Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ CZWARTY 8 page

– Pierdol się, gliniarzu!

Uznał, że drugi raz ten sam komplement od firmy POPRAWA & KNOT to za dużo, zwłaszcza jeśli wyskrzeczał go taki cienki i niepoważny głos. Wyprowadził szybkiego haka z biodra, celując w szczękę, starając się jednak, żeby nie był za mocny. Nie zależało mu na procesie o trwałe uszkodzenie ciała zatrzymanego, a jedynie o argument w rozmowie. Dryblas trafiony w sam koniuszek brody stuknął potylicą w bok auta, blacha zadudniła jak daleki wybuch, po czym osunął się na ziemię pod nogi kolegi. Ten odskoczył, jakby cios w szczękę był zaraźliwy. Andrzej przypadł do leżącego, usiadł mu na piersiach, z pięścią w pogotowiu.

– Nie mów tak do mnie, bo się poczuję urażony i skończymy zabawę, zanim się naprawdę zacznie. Klucze!

– Będziesz za to siedział.

– Ty wtedy już będziesz leżał. – Czuł narastającą wściekłość. – Chyba nie do końca widzisz całe gówno, tatusiu. Szefowie tej budy zostali przedwczoraj zamordowani. Obaj jednego dnia. Wykonano na nich wyrok. Szukamy morderców, a wy się prosicie o pierwsze miejsce na top liście. W dodatku młody – mówiąc to, kiwnął w stronę dwuosobowej figury złożonej z Lucka i młodego – właśnie zmienił kwalifikację czynu i dodał nowe poszlaki. Mebli już nigdzie nie zawieziecie, teraz stawką jest, dokąd was zabierzemy. I na jak długo. – Szarpnął leżącego za flanelową koszulę. – Dobrze więc sobie przemyśl następne słowa, tatusiu. Zwłaszcza wyznania miłosne.

Tamten z szeroko otwartymi oczami słuchał i milczał. Krzycki w końcu go puścił i podszedł do trzeciego, najniższego z nich, który skulił się przed ewentualnym ciosem.

– Ty też nie masz kluczy? Jako mechanik na pewno znasz się na zamkach, co? To przecież wasza specjalność! – Zaśmiał się głośno, jakby właśnie powiedział świetny dowcip. Lucek mu zawtórował, pozostali policjanci zachowywali jednak powściągliwość i w milczeniu przyglądali się, do czego zmierza komisarz.

Krzycki poszedł do warsztatu, a kiedy po chwili wrócił, w ręku trzymał małą wiertarkę akumulatorową. Bez słowa zbliżył się do jednego z biurek, przystawił wiertło do zamka i nacisnął spust. Rozległ się ostry zgrzyt metalu, po chwili wiertło z łoskotem wjechało do środka. Krzycki zmienił kierunek obrotów i nacisnął spust ponownie – zmielony zamek wyjechał z drewna i szuflady odskoczyły. Otworzył pierwszą z góry, czując na sobie napięte spojrzenia wszystkich. Włożył rękę do środka, pomacał, włożył do następnej, znowu pomacał, włożył do trzeciej i po dłuższym macaniu wyjął.



– Co my tu mamy? – Między palcami dyndał foliowy woreczek z białym proszkiem. Odwrócił się do najstarszego, który tymczasem zdążył się podnieść.

– Wiesz, co to jest, tatusiu? Nie wiesz? To ci podpowiem. To jest doskonały motyw zbrodni.

– Nie mamy z tym nic wspólnego! – wykrzyknął tamten, nagle nabierając rumieńców. – Nie mamy żadnych kluczy, mieliśmy tylko stąd wywieźć meble. Nie wiem, kurwa, co jest w środku!

„Kurwa” w wykonaniu tego cienkiego głosiku to była doprawdy klasa sama dla siebie.

– Nie chcesz mi jednak powiedzieć dokąd, czyli jest tak, jakbyście wieźli śnieżek do siebie. – Wskazał młodego. – Do domu kolegi intelektualisty, który lubi biurka. Aspirancie Bałyś, zwijamy ich.

