Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ CZWARTY 12 page

– Nie wątpię – dwuznacznie mruknął pod nosem Opałka. – Dopóki jednak nie mamy żadnego dowodu, dotychczasowe poszlaki nie wystarczą do trzymania chłopaka w areszcie. Póki co działamy nadal w dwóch kierunkach, czyli Tarnowa i chlewni w Grobianach. Ktoś z miejscowych musi przecież wiedzieć, co się tam działo, kto tam pracował, przyjeżdżał i tak dalej. Nawet jeśli Mroczek stoi za morderstwami, to i tak sam ich przecież nie dokonał, tylko komuś zlecił. Komuś z doświadczeniem i mózgownicą. Jeśli zaś to ten młody – Jak mu tam? – Kaszyński, to potrzebny nam porządny dowód. Na przykład narzędzie zbrodni albo świadek, który go widział w Karniowicach w sobotę przed południem. Musiał mieć czas i warunki na przygotowanie całej inscenizacji z wypadkiem.

Rachwalski znowu się włączył.

– To nie takie trudne. Wystarczyło przywiązać gałąź tak, aby... – Nagle skrzypnęły drzwi i wszyscy obecni jednocześnie się odwrócili. Do sali wśliznął się po cichu komisarz Krzycki z plastrem na tyle głowy i usiadł na krześle w kącie. Jego blada twarz wyglądała dosyć upiornie w półmroku gabinetu na tle oliwkowozielonej ściany. Miał zapadnięte policzki i ściągnięte wargi, oczy zaś błyszczały odblaskiem światła padającego od okna. Marian Rachwalski na chwilę zamilkł, jakby się stropił, ale zaraz powrócił do przerwanego wątku: – Aby po odcięciu sznurka odskoczyła w kierunku jadącego, a potem się oddalić. Niewykluczone, że obserwował ekipę policyjną z ukrycia. – Łypnął okiem w stronę Krzyckiego, który nadal siedział nieporuszony. – Żeby się przekonać, czy mu się udało osiągnąć cel. Do miasta mógł pojechać pierwszym lepszym busem.

– Ktoś go musiał widzieć: kierowca, jakiś pasażer, ludzie na przystanku. Trzeba to sprawdzić, Rachwalski – Opałka mówił z pewnym napięciem, zerkając na kąt, w którym siedział Krzycki. – Weź kilku chłopaków i przesłuchajcie kierowców wożących ludzi na tamtych trasach. Gdzie spędził następne godziny? Galerie handlowe, dworzec, knajpy w okolicy Rynku Głównego? Sprawdźcie to. Najpierw spróbuj się czegoś dowiedzieć od niego.

Komisarz Rachwalski rozpromienił się przy ostatnich słowach inspektora. Czekał tylko, żeby się dorwać do swojego pupila i skłonić do wyznań, które najwidoczniej bardzo mu były potrzebne.



– Bąbel ze Stańczykiem – kontynuował Opałka – zajmą się rodziną i znajomymi Mroczka. Tam musi być jakiś punkt zaczepienia. Sprawdźcie kontakty prywatne, handlowe, wszystkie. Przecież ten facet nie był sam! – Inspektor podniósł głos z irytacją i znowu zerknął pod ścianę naprzeciwko. Milcząca obecność Krzyckiego w kącie nawet na przełożonego musiała działać trochę rozstrajająco. – Trzeba również dokładniej zbadać plac samochodowy Poprawy i Knota. Czy ktoś w ogóle rozmawiał z ich rodzinami?

Rozejrzał się po wszystkich, a gdy nie usłyszał odpowiedzi, ciągnął dalej:

– Bąbel i Stańczyk, to wasza działka. Ten stróż, o którym mówił Krzycki, też coś może wiedzieć. Zbierać wszystko, rozumiecie? Wszystko.

