Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ CZWARTY 7 page

– Czego pan tu szuka?

Podskoczył, trochę zbyt gwałtownie jak na twardziela, i się odwrócił. W drzwiach kantorka stał nieogolony starszy mężczyzna w brudnej czapce z daszkiem, takiej, jakie czasem jeszcze mają na głowach wiejscy woźnice.

– Nikogo nie ma – warknął, zanim Andrzej zdołał coś powiedzieć. – Firma nie pracuje.

– Pan jednak jest.

– Pilnuję tu. Pan widział, ile tu aut? Niektóre po sto tysięcy. Teraz nie ma właścicieli, to się nie pracuje. A pan czego? – powtórzył.

Krzycki podsunął stróżowi swoją legitymację pod nos.

– Chciałbym się tutaj trochę rozejrzeć. Ktoś tu jest oprócz pana?

– Nie.

Zabrzmiało stanowczo, ale Andrzej wychwycił cień zawahania w lekko zmętniałych oczach tego starego człowieka.

– Mogę obejrzeć magazyny? – Wskazał za halę napraw.

Stary nic nie powiedział, twarz mu się jednak nagle wydłużyła. Zza przeciwległej ściany dobiegł ich szelest, zaraz potem usłyszeli trzaśnięcie drzwi od samochodu i warkot silnika. Andrzej wyskoczył na zewnątrz i ruszył biegiem za narożnik długiego budynku. Potknął się i omal nie runął na betonowe płyty, którymi był wyłożony plac przed garażami. Dobiegł do węgła, wyjął pistolet i powoli wychylił się za mur. Pole widzenia zasłaniała długa blaszana rynna, mimo to jednak zobaczył sporego granatowego forda transita wyjeżdżającego tylną bramą na polną drogę, biegnącą gdzieś w kierunku Lusiny i Swoszowic. Bus wpadł między trawy, zachybotał się na nierówności i pomknął dalej między pola szarożółtej kukurydzy, na tyle wysokiej, że niemal w całości go zakrywała. Warkot silnika powoli cichł w gąszczu. Krzycki przebiegł kilkanaście metrów za nim, za bramą dał jednak za wygraną.

Wrócił do kantorka, ale starego nigdzie już nie było. Zajrzał do magazynów, przebiegł między samochodami na placu, po stróżu nie było jednak ani śladu. Teren był jak wymarły. „Ludzie są czasem tacy zabawni, nawet łotry” – pomyślał. Schował pistolet i poszedł wolnym krokiem na tyły magazynów. To był jeden z tych momentów, kiedy miał ogromną ochotę sięgnąć do kieszeni i wyjąć paczkę, żeby leniwie i z flegmatycznym spojrzeniem Humphreya Bogarta zapalić papierosa. Zamiast tego wyjął komórkę, ale nie zadzwonił. Nie musiał.



Polną drogą wśród kukurydzy wracał powoli granatowy bus transit. Przed nim kołysał się volkswagen passat, za nim jechał radiowóz.

 

Iza Karwacka jechała rano metrem do pracy lekko skacowana, czytaj: wściekła. Patrzyła z nienawiścią na smętne twarze pasażerów gapiących się bezmyślnie w okna, za którymi migały ponure ściany tunelu. Okładała ich torebką, szarpała za włosy i krzyczała: „Precz ode mnie! Wynocha!” – na szczęście kontrolowała się na tyle, żeby robić to jedynie w myślach. Najbardziej jednak nienawidziła samej siebie – za wczorajszy wieczór. To miało być przyjemne i nawet trochę uroczyste pożegnanie z uciążliwym i nieudanym związkiem, a skończyło się jak rozpacz porzuconej żony z reportażu w kobiecym piśmie. Kobiecych pism również nienawidziła. Była dziennikarką z ambicjami. Wyjęła lusterko i zaczęła prowokacyjnie poprawiać sobie makijaż – niech się nacieszą widokiem głupiej krowy.

Stojący przed nią młody człowiek wydął wargi w dzióbek, uśmiechnął się i podniósł brwi do góry, co miało zapewne znaczyć: „Super, to teraz szminka”, zmierzyła go więc najbardziej bazyliszkowatym wzrokiem, na jaki mogła się w tej chwili zdobyć. Chyba zrozumiał, bo spuścił oczy i się odwrócił. Schowała lusterko, wyjęła komórkę i zaczęła się zastanawiać, co powinna z nią teraz zrobić. Najpierw porządki. Otworzyła kontakty i wykasowała Michała oraz jego mamuśkę wraz z telefonem domowym, następnie sprawdziła pocztę na swojej prywatnej skrzynce (choć mogła to zrobić za dziesięć minut w biurze, za darmo), po czym schowała telefon do torebki. Rozejrzała się w poszukiwaniu prowokacji, żeby móc się wyładować. Podróżni nadal byli zajęci pilnym śledzeniem szaroburej, rozmytej ściany za oknem, młody człowiek z ruchliwymi brwiami także do nich dołączył. Wyglądał całkiem sympatycznie, w innych okolicznościach zapewne by się do niego uśmiechnęła. Teraz zionęła agresją wobec wszystkiego, co miało twarz.

Do redakcji szła powoli, chcąc złapać trochę świeżego powietrza i ochłonąć. Niewiele to dało i portierowi na parterze biurowca burknęła w odpowiedzi na grzeczne „Dzień dobry” tak, że znieruchomiał z półotwartymi ustami i brązową od kawowych fusów szklanