komisarzowi w naciągniętej na tył głowy skórzanej bejsbolówce, której daszek sterczał zawadiacko, jakby jej właściciel wietrzył czoło podczas powrotu z udanej imprezy. Jego wzrok mówił jednak coś innego i woleli nie pytać. Mijając Lucka, wpatrzonego w niego z mieszaniną ciekawości i obawy, Krzycki rzucił sucho:

– Na dole pod krzewem kaliny.

Do stojącego w pobliżu Gargulskiego powiedział podobnym tonem:

– Nie spieprz tych śladów.

Żaden z nich nie zareagował, patrzyli za nim jak zahipnotyzowani. Listwan i drugi policjant z Grobian przyglądali się całej scenie z dystansu. Bąbla Krzycki wyminął bez słowa, ten jednak otrząsnął się z odrętwienia i zawołał za nim:

– Andrzej! Wiesz, że ci nie wolno. Powinieneś to zgłosić inspektorowi...

– To mnie, kurwa, zaaresztuj! – huknął Krzycki strasznym głosem, który przepłoszył jakiegoś dużego ptaka z gałęzi wysokiego świerka. Wsiadł do samochodu i zatrzasnął drzwi, ignorując Bąbla, który zastygł w dziwnej pozie, z półotwartymi ustami i wyciągniętą w powietrzu ręką, jakby miał do zagrania w operetce jeszcze jedną scenę, ale nagle wyłączono muzykę. Samochód warknął na wstecznym, cofnął między pnie, po czym ruszył ostro do przodu, wyrzucając spod kół pióropusze zgniłych liści. Tamci tkwili nieruchomo wśród drzew i patrzyli chwilę za nim, potem wrócili do rutynowych zajęć. Młodszy aspirant Bałyś zbiegł na dno parowu. Słońce świeciło. Cienie powoli się wydłużały.

 

Uznał, że nie ma po co wracać do komendy, i pojechał prosto do domu. Zrzucił buty w przedpokoju, cisnął czapką na komodę, w kuchni zażył jeszcze jedną tabletkę i łyknął wody prosto z plastikowej butelki. Wyłączył komórkę, poszedł do sypialni i padł w ubraniu na łóżko. Syknął i przekręcił głowę w bok. Rana na potylicy nie bolała już tak bardzo, ale całą czaszkę rozsadzała mu migrena, której nie miał zadziwiająco długo. Cierpiał na nią właściwie od dzieciństwa, ale z upływem lat stawała się coraz trudniejsza do zniesienia. Kiedyś trwała kilka godzin – wystarczyło zwymiotować i się zdrzemnąć, teraz jednak trzymała go dwa, czasem trzy dni, potem jeszcze przez kolejne dwa dni organizm z trudem powracał po szoku do normalnych ustawień. Tym razem ból pulsował w skroniach – ostry, kłujący, towarzyszyło mu nieprzyjemne swędzenie. Jak się podrapać w mózg? Odwrócił twarz od okna, ale światło raziło nadal, jakby do jego układu nerwowego podłączono prąd. Poderwał się, gwałtownym ruchem zaciągnął zasłony, spuścił rolety, opadł na łóżko i usiłował zasnąć. Pod zaciśniętymi powiekami tkwił wbity jak gwóźdź obraz jasnych włosów rozsypanych na ścieżce i półotwartych, pobladłych ust. Pomyślał, że jak zamruga kilka razy, to obraz zniknie, ale udało mu się z wielkim trudem jedynie otworzyć oczy. Na szafce stał elektroniczny budzik, na którym pulsowała godzina 14.17. Co za głupia pora. Prawie tak głupia, jak 2.17 w nocy. Za późno na pracę, za wcześnie na obiad. I tak zresztą nic by nie przełknął. Znowu zacisnął powieki, ale go tylko rozbolały, jakby były z kamienia. Żeby tak zasnąć. Nie, musi pójść zażyć jeszcze jeden proszek. Zwlókł się z łóżka i poczłapał ciężko do kuchni. Ponowił te same czynności: jedna tabletka i dwa łyki wody. Pogryzł białą masę, żeby szybciej zadziałała, i wrócił do łóżka. Głowa pulsowała jak odbezpieczony granat. Żeby tylko zasnąć.