Spojrzał jeszcze raz w kąt gabinetu, ale Krzycki siedział nieporuszony. Obecni na odprawie zaczęli szurać krzesłami i wychodzić, uznając zebranie za zakończone. Bąbel, przechodząc obok Andrzeja, klepnął go w ramię, Rachwalski ostentacyjnie odwrócił się tyłem, Stańczyk rzucił krótkie: „Cześć!”, Gargulski uścisnął mu rękę bez słowa. Kiedy zbliżył się do niego Opałka, Krzycki wreszcie się odezwał:

– Poświęci mi pan pięć minut?

Opałka westchnął ciężko i stanął z powrotem przy biurku, opierając się o nie pośladkami.

– Zamknij drzwi. Rozumiem, że chcesz porozmawiać na osobności?

Andrzej poczekał na wyjście ostatniego z policjantów, wyjrzał na chwilę na korytarz, po czym zamknął dokładnie drzwi i zaczął bez wstępów:

– Kiedyś pytał mnie pan o moje odczucia co do tej sprawy. Odpowiem teraz. Oba te tropy – mówiąc to, odwrócił głowę w stronę drzwi, którymi przed chwilą wyszli policjanci, jakby wynieśli tamtędy temat zebrania – są do niczego. W każdym razie jeśli chodzi o morderstwa. To nie porachunki mafijne i nie zemsta zrozpaczonego nastolatka. Mam powody przypuszczać, że to coś większego.

– Mów, co wiesz – rzucił krótko Opałka.

Krzycki podszedł do inspektora tak blisko, że ten dokładnie mógł się przyjrzeć płatkom wysuszonej skóry na zapadniętych policzkach.

– Najpierw proszę mi jednak powiedzieć, czy jestem wykluczony z tego śledztwa?

Stali przez chwilę w zupełnym milczeniu, wpatrując się w siebie nawzajem. Pierwszy odwrócił się Opałka i swoim zwyczajem podszedł do okna, żeby obserwować towarowy skład przetaczający się z łoskotem przez wiadukt nad ulicą Mogilską. Wyglądał na człowieka, któremu ciężko i który z trudem zbiera się do powiedzenia tego, co musi powiedzieć. Andrzej Krzycki czekał nieporuszony. Na jego twarzy było widać determinację. Kiedy łoskot wagonów przycichł, Opałka zaczął powoli i z namaszczeniem, jakby chciał w ten sposób dodać swoim słowom wiarygodności.

– Andrzeju, jesteś moim najlepszym śledczym. Powiem więcej, jesteś najlepszym śledczym, z jakim przyszło mi dotychczas pracować. Być może kiedyś spotkam jeszcze kogoś lepszego, ale na dziś nikogo takiego nie widzę. Twoje metody są trochę, powiedzmy, niestandardowe, ale zawsze prowadziły do znakomitych rezultatów, mogliśmy więc na to przymykać oczy. Tym razem, także dzięki twojej interwencji, udało się zlokalizować duży, pewnie największy punkt produkcji i dystrybucji narkotyków w południowej Polsce. To z pewnością sukces i komendant wojewódzki postanowił w nagrodę za tę akcję udzielić ci pochwały z wpisaniem do akt oraz przyznać specjalną premię pieniężną.

– Nie o to pytałem – przerwał krótko Krzycki, patrząc na Opałkę wyczekująco.

– Wraz z nagrodą komendant zalecił mi jednak, aby chwilowo odsunąć cię od śledztwa dla bezpieczeństwa ludzi i przywrócenia regulaminowych zasad postępowania podczas akcji w terenie, które ostatnio zostały kilkakrotnie naruszone i omal nie zakończyły się tragedią. Zrozum, Andrzeju – Opałka zawiesił na Krzyckim smutne spojrzenie. – Jestem pod presją przełożonego, poza tym muszę myśleć o bezpieczeństwie naszych ludzi. Także twoim. – Westchnął i zamilkł.

Andrzej miał ochotę dopytać o tę „presję”, ale uznał, że na ten temat jeszcze za wcześnie.

– Co znaczy „chwilowo”?

– Na razie jesteś na zwolnieniu lekarskim. À propos. – Opałka podszedł do Krzyckiego. – Jak twoja głowa? Byłem przekonany, że potrzymają cię tam przynajmniej do końca tygodnia.