– Zaczekajcie! – zaskrzeczał świeżo mianowany tatuś i oblizał dolną wargę, po czym łypnął na obu kumpli. Napotkawszy wzrok młodego, skulił się w sobie jak przed ciosem. Stanął tuż przy Krzyckim, który poczuł smród ryby z puszki jedzonej na śniadanie. Towarzyszył mu sceniczny szept:

– Grobiany.

– Co Grobiany?

– Mieliśmy jechać z tym do Grobian.

Krzyckiemu zaczęło się coś żarzyć w mózgu.

– A konkretnie?

Tatuś jeszcze raz się rozejrzał i chuchnął w Krzyckiego:

– Do chlewni. – Przy „ch” smród ryby był niemiłosierny.

Nareszcie. Że też wcześniej nie skojarzył. Zrobił nagły zwrot na pięcie, pospiesznie zarządził odstawienie busa wraz z meblami i pasażerami na Mogilską.

– Tylko trzymajcie ich do mojego przyjazdu!

Lucek wpakował młodego do radiowozu, po czym obaj z komisarzem wskoczyli do passata i odjechali. Gdy mijali bramę, Andrzej przyhamował, przytrzymał Lucka podniesioną dłonią i zanurkował w krzaki porastające ogrodzenie od strony pól. Stała tam niewielka drewniana szopa. Wpadł do środka i nie czekając, aż oczy oswoją się z półmrokiem, przyskoczył do małego okienka. Zanim tamten zdążył się odwrócić, złapał za kapotę i szarpnął.

– Gdzie reszta?

– Uciekli, panie. Nie ma nikogo! – stary stróż mamrotał przerażony. – Wszystkie uciekli. A tych nie znam, panie. Obcy jacyś.

– Czego się boisz?

Stróż dygotał, ale już nic nie powiedział.

Krzycki puścił roztrzęsionego stróża i wrócił do passata. Tutaj już niczego się nie dowie. Po chwili pędzili zakopianką w kierunku Myślenic.

 

Strzępki mgły powoli snuły się nad wodą, z daleka dobiegał krzyk dzikich kaczek i perkozów. Na gdzieniegdzie żółknącej już trawie perliły się kropelki rosy w promieniach wstającego słońca. Poranny chłód ustępował pierwszym dotknięciom ciepła, owiewającym policzki muśnięciem powietrza tak delikatnym, jakby w pobliżu przelatywał anioł. Drzewa stały w bezruchu, czasem tylko tu i ówdzie poruszył się liść albo spadła uschnięta i niepotrzebna już do niczego gałązka. Chłopiec całkiem odchylił klapę i wyszedł na zewnątrz. Ponieważ mężczyzna siedział na polanie od strony wschodzącego słońca, ruszył w przeciwnym kierunku ku kępie gęstych krzewów. Załatwianie potrzeby na wolnym powietrzu, nawet tej dużej, było przyjemniejsze niż w toalecie. Gdy zrobił, co trzeba, wrócił ku wejściu i jeszcze raz zerknął na mężczyznę. Ten siedział w kucki pod drzewem i patrzył na wschód słońca. Modlił się? Jeśli tak, to dziwna była to modlitwa, ponieważ nie wykonywał żadnych ruchów. Nie przeżegnał się ani nic takiego. Po prostu siedział i patrzył.

Chłopiec przeciągnął się, powiódł wzrokiem wkoło, jakby chciał sprawdzić, czy wyspa nadal jest wyspą i czy wody otaczają ją tak, jak należy, a następnie podniósł klapę i zszedł po drabince w dół. Przeszedł wąskim korytarzykiem do głównego pomieszczenia i usiadł na koślawym taborecie, opierając łokcie na blacie skleconym z kilku desek ułożonych na kozłach. Niewielka ziemianka składała się z jednej izby, w której oprócz stołu i dwóch krzeseł były jeszcze dwa legowiska do spania, regał na jedzenie i ubranie w kącie oraz piecyk gazowy z butlą. Obok regału stały wysokie kominowe plecaki, skrzynka na brudne naczynia i inne rzeczy, które myli w wodzie jeziora po zmroku. W najdalszym kącie wielki plaster dębowego pnia zastawiał wejście do tunelu stanowiącego awaryjną drogę ewakuacji.