Spróbował pomyśleć o czymś przyjemnym. Wyobraził sobie kwitnącą wiosenną łąkę, po której biega – jest małym dzieckiem i pochyla się ku trawie, zrywa jeden z małych polnych kwiatków, które w dzieciństwie nazywali „cygankami”, bo kwitły na brązowy kolor, jak oczy Cyganki (tak sobie zawsze tłumaczył tę nazwę). Podnosi kwiatek do góry i wręcza dziewczynce, która stoi obok niego i przygląda się ciekawie. Ma jasne rozpuszczone włosy, niebieskie oczy i niebieską sukienkę, która wygląda trochę jak płaszczyk i jest przewiązana w pasie długim paskiem tego samego koloru, zawiązanym na wielką kokardę. Dziewczynka podnosi rękę i prosi o kwiatek, on jej podaje cygankę, ona się uśmiecha wąskimi, bladymi ustami, bardzo bladymi, są właściwie zupełnie sine – policzki ma białe jak kreda, pobrudzone ziemią, daleko za wzgórzami dzwonią dzwony, wszystko wokół dzwoni, telefon dzwoni...

Dzwoni telefon.

Stacjonarny.

– Gdzie ty, u diabła, jesteś? – Głos Ewy Leszczyńskiej dobiegał do niego z głębokiej studni.

– Trafiłaś. U diabła. A tak w ogóle to w domu. Dzwonisz na domowy.

– Andrzej, kurde! Ta dziennikarka czeka na ciebie. Podobno umówiłeś się z nią, że tutaj wrócisz i dokończycie rozmowę.

Powoli wygrzebywał się z waty snu i migreny. Głowa nie bolała już tak ostro, ale całe ciało spowijał kokon neurotycznego odrętwienia, jakby przewody nerwowe zesztywniały pod wpływem środka utwardzającego. Jak będzie za szybko poruszał kończynami, nerwy pokruszą się i rozsypią jak słaba zaprawa murarska. Przez wąską szparę między zasłonami wpadał do pokoju sztylet żółtego światła, który ciął go po oczach. Przechylił się, żeby zejść z linii ciosu.

– Powiedz jej, że zaszły ważne wydarzenia i nie mogę się teraz z nią spotkać. Niech zadzwoni jutro.

Tak bardzo nie kłamał, naprawdę coś ważnego się wydarzyło. Oczywiście mógłby teraz zebrać się w sobie i pojechać na Mogilską, ale nie miał na to ani siły, ani ochoty. Jedyne, czego pragnął, to rozłączyć się, z powrotem nakryć głowę kocem i zasnąć. Zniknąć z tego świata.

– Ona nie wygląda na kogoś, kto lubi czekać do jutra – stwierdziła Ewa chłodnym głosem, nie dając za wygraną. Chciała coś dodać, ale z głębi dobiegł daleki odgłos kroków, który dla Andrzeja brzmiał jak walenie młotkiem w metalową poręcz.

– Może dam ci panią.

W słuchawce coś zaszurało, zgrzytnęło, jakiś jeden bajt odbił się od drugiego bajta i Andrzej usłyszał spokojny, powściągliwie dobitny kobiecy głos:

– Jeśli nie jest pan w stanie dotrzymać dzisiejszego terminu, będę tutaj jutro rano o ósmej. Do zobaczenia.

I się rozłączyła. Usiłował odpowiedzieć, że lepiej będzie się umówić na Szerokiej, dokąd i tak zamierzał ją zabrać na prezentację „zwykłego miejsca pracy”, ale kobiety po drugiej stronie już nie było. Chciał oddzwonić do Ewy, głowa znowu go jednak rozbolała i opadł na łóżko zmęczony, jakby nie rozmawiał przez telefon, tylko nosił węgiel z piwnicy na strych. Cholera jasna! Jeszcze tego brakowało, żebym zadarł z dziennikarką na wstępie – pomyślał. – Powinienem był umówić się z nią na dziś. Jutro zdąży donieść Opałce, że jej przydzielił niesłownego gbura, i nastąpią kolejne kwasy. A teraz znowu mu zaczęło zależeć na powrocie do tej sprawy. Może kilku spraw. Nie był w stanie dokładnie ocenić, w jakim stopniu się one zazębiają, zaczynały jednak tworzyć złożony labirynt niejasnych odniesień i nawiązań, których rozwikłanie wydawało się dalekie i niekoniecznie wiodło przez Tarnów czy świniarnię. Przez migrenową mgłę odbierał w wysokim natężeniu napór ciemnej chmury, spowijającej wszystkie te wydarzenia i nadającej im jakiś wspólny sens, zupełnie wymykający się teraz rozszyfrowaniu. Słowo „sens” nie oddawało dobrze tego, co przeczuwał. To była raczej aura, faktura, ciemniejące kolory tła, jak październikowy zmierzch w górskim lesie.