– Zdaje się, że nawet im to zaleciłeś, Tadeuszu. – Krzycki podczas jakiejś jubileuszowej popijawy przeszedł z Opałką na „ty” i czasami korzystał z tego przywileju. – W porządku.

Ostatnią uwagę Opałka uznał za odpowiedź na pytanie o samopoczucie, mówił więc dalej.

– Chciałbym, abyś po wydobrzeniu zajął się trochę kontaktami z prasą. Z powodu tego głupiego tytułu w „SuperEkstra” staliśmy się obiektem wzmożonego zainteresowania dziennikarskiego światka i musimy dokładnie, zarazem jednak ostrożnie, odpowiadać na mnóstwo pytań, czasem dość wścibskich. Bąbel i Rachwalski będą ci dostarczać informacji o postępach w śledztwie, a ty ułożysz z nich ładne historyjki dla gazet. Wiesz, że ja się do tego średnio nadaję.

Uśmiechnął się pojednawczo, usiłując jakoś ocieplić chłód całej sytuacji. Po drugiej stronie czuł jednak silny opór.

– W porządku – powtórzył spokojnie Krzycki, ale na jego twarzy malowało się zacięcie.

– Obiecałem znajomemu redaktorowi – kontynuował przełożony – że pomogę mu w uruchomieniu nowego cyklu artykułów. Takie tam bajery o codziennej pracy policji, sposobach szukania śladów, tropieniu przestępców i tym podobne atrakcje dla gawiedzi. Lud nasz edukowany, lubi czytać. Zajmiesz się tym. Jego człowiek zgłosi się do ciebie, Andrzeju... Nie gniewaj się. Jak tylko zrobi się ciszej, obiecuję ci, że dostaniesz swoje.

Zabrzmiało fałszywie i Krzycki miał wielką ochotę zapytać o drugie uzasadnienie decyzji o odsunięciu go od śledztwa, to, o którym nie padło dotychczas ani jedno słowo. Ponownie jednak ugryzł się w język. Jeszcze nie.

– W porządku – po raz trzeci powiedział Krzycki.

– To do roboty! – Opałka uderzył dwukrotnie dłońmi w blat biurka. – A właśnie, chciałeś mi coś powiedzieć?

– Nie.

Krzycki odwrócił się i spokojnie wyszedł z gabinetu. Przygotowany plan poszukiwania tajemniczego Mściciela, który starannie przygotował dla inspektora Opałki na wypadek pozytywnych rozstrzygnięć w jego sprawie, postanowił zachować dla siebie. Jak coś ma pójść możliwie najgorzej, to bądź pewien, że pójdzie. A jak masz być sam, to bądź sam. Wyszedł w poczuciu pełnej i niewiele przydatnej swobody działania. Jeden z plastrów przytrzymujących opatrunek odkleił się od potylicy i kłębek gazy podskakiwał miarowo w rytm jego kroków.

 

Krzycki dzielnie wytrzymał spojrzenie Opałki na sobie. Dopiero gdy zamknął za sobą drzwi i znalazł się na korytarzu, puściły mu nerwy:

– Pieprzcie się wszyscy! – zaklął głośno.

– Ale ty z nami? – Usłyszał za plecami i mimo woli się uśmiechnął. Za nim stała Ewa z zaciśniętymi do sztucznego uśmiechu zębami. – Miłość jest wszystkim, co istnieje, tak mówią poeci. A przynajmniej Lucek. Jak twój mózg? Słyszę, że nie najlepiej.

Spoważniała nagle i podeszła bliżej:

– Odwróć się! – Zajrzała pod zwisający opatrunek, syknęła „sss!” i przykleiła go starannie z powrotem do wygolonego placka skóry.

– Bardzo boli?

– Nie, ale dzięki.

Andrzej wciąż nie mógł się opanować i szedł lekko roztrzęsiony. Ewa wzięła go pod ramię. Wiedziała coś o odsunięciu i szepnęła współczująco:

– Nie martw się. Przejdzie im.