Czekał na mężczyznę, który za chwilę przyjdzie, wyjmie z płóciennego worka chleb, z innego plastikowego worka masło i ser, z kąta pomidory i cebulę, pokroi to wszystko w jednakowe plastry i ułoży w nieporadne kompozycje na blaszanej tacy. Jemu każe zagotować wodę na herbatę i pokroić cytrynę. Potem będą jeść w milczeniu. Kiedy skończą, chłopiec poskłada resztki do małej miseczki i wyniesie na górę, żeby je rozrzucić na polanie. Kiedyś, później, przyleci ptak i je zje. Następnie mężczyzna wyjmie z plecaka laptop i będzie pracował pod drzewem na polanie albo gdzieś indziej na wyspie, w miejscu, którego nie widać z brzegu. A on będzie się nudził. Może poczyta trochę smoczą sagę, którą mężczyzna ostatnim razem przyniósł dla niego z miasta. Później będą o niej rozmawiać. Lubił słuchać opowieści o smokach, które mężczyzna potrafił snuć godzinami. Skąd on tyle o nich wiedział? Musiał wszystkie te książki przeczytać już dawno. Potem zjedzą obiad – dziś mięso z puszki i ryż. I będzie zabawa. Podrzucasz do góry kawałki suszonej dziczyzny, a ptak koszącym lotem spada z góry i chwyta je w dziób, żeby następnie przysiąść na gałęzi i je zjeść. Kiedy już rozerwie kawałek na mniejsze cząstki i połknie je po kolei, wraca na szczyt najwyższego drzewa na wyspie i czeka na kolejny rzut. „Musisz mocno i wysoko rzucić, inaczej ptak w ogóle nie wystartuje”. Mężczyzna specjalnie na te okazje suszy paski mięsa z upolowanych zajęcy i saren. Później będzie kolacja i dopiero po niej, kiedy zrobi się całkiem ciemno, będą mogli przeprawić się łodzią na brzeg i pójść do miasta. Również bardzo ostrożnie, żeby nikt nie zwrócił na nich uwagi.

Odkąd był z mężczyzną, przestał się bać. Oczywiście nie od razu, to musiało trochę potrwać. Zaraz po TAMTYM chciał umrzeć i nawet przygotował sobie dokładny plan, jak to zrobić. Wszystko byłoby w porządku, świat dalej by sobie istniał ze swoimi matkami, ojcami i stryjami, dzieci chodziłyby sobie dalej do szkoły i jeździły do babć na święta, koledzy graliby jak zawsze w piłkę na boisku szkolnym, a wieczorami na komputerach w swoich pokojach, gdzie mają swoje łóżka, do których przychodzą mamusie na całusa przed zaśnięciem. Wszystko to dalej by sobie trwało. Tylko jego by nie było. Nie chciało mu się żyć. Nie miał dla kogo. Odkąd mama z tatą zginęli i zamieszkał u stryjka, nie wydawało mu się, że jest na tym świecie miejsce przeznaczone wyłącznie dla niego.

Podszedł do ściany i przytknął ucho do deski – za nią pulsowała ziemia. Czuł chłód gliny o kształcie wielkiego talerza, na którym spoczywała wyspa, przykrytego kożuchem czarnej próchnicy. Z niej wyrosły drzewa, krzewy i trawa. Jakie to proste. I czyste. Tego również nauczył go mężczyzna po tym, jak zabrał go z miasta i ukrył przed bandą wysłaną przez stryjka. To nie było ani proste, ani czyste. Dlatego jeszcze długo później się bał i nienawidził wszystkich, także tego mężczyzny, choć w gruncie rzeczy niczego złego mu nie zrobił. Po prostu zabrał go na wyspę i nakarmił, nie wdając się w zbędne tłumaczenia. To wszystko długo nie miało sensu i ciągle było okropne.