– Gówno mnie obchodzi dziennikarka – mruknął w odpowiedzi samemu sobie i szczelnie zawinął się w koc. Dotrwał do wieczora, zjadł odrobinę żółtego sera z pomidorem, pograł na komputerze i o północy położył się z powrotem do łóżka.

Dziewczynka z jasnymi włosami powróciła, trzymając nadal w dłoni małą brązową cygankę, trochę niezdarnie, jakby nie wiedziała, co z nią zrobić. Była nieco wyższa od niego i stała pod słońce, kiedy więc patrzył jej w twarz, światło przenikało przez rozpuszczone na wietrze włosy, tworząc wokół głowy złocistą aureolę. W niebieskiej sukience wyglądała jak postać z kościelnej akwarelki, jakie księża rozdają dzieciom przy Pierwszej Komunii. Wydawała mu się niesłychanie piękna i miał wielką ochotę pocałować ją w policzek. Był jednak niższy i pomyślał sobie, że to bardzo śmiesznie wypadnie, kiedy podejdzie do niej i wespnie się na palce, żeby dosięgnąć wargami jej śmietankowego policzka. Stał więc tylko nieruchomo i patrzył, czekając na jakiś jej gest, ona zaś uśmiechała się i kręciła lekko głową, jakby mówiła: „Nie, nie”. Byli na łące we dwoje, na pewno chodziło o niego, nie miał jednak pojęcia, co by to mogło znaczyć. „Nie rób tego? Nie martw się? Nic się nie stało? Nie odwrócisz biegu spraw? Nie ma mnie już?”. Resztę nocy przewracał się z boku na bok, bezskutecznie próbując odgadnąć sens uśmiechu dziewczynki.

Następnego dnia rano wziął na wszelki wypadek jeszcze jeden cefalgin, popił mocną kawą i pojechał na Mogilską. Migrena trochę odpuściła, zostawiając w jego organizmie ślad – szumiące komórki nerwowe, musujące teraz jak gazowana woda mineralna. Wszedł spiesznie do holu siedem minut po ósmej i zaledwie rzucił Ewie „Cześć”, gdy na krześle pod oknem dostrzegł dziennikarkę. Tym razem miała na sobie granatowy żakiet, a pod nim bladoniebieską bluzkę, co w połączeniu z ciemnoczerwonymi butami na obcasach i szarą skórzaną torbą na ramieniu stanowiło niezły zestaw. Krzycki zwykle nie zwracał uwagi na takie rzeczy, tym razem jednak poskładał elementy ubioru z kasztanowymi włosami i brązowymi oczami w całość, która wydała mu się interesująca. Nie zdążył rozstrzygnąć, jak bardzo interesująca, gdy kobieta wstała i wyciągnęła do niego rękę.

– Spóźnił się pan tylko siedem minut – powiedziała z grymasem, który stanowił ciekawą kompilację uśmiechu i skrzywienia. – Zostajemy tutaj czy ma pan jakiś gabinet?

Zirytował się. Przybiegł rano bez gadania, mimo migreny, a ta zaczyna od złośliwości.

– Z gabinetami w policji krucho. Rezerwujemy je dla wyjątkowych gości. I dla przestępców.

– Czy jeśli pana kopnę, to wystarczy? – Patrzyła mu spokojnie w oczy.

– To zależy od kwalifikacji czynu karalnego – odparł równie spokojnie. Zza pleców dobiegł go nagły kaszel Leszczyńskiej.

– A do której trzeba mocniej kopnąć? – Wpatrywała mu się nieugięcie w oczy.

– Do kwalifikacji pierwszego stopnia wystarczy policzek. Do ostatniego najlepiej zabić.

Obdarzyła go uśmiechem zołzy.