– Obawiam się, że nie tak szybko. Co ja mam teraz robić, do cholery?! – Andrzej krzyknął głośniej. – Udzielać wywiadów?

– Nie martw się, na czas występu nałożysz sobie jakiś gustowny berecik – mruknęła przymilnie i pogłaskała go po rękawie. – A czy wiesz, Andrzejku, że uratowałam ci życie?

– Powiedzmy... – mruknął, przypomniawszy sobie grupkę wylęknionych Ukraińców.

Obraziła się.

– Opałka tak powiedział przy wszystkich! Jesteś czarnym niewdzięcznikiem! – prychnęła na niego i ostentacyjnie odwróciła głowę w bok.

Doszli do recepcji i Ewa wśliznęła się za biurko.

– A właśnie! Dzwoniła jakaś dziennikarka. Twierdziła, że jest umówiona, i chciała koniecznie rozmawiać z tobą. – Ewa rzuciła cielęce spojrzenie Andrzejowi i zabeczała: – Z Waarszaawyy.

– Tak, jeszcze tego brakowało, żebym teraz niańczył lalunie ze stołecznej prasy. Powiedz jej, żeby zadzwoniła za tydzień. Jestem ciężko chory i na zwolnieniu.

– Za późno – odpowiedziała półgłosem Ewa. – Tam siedzi.

Andrzej się odwrócił.

 

Młodszy aspirant Bałyś dzwonił na komórkę Krzyckiego kilkakrotnie, ale bezskutecznie. Domyślał się, że narada jeszcze trwa i komisarz ma wyłączony telefon. W końcu postanowił spróbować przez centralę. Kiedy odebrała Ewa, poprosił o rozmowę z Panem Potylicą.

– Zajęty. – Ewa zerknęła w kąt poczekalni, gdzie Krzycki tłumaczył coś niecierpliwie wysokiej kobiecie w obcisłym granatowym kostiumie. – Ma co innego na głowie. I nie chodzi o plaster – dodała tajemniczo.

– To ważne, złociutka. Kupię ci na odpuście korale. Daj mi go.

– Czerwone i bardzo długie? Zawsze chciałam długie czerwone korale. Panie komisarzu! Telefon od oficera dyżurnego. Pilne!

Krzycki skłonił się sztywno przed rozmówczynią i podszedł do aparatu. Lucek zbył powitania.

– Jest następny.

– Gdzie?

– Niedaleko Grobian.

– Jesteś pewien?

– Rana cięta klatki piersiowej. Prosto w serce.

– Kto o tym wie?

– Teraz dostałem wiadomość.

– Jestem za dziesięć minut.

Rzucił słuchawkę i biegiem ruszył do wyjścia. Ewa skinęła głową w stronę poczekalni, ale Krzycki tylko machnął ręką i wybiegł przez główne wejście na parking. Po chwili rozległ się pisk opon i za oknem mignął ciemnoniebieski passat z włączonym kogutem. Kobieta w granatowym kostiumie stała w półcieniu poczekalni i przyglądała się z zaciekawieniem.

 