W głębi przejścia zaszurał łańcuch przy klapie, a przez powiększającą się szczelinę wpadło na wydeptany korytarzyk trochę światła i za chwilę zgasło. Mężczyzna zszedł po drabince zręcznym kocim krokiem i skierował się do regału, skąd wyjął worki z jedzeniem. Położył je na stół i w ciszy zabrał się do przygotowywania posiłku. Chłopiec przyglądał mu się spokojnie, po czym poszedł zagotować wodę na herbatę. Gdy już zasiedli do posiłku, mężczyzna po długim milczeniu podniósł wzrok i patrzył mu przez chwilę prosto w oczy. Chłopiec pomyślał, że jeszcze nigdy w życiu nie widział tak smutnej twarzy.

– Dziś muszę wyjść. Zostaniesz sam.

Chłopiec czekał na ciąg dalszy, ale mężczyzna z powrotem pochylił się nad stołem i żuł powoli. Z każdym ruchem szczęk bruzdy na jego policzkach się pogłębiały, jakby jedzenie czyniło go coraz starszym. Żylasta ręka z podciągniętym rękawem bluzy mechanicznie podnosiła się do ust i opadała po następny kęs. Oczy błyszczały w słabym świetle jarzeniówki zawieszonej nad stołem. Chłopiec nie potrafił sobie wytłumaczyć, dlaczego te oczy go fascynowały, ale lubił w nie patrzeć. Był w nich czarny mrok i zarazem ciepło, które tak go uspokajało. W całkiem innym świecie, pod innymi gwiazdami i do innych ludzi można by o nim powiedzieć: dobry człowiek. Tutaj jednak we wszystko była wmieszana czerń.

Niekiedy wychodzili we dwójkę, a właściwie we trójkę, ale teraz on miał zostać na wyspie.

– Dasz sobie radę? – Chłopcu nigdy nie przyszło do głowy, żeby nazywać go panem.

– Dam. A ty? Nie będziesz się bał?

Chłopiec poprawił się na krześle, żeby dać sobie więcej czasu na przygotowanie męskiej odpowiedzi, która będzie kłamstwem.

– Nie. Oczywiście, że nie.

Skończyli jeść i chłopiec pozbierał brudne rzeczy do skrzynki. Gdy uprzątnął stół i rozglądał się za swoją książką, mężczyzna jeszcze raz się odezwał.

– Jutro przenosimy się w inne miejsce. Daleko. Pójdziemy całą noc. Odpocznij.

– Zabieramy wszystko?

– Nie, tylko ubrania i książki. Wrócimy tutaj, gdy jezioro zamarznie.

– Czy ptak pójdzie z nami?

Przez twarz mężczyzny przemknął cień uśmiechu.

– Nie wiem. Zapytaj go.

Wyszli na zewnątrz, gdzie już zrobiło się całkiem ciepło i drzewa ożyły pod wpływem południowo-zachodniego wiatru, który gnał zza dalekich wzgórz białe postrzępione obłoki. Mężczyzna usiadł jak zwykle pod wielkim dębem i rozłożył laptop na kolanach, co oznaczało, że chłopiec znów będzie musiał długi czas zajmować się sobą. Wziął nóż i przeszedł na drugi brzeg polanki, gdzie miał specjalny pień z przytwierdzoną tarczą do ćwiczenia rzutów. Zamachnął się i rzucił. Nóż ze sprężystym brzękiem utkwił w desce. Podszedł do tarczy, szarpnięciami w górę i w dół poluzował ostrze, a następnie wyjął nóż, odszedł trochę dalej niż poprzednio i znowu rzucił. Idzie mu coraz lepiej. Będzie tak ćwiczył, dopóki nie zmęczy się ręka.