– Zastanowię się.

– Tymczasem zapraszam do naszej kantyny. Kawa powinna pani ułatwić decyzję.

Wskazał jej ręką drogę w głąb korytarza i ruszył za nią wolnym krokiem, wdychając zapach eleganckich – jak mu się zdawało – perfum. Ewa odprowadziła ich rozbawionym wzrokiem. Gdyby jednak przed wejściem na wewnętrzny dziedziniec komendy Krzycki odwrócił się nagle, wyczytałby z jej twarzy również zupełnie inne uczucia, ale przy obecnym stanie jego głowy taki ruch graniczył z fizyczną niemożliwością, nie mówiąc już o resztkach migreny i musujących we krwi proszkach.

Krocząc w ślad za ładną dziennikarką ze stolicy, Andrzej stawiał ciężko kroki w głębokim przekonaniu, że zajmuje się w tej chwili zupełnie nie tym, czym by należało, i nie za bardzo miał pomysł na uwolnienie się od niewygodnego obowiązku. Mnóstwo poplątanych wątków znalazło się nagle w polu widzenia i powinien zająć się ich rozplątywaniem, zamiast siedzieć w kawiarni z dziennikarką i odpowiadać na głupawe pytania w rodzaju: „Jaki był pana najtrudniejszy dzień w policyjnej karierze?”, „Czy praca policjanta jest bardzo niebezpieczna?”, „Co na to najbliżsi?”. Kilkakrotnie miał do czynienia z przedstawicielami prasy i zwykle było to doświadczenie irytujące. Tym razem również nie spodziewał się niczego innego, choć nieco zaintrygowała go inteligencja tej warszawianki. Dziennikarki zawsze jednak wyglądają na inteligentne. To część ich zawodowych kwalifikacji. Czemu tak nie jest w policji?

Wyszli z tyłu budynku i przeszli przez parking do małego pomieszczenia, stanowiącego skrzyżowanie kawiarni, baru i jadłodajni. Przez duże przeszklenia klatki schodowej Krzycki zauważył Lucka zbiegającego po schodach z drugiego piętra. „Pewnie wraca od Opałki” – pomyślał i chciał zawrócić. Chętnie zapytałby go o przebieg wczorajszego dnia, ale dziennikarka stanęła już w wejściu do kantyny, podniósł więc tylko dłoń z rozcapierzonymi zewnętrznymi palcami, co miało oznaczać „zadzwoń do mnie później”, i pobiegł przytrzymać jej drzwi. Kątem oka dostrzegł, jak Lucek przewraca oczami, mdleje, a następnie strzela sobie w skroń z dwóch palców i pada na posadzkę w podsumowaniu. Krzycki pogroził mu pięścią i wszedł do środka.

O tej porze w kantynie było pusto. Usiedli przy oknie i zamówili po kawie. Pan Adaś, mały, korpulentny właściciel kulinarnego interesiku, przyniósł im kawy osobiście i zza pleców dziennikarki (jak ona ma na imię?) cmoknął w powietrzu do Krzyckiego, podnosząc do ust drobne parówkowate palce. Andrzej uśmiechnął się do niego i gestem imitującym pisanie poprosił o doliczenie kaw do jego miesięcznego rachunku. Pan Adaś lubił Krzyckiego, po trosze zawdzięczał mu uruchomienie punktu gastronomicznego w komendzie na Mogilskiej, dlatego w rewanżu otworzył mu rachunek kredytowy, spłacany raz w miesiącu albo i rzadziej, w zależności od sytuacji finansowej oficera policji. Krzycki korzystał z niego nie dlatego, że nie miał pieniędzy, ale głównie z powodu notorycznego braku czasu i wybiegania w połowie posiłku bez regulowania należności. Prościej było zapłacić za wszystko raz pod koniec każdego miesiąca.

– Proszę mi powiedzieć, czego pani właściwie ode mnie oczekuje? – zagaił z entuzjazmem robotnika budowlanego rozpoczynającego kolejny dzień pracy mieszaniem zaprawy. – Pisze pani artykuł o pracy w policji?