ROZDZIAŁ PIĄTY

Jar

Wciskał gaz na prostych, hamował na zakrętach i kręcił kierownicą, jakby siedział w kabinie symulatora w salonie gier zręcznościowych. Jeśli zdoła dotrzeć na miejsce przed ekipą dochodzeniową, może znajdzie coś, co go poprowadzi dalej, choćby o mały krok. Przestało go obchodzić, w którym kierunku pójdzie oficjalne śledztwo i czy poprowadzi je Bąbel, czy Rachwalski. Wolałby Bąbla, z nim przynajmniej można się dogadać. Marian Rachwalski go denerwował, nie tylko zresztą jego – Gargulski na przykład także nie cierpiał tego typa o oczach szczura i uśmiechu brytana. Gargulski nie musiał jednak pracować z Rachwalskim na co dzień. Sympatia zresztą nie miała tutaj nic do rzeczy, z Rachwalskim był problem cięższego kalibru. Wszystko jedno. Teraz trzeba dojechać do lasku za Grobianami, zanim dotrze tam cała reszta. Lucek zachował się bardzo lojalnie, dzwoniąc najpierw do niego, i Andrzeja po raz kolejny zalała fala wdzięczności dla tego chłopca, ale meldunek musiał pójść tak czy inaczej, na pewno więc wyślą ludzi. Pewnie już jadą, są kilka minut za nim. Dał Luckowi do zrozumienia, że byłoby dobrze spowolnić trochę wyjazd ekipy, w której Bałyś znalazł się jako dyżurny. Inspektor Opałka przydzielił go do sprawy świniarni, czyli miał na razie pracować z Bąblem, dopóki on, wyróżniony i odsunięty Krzycki, nie wróci do łask i do prawdziwej pracy. Jasna dupa!

Przeciął nowy wiadukt i pognał w stronę Świątnik. Za Konarami zjechał w prawo na Dobczyce i dalej w dół, piszcząc oponami na zakrętach wąskiej szosy. Okolica od kilku lat systematycznie zmieniała swoje oblicze, coraz mniej przypominając podgórską wieś, a coraz bardziej osiedle luksusowych domów krakowskiej burżuazji. Kremowe, popielate i białe domy z błyszczącą dachówką, otoczone murowanym i żelaznym ogrodzeniem, nad które wystawały wierzchołki iglaków, kojarzyły mu się z twierdzami groźnych władców z bajek. Zamki Sinobrodych. Szklane góry okrutnych czarowników. Jeden Bóg wiedział, co się dzieje za tymi szczelnymi murami, za które naprawdę niełatwo było wejść, nawet oficerowi policji. Poprawa i Knot również gdzieś tu mieszkali. Biznesmeni i porządni obywatele. Elita nowego liberalnego społeczeństwa, szybko się bogacąca i równie szybko ucząca się nieliczenia z innymi w brutalnym pędzie do zysku. Arogancja rośnie w nich wprost proporcjonalnie do kasy. Ignorują kodeksy, reguły społeczne, normy etyczne, ale na niczym ich nie złapiesz. Zawsze w porządku wobec prawa. W najgorszym razie umorzenie śledztwa z braku dowodów albo nikłej szkodliwości czynu. Prawnicy zresztą także tutaj mieszkają. Po sąsiedzku. Kolonia przyzwoitych i praworządnych ludzi. Tylko raz na jakiś czas ktoś w pobliskim lesie znajduje zmasakrowane zwłoki, a pojedynczy niewyraźny ślad prowadzi prosto pod płot jednej z tych PORZĄDNYCH budowli. Długie i żmudne dochodzenie zwykle niczego nie wyjaśnia i po roku trzeba je odłożyć do szuflady. Kolonia dalej sobie żyje w spokoju, a jej mieszkańcy korkują codziennie rano i po południu zakopiankę wielkimi SUV-ami, przed którymi uciekają w popłochu powracające ze szkoły dzieci.

Zjechał w leśny trakt zgodnie ze wskazówkami Lucka. Po około stu metrach ujrzał między drzewami radiowóz i dwóch ludzi w policyjnych mundurach. Trochę dalej na ścieżce stał drugi samochód, czerwona toyota avensis na krakowskich numerach. Teren wokół pojazdów był otoczony biało-niebieską taśmą z napisem POLICJA. Widocznie liczyli się z miejscowymi gapiami, choć do najbliższych domów były co najmniej dwa kilometry. Las przypominał raczej wielki zagajnik, przez który z daleka prześwitywały czarne pola i zielone łąki, opadające gdzieś na południe w rozległą dolinę, wypełnioną teraz słonecznym światłem. Było nadal ciepło i w powietrzu brzęczały muchy (czyżby aż tutaj?). Andrzej Krzycki wysiadł, ukoiwszy nerwy sielskim widokiem, i pewnym krokiem podszedł do policjantów. Guza na głowie zakrył skórzaną czapką z daszkiem, którą kiedyś dostał od Marty na urodziny i której nie cierpiał, przypominała mu bejsbolówkę. Z pewnością wyglądał idiotycznie i w myślach nazywał ją „chujką”. Wyciągnął rękę i już miał się przedstawić, gdy usłyszał:

– Proszę, proszę, kogo do nas przywiało! Sam jesteś?