Ptak przyleci później.

 

Najlepsza pora na te małe kurewki to wczesne popołudnie. Przejeżdżasz wzdłuż głównej ulicy, powolutku, ostrożnie, gdzieś na wylocie z miasta, a one stoją na przystankach. I patrzą. Ale jak patrzą! Jakby ci chciały włożyć język do gardła! Rękę zaś od razu do spodni, ha! Zaraz, zaraz, nie wszystkie naraz. Po kolei, wujaszek wszystkim wam zrobi dobrze. O, ta na przykład – skąd ona wzięła taką krótką spódniczkę? Chyba sama obcięła. Jasne, żeby wywalić tyłek na wierzch i paradować. One takie są. Głupie dziwki.

Bronią się, wierzgają, a jak! Że niby nie o to chodzi. Ale nie z wujaszkiem takie numery. On was przejrzał, małe, głupie dziwki, i wie, czego wam się chce. Lubicie kopać i gryźć, co? Wujaszek również lubi. I krzyk. Prawdziwa miłość jest bólem. A wujaszek was kocha, moje słodkie małe kurewki z czerwonymi dziurkami, ha!

Taka jedna z drugą, lalunie, udają dzieci, żeby wujaszka podkręcić. Tak, tak, wujaszek podkręcony i zakręcony, uaaa! O, zakręt, to zakręcamy i zawracamy. Ona tam czeka na mnie. Przejechał jeden bus, drugi, a ona nie wsiada, tylko czeka na okazję. Jasne, dziecinko, wujaszek cię podwiezie, do samego nieba, hi, hi!

Nie, nie, spokojnie trzeba, ostrożnie, żeby nie popełnić błędu. Na przystanku stoją wsioki spod Myślenic, wpieprzą się wujaszkowi w paradę i popsują całą przyjemność. A ta musi być, że rany, rany, hej, hej! Objedziemy aleję wkoło i zawrócimy pod supermarketem, poczekamy, aż przejedzie jeszcze jeden bus i zbierze wsioków z przystanku, a dziewczynka zostanie sama i, i...

– Gdzie się wpierdalasz, baranie! Nie umiesz jeździć? Nikt ci dawno nie jebnął? Ja ci zaraz wyciągnę palec, bucu pieprzony, co, zawrócić mi nie wolno? Matoły takie jeżdżą tymi autami. Co się patrzysz? Jedź! Skopałbym ci dupę, ale masz szczęście. Nie będę teraz gonić za tobą. Założył se ćwok garnitur z krawatem i myśli, że mu wszystko wolno, bo jebaniec w banku pracuje, za okienkiem, kurwa, siedzi i sałatę liczy, warzywniak jeden.

Okej, okej, spokojnie, nie popełnić błędu. Poprawić włosy w lusterku. Jeszcze rzut oka na tylne siedzenie. Wszystko jest: worek, plaster, sznurek, spray. Niezbędnik prawdziwego kochanka. Już wujaszek jedzie, dziewczynki, już jedzie!

Przed przystankiem trochę zwolnimy i dobrze się przyjrzymy, skąd może przyjść zagrożenie. Jakiś napakowany burak, który będzie zgrywał bohatera albo coś w tym stylu. Nie ma, nie ma. Babcia i gówniarz się nie liczą, nie zdążą nawet pierdnąć.

O tak, jeszcze wolniej, tak. One zawsze stoją kawałek za przystankiem, żeby wujaszkowi ułatwić robotę. BO ONE TEGO CHCĄ!

– Przepraszam, może mi pani pomóc? Zgubiłem się. Nie bardzo wiem, jak jechać...

 

ROZDZIAŁ CZWARTY

 

Winiarnia

O drogę do chlewni nie musieli pytać, wystarczyło jechać za nosem. Smród wisiał nad gminą jak wściekły dżin wypuszczony z butelki, butelka musiała jednak wcześniej leżeć dłuższy czas w szambie. Do tego dochodziła plaga much, rojących się w przerażającej ilości i łażących dosłownie po wszystkim. Mimo że mieli szczelnie zamknięte okna, kilka z nich jakimś cudem dostało się nawet do wnętrza samochodu. Lucek z zapałem pacnął kilkakrotnie dłonią w szybę, ale bez skutku.