Mógł tego nie dodawać, lekceważenie w jego głosie wydało mu się zbyt ostentacyjne. Kobieta siedziała nieruchomo i, milcząc, patrzyła mu prosto w oczy. Trwało to chwilę i Krzycki poczuł niezręczne napięcie gęstniejące w powietrzu. Ponieważ jednak ostatnia kwestia należała do niego, utrzymał się w pionie pod jego naporem i czekał na odpowiedź. Wreszcie zaczęła, kolejny raz go zaskakując.

– Widzę, panie komisarzu, że jest pan człowiekiem bardzo zajętym i nie bardzo ma ochotę poświęcać cenny czas nadętej laluni ze stolicy. Zaprzątają pana znacznie ważniejsze sprawy i siedząc tutaj ze mną, myślami wędruje pan daleko stąd. Powiedzmy sobie jasno: ja również jestem osobą dosyć zajętą, a znalazłam się tutaj nie całkiem ze swojej woli. Mam dwa tygodnie na zebranie materiału i sklecenie z niego czegoś, co w oczach mojego szefa ujdzie za znakomity reportaż o codziennej pracy współczesnej policji, ze szczególnym uwzględnieniem metod działania najlepszego śledczego w Polsce. Zdaje się, że naczelny miał na myśli pana. Odbierając zlecenie, odniosłam zarazem wrażenie, że od rezultatu tej pracy będzie zależeć moja przyszłość w redakcji, co – przyznam niechętnie – do pewnego stopnia mnie obchodzi. Pan z kolei nagrabił sobie u swojego szefa kowbojskimi wyczynami i także znajduje się w nie najlepszym położeniu, zwłaszcza w obliczu ostatnich wydarzeń. Krótko mówiąc, jedziemy na tym samym wózku i choćby dlatego powinniśmy jakoś współdziałać. Nie uważa pan? – Na zakończenie uniosła pytająco wąskie brwi.

Tę lalunię mogła sobie darować. Ogólnie rzecz biorąc, miała jednak rację. Zaskoczyła go do tego stopnia, że nie bardzo wiedział, co powiedzieć, i bał się poruszyć. Skąd ona to wie? Pewnie podsłuchała wczoraj na korytarzu komendy kilka rozmów telefonicznych, a reszty się domyśliła. Inteligentna. Trzeba się pilnować. Cholera, jak ona ma na imię?

– Co pani proponuje?

– Przejdę od razu do interesów. Ma pan polecenie od inspektora Opałki, żeby mi dostarczyć, w miarę możliwości i zgodnie z wymogami bezpieczeństwa, materiały o pracy śledczego w terenie. W tej chwili toczy się poważne śledztwo w sprawie serii zabójstw, a pan został od niego chwilowo odsunięty, co jako ambitnemu i pełnemu pasji komisarzowi jest panu nie w smak. Połączmy te fakty i zajmijmy się sfingowanym śledztwem na potrzeby dziennikarstwa, kręcącym się wokół śledztwa prawdziwego. Pan będzie mi demonstrował swoje ulubione metody, a ja będę skwapliwie notować i fotografować. Nasi szefowie dostaną, czego chcą. My, mam nadzieję, także. – Tym razem uśmiechnęła się szelmowsko. – Słucha mnie pan, komisarzu?

Ocknął się zawstydzony. Gdy wspomniała o śledztwie i pasji, jego myśli rzeczywiście powędrowały do lasu z promieniami słońca przebijającymi korony drzew, początkowo nie bardzo więc rozumiał, o czym ona mówi. Dopiero po chwili go olśniło. Jeździć po okolicy i pozorować prawdziwe śledztwo, jednocześnie prowadząc je naprawdę! Że też od razu na to nie wpadł! Nikt oprócz niego tego nie odróżni, on zaś jest kryty poleceniem przełożonego. Jeśli zachowa odpowiednie środki ostrożności, będzie mógł działać na własną rękę i tłumaczyć się opieką nad dziennikarką.

W jego zesztywniałej od resztek migreny głowie zaczął coraz szybciej rozwijać się film o tym, jak we dwójkę tropią mordercę aż do końca, dopadając go w jego mateczniku gdzieś w głębi lasu. On w finałowej sekwencji obala zbrodniarza na ziemię, krępuje, zakuwa w kajdanki, a ona to wszystko fotografuje...


Date: 2016-01-05; view: 730


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ CZWARTY 12 page | ROZDZIAŁ CZWARTY 14 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.009 sec.)