Przyjrzał się spod daszka mówiącemu. Tak, Marek Listwan, dwumetrowy drągal z obozu narciarskiego. To było ze dwadzieścia lat temu, kiedy Andrzej jeszcze studiował na Akademii Wychowania Fizycznego i chciał być wybitnym narciarzem, nie zaś policjantem. Marek pewnie wtedy myślał podobnie. I podobnie skończył.

– Nie wiedziałem, że jesteś w policji. Kariera sportowa ci nie wyszła?

– W przeciwieństwie do ciebie! – zripostował Listwan i zaśmiali się obaj, ściskając sobie dłonie.

Drugi z policjantów także podał mu rękę i się przedstawił, ale Andrzej jak zwykle nie dosłyszał nazwiska. Nigdy nie był w tym dobry.

– Pogadamy później. Pokaż mi, gdzie on jest?

Krzycki się spieszył. Na wspominanie przyjdzie czas później. Albo i nie przyjdzie.

– Myślałem, że przyjedziecie w szerszym składzie. Tutaj trzeba techników. Lekarz, mam nadzieję, również jest w drodze?

– Reszta dojedzie za chwilę, byłem najbliżej – skłamał. – Chodźmy!

Listwan odwrócił się i podszedł do szerokiego pnia sosny, pod którym na ziemi leżała brezentowa płachta, jaką się wykłada bagażnik w samochodzie przy transporcie brudnych towarów. Wystawały spod niej nogi. Andrzej pochylił się i odsunął brezent. Nie lubił tych momentów, ale chyba przestały już robić na nim szczególne wrażenie – wiedział z grubsza, co zobaczy, i zdołał się przyzwyczaić. Ćwiczył się w przyzwyczajaniu się do nieuniknionego. Z politowaniem oglądał w filmach te sceny – w tle leci wtedy dramatyczna muzyka i widzowie czują mrowienie w żołądkach, żeby potem z zachłannym wstrętem przyglądać się pokrytym makijażem trupom. Prawdziwe zwłoki budzą odrazę, choć tylko na początku. Później raczej żal, jeszcze później zaś – wstyd. Znowu ktoś odszedł za wcześnie, nie wtedy, kiedy miał odejść, obojętnie, z jakiego powodu. U denata pod sosną powód musiał być istotny.

Spojrzał w zaciśnięte od bólu oczy, sine placki na policzkach i dziwnie zniekształconą szczękę. Była wybita mocnym ciosem. Na piersi szara sztruksowa koszula z kilkucentymetrowym nacięciem w okolicy mostka, w szparze między brzegami materiału cienka czerwona kreska. Dziurka w perwersyjny sposób kojarzyła się z dziewczęcą waginą. Precyzyjne cięcie. Prosto w serce, a mimo to niemal bez krwi. Krzycki odsłonił resztę ciała i przez chwilę przyglądał się niedopiętym spodniom, przytrzymanym na biodrach za pomocą brązowego paska. Jakby biegnący zapinał je w wielkim pośpiechu albo zrobił to morderca już po zabiciu ofiary. Mężczyzna wyglądał na poważną czterdziestkę: lekko łysiejące jasne włosy, proste jak druty, zwykle zaczesywane na czubek głowy, teraz opadłe na ucho. Mógł mieć więcej lat, nawet pięćdziesiąt. Przy tego typu urodzie trudno ocenić. Niewysoki, krępy. Tyle.