– Jak ci ludzie tutaj żyją? – Zatoczył ręką, pokazując piękną okolicę z widokiem na góry. – Gotują na tym zupę czy jak? Śpią na muchach? Bzykają się przy muchach? – Zawiesił głos, uderzony wieloznacznością frazy. – Ja bym zwariował, jakby coś takiego po mnie łaziło bez przerwy. Wyobrażasz sobie, szefie? Otwierasz usta, żeby spożyć niedzielnego kotleta, na którego pracowałeś cały tydzień, a zamiast niego do gardła wpada mucha. Czaisz? Jak w cmentarnianym horrorze – odkładasz go, a on sam chodzi po talerzu! Ja cię w babcię, masakra. Apokalipsa. Totalny rozkład wszystkiego.

– A herbatka na tarasie w słoneczne popołudnie, wzbogacona świeżo upieczoną przez żonę szarlotką? Palce lizać. Robisz przykrywki z serwetek i ze ściereczek, kapelusiki z muślinowych zasłonek, ciasto pod nimi jak w przeciwatomowym bunkrze, a potem masz już tylko jedno zadanie: zdążyć z tym ciastem do jamy ustnej przed muchą.

– A jak nie zdążysz? – jęknął Lucek, ozdabiając twarz miną z poczekalni u dentysty.

– Kaplica. Pomyśl również o dzieciach, poeto Lucjanie. One są czyste i niewinne, i jedzą niewinnie, niczego się nie spodziewając, jak za przeproszeniem normalni ludzie. A potem nagle dziecko chore, gorączkuje, nie śpi po nocach i puszcza potworne gazy. Zabierają je do szpitala, robią operację i otwierają biednemu dziecku brzuch, a tam: buch – roje much! Wyłażą z małego żołądeczka jak z paszczy zombie.

– Nie! To straszne! – zaszlochał Lucek.

– To i tak jeszcze nie wszystko. – Krzycki pokiwał smętnie głową nad losem miejscowej ludności. – Pomyśl o bezbronnych staruszkach, o matkach w ciąży i matkach karmiących, o tych wszystkich niepełnosprawnych, upośledzonych i bystrych inaczej, którzy nawet nie bardzo wiedzą, co to jest mucha, i jedzą wszystko, jak leci.

– Buaaa! – Lucek rozbeczał się jak dziecko i sięgnął do skrytki po chusteczkę. Zamiast niej wyjął irchową ścierkę do szyby, w którą hałaśliwie wytarł nos, jakby trąbił na Sąd Ostateczny.

Zjeżdżali z góry alejką wysadzaną starymi drzewami. Wielka chlewnia mieściła się w dawnych zabudowaniach dworskich ukrytych za szpalerem wysokich topól i lip. Zamiana godna kulturowej analizy. Z drogi niewiele było widać i Andrzej bał się zajeżdżania na ślepo na środek placu przed stajniami służącymi dziś jako chlewy, gdzie byliby wystawieni na strzał jak kury na podwórku, zatrzymał więc samochód trochę wcześniej w małej zatoczce przy drodze. Niezbyt rewelacyjna kryjówka, ale lepsze to niż nic.

– Szefie, znowu idziemy sami...

– Wiem, dlatego musisz się spisać, aspirancie Bałyś. Otocz cały zespół zabudowy i pilnuj wszystkich wyjść.

– Spoko. Na imię mam Legion! – Lucek pacnął się w policzek, zrolował zdobycz palcami w kulkę i odrzucił na bok. Smród walił jak gaz bojowy. – A tak poważnie?

Krzycki szybko obiegł wzrokiem otoczenie chlewni.

– Spróbuj przedostać się na drugą stronę i wejść do tamtej stajni od tyłu. – Pokazał długi budynek stojący frontem do centralnego placu i tyłem do pochyłości wzgórza, które wznosiło się za nim, stanowiąc naturalną osłonę od wschodu. – Masz duże okna na plac, postaraj się przez nie coś widzieć. Ja wejdę od drogi. Powinniśmy się spotkać tam. – Teraz wskazał koniec placu, gdzie prostokąt zabudowań był zamknięty niewielką murowaną szopą. – Idź powoli i nie zostawiaj niczego za sobą. I patrz, Lucek. Patrz! I jeszcze jedno. Działamy sami. Nie ratuj mnie za wszelką cenę, tylko w razie czego piknij do Ewy.

Lucek się zawahał, chciał coś powiedzieć, ale pokiwał tylko głową i się rozeszli.

Do zabudowań mieli około pięćdziesięciu metrów. Andrzej przeskoczył niewielką przykopę z wodą o nieokreślonym kolorze, kojarzącym się jednak zdecydowanie źle. Za nią do przebiegnięcia było kilkanaście metrów do tylnej ściany wielkiej stajni, z której przez otwarte okienka, oblepione chmarami czarnych owadów, buchał odór. Z wnętrza dochodziły odgłosy kwiczenia i chrząkania, czyli ogólnie wieprzowy harmider, skutecznie uniemożliwiający podsłuchanie tego, co się dzieje w środku. Skradał się powoli, uważając i na budynek, i na to, po czym stąpały jego jeszcze niedawno czyste buty. Mniej więcej w połowie tylnej ściany znajdowały się odrapane drzwi z usypaną przed nimi stertą nawozu. Właśnie tędy zamierzał dostać się do środka. Przeciskając się między wapiennym tynkiem a cuchnącą kupą gnoju wielkości słonia, starał się jak najmniej oddychać. Miał wrażenie, że za chwilę zemdleje. „Gdybym mieszkał tu w pobliżu, chyba też bym go zabił” – przemknęło mu przez głowę, po czym doszedł do wniosku, że ta myśl jest godna zapamiętania. Postanowił również po powrocie do Krakowa sprawdzić, jak wyglądają obowiązujące w tych sprawach przepisy. Z pewnością są jakieś ogólnoeuropejskie regulacje, a Polska ma opory, żeby się do nich dostosować. Zawsze tak jest, gdy pieniądz zderza się ze zwykłą przyzwoitością. Cuchnący pieniądz.

Gdy dotarł do drzwi, wyjął glocka i delikatnie je pchnął. Nie ustąpiły. Spróbował mocniej, napierając ramieniem. Nie drgnęły. Były zaryglowane od środka. Rozejrzał się. Kilka kroków dalej w ścianie widniała krata. Spróbował podciągnąć ją do góry. O dziwo, pozwoliła się podnieść. „Jakie to piękne, gdy filmowe rozwiązania sprawdzają się w rzeczywistości” – pomyślał. Podparł ją kawałkiem gałęzi i, stękając, przecisnął się pod nią do wnętrza. Znalazł się w pustym boksie z murowanymi ściankami, wysokimi trochę ponad metr. Furtka na korytarz biegnący środkiem wzdłuż budynku była uchylona. Odległość do niej pokonał w kucki, usiłując dosłyszeć coś przez świński jazgot, co zdawało się wysiłkiem bezcelowym. Pocieszał się myślą, że nikt go nie widzi. Smród jakby zelżał, widocznie receptory w błonie śluzowej się przytkały i węchomózgowie przestało szaleć. Gdy znalazł się przy furtce, ostrożnie wysunął głowę na zewnątrz. Zdążył dostrzec drzwi u wylotu korytarza, stolik z krzesłem i nogawkę spodni tuż przed nosem. W tym momencie poczuł eksplozję w potylicy.


Date: 2016-01-05; view: 613


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ CZWARTY 7 page | ROZDZIAŁ CZWARTY 9 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.01 sec.)