Andrzej wstał i pospiesznie rozejrzał się wkoło. Zaraz będzie tutaj reszta i wtedy on musi dyskretnie się wynieść. Zastanawiał się tylko, jak to zrobi. Teren był płaski, opadający ku południowemu zachodowi coraz bardziej w dół, gdzie gęstniały zarośla krzewów i młodych drzewek. To właśnie stamtąd wyłaniały się ledwie widoczne ślady butów, na które dopiero teraz zwrócił uwagę. W dwóch miejscach spod obsuniętych liści wystawała czarna, goła ziemia, wygnieciona i zdarta czubkiem sportowej pumy – takiej, jaką miał na nogach zamordowany mężczyzna. Odstępy między śladami świadczyły o szybkim, dynamicznym biegu, który nagle urwał się tuż przy szerokiej sośnie. Innych śladów na ziemi nie było. Ofiara biegła z dołu do góry, uciekając przed kimś, kto najwyraźniej nie zostawił śladów lub wcale nie biegł za nią, lecz czekał za sosną. Zadał biegnącemu cios w szczękę, po czym zabił precyzyjnym pchnięciem noża w serce. Schylił się ku leżącemu i przyjrzał posiniaczonej twarzy. Nie, uderzył kilka razy, zanim go pozbawił życia. I jeszcze zadrapania na szyi, które Andrzej zauważył w ostatniej chwili, zakrywając z powrotem ciało. Morderca odszedł, nie zostawiając żadnych śladów, jakby się rozpłynął w powietrzu. Zadrapania na szyi nie są z tej samej ręki.

Rozejrzał się ponownie i ruszył w dół po śladach butów ofiary, omijając je ostrożnie, żeby nie zepsuć roboty technikom. Po kilkudziesięciu metrach znalazł się w niewielkim zagłębieniu terenu, porośniętym młodymi bukami i świerkami. W gęstych zaroślach gdzieniegdzie zwisały końcówki gałązek, połamane zapewne wskutek panicznej ucieczki. Nadal jednak nic z tego nie rozumiał. Skąd oni się tutaj wzięli? Umówili się na randkę? Porachunki w nielegalnym biznesie? Kłótnia pijaków z pobliskiego baru? Żaden z tych wymyślanych na poczekaniu scenariuszy nie pasował do oglądanego właśnie obrazka. Brakowało jakiegoś elementu scalającego, który by wyjaśniał tę dziwną na razie konfigurację. Facet uciekał z dołu przed napastnikiem, który czekał na niego na górze i przywalił mu z piąchy ukryty za drzewem. Jedno do drugiego nie chciało pasować, było potrzebne ogniwo łączące. Wkrótce je znalazł.

Na dnie parowu ściółka była cieńsza, przez co ślady butów stawały się także mniej wyraźne. Krzycki pogubił się w nich trochę i szukał jakiejś wyraźniejszej wskazówki, gdy jego wzrok padł na dwa patyki leżące na ziemi, ułożone w ten sposób, że były połączone czubkami z jednej strony, z drugiej zaś się rozszerzały. Przyjrzał się im z bliska. Patyki nie układają się w ten sposób same z siebie. Ktoś je ułożył w strzałkę. Zostawił znak ułatwiający szukanie. Andrzej poczuł się trochę nieswojo, jak człowiek, któremu ktoś czyta w myślach i podsuwa rozwiązanie. Wzruszył ramionami i poszedł za strzałką w gąszcz zarośli u stóp przeciwległego zbocza, jeszcze bardziej stromego od tego, po którym zszedł. Wielki krzew kaliny tworzył z liści kopułę przylegającą do pochyłości parowu. Wyglądała pięknie i majestatycznie w swojej głębokiej zieleni, rzucona na tło zbrązowiałego podłoża i szarych pni drzew. Zrobił dwa kroki do miejsca, gdzie ściółka została wyraźnie zgarnięta butami, odchylił gałąź i spojrzał pod baldachim z pachnących ziołami liści. Wyciągając rękę, doznał nagłej pewności, że już wie, co zobaczy. Nie pomylił się.


Date: 2016-01-05; view: 749


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ CZWARTY 11 page | ROZDZIAŁ CZWARTY 13 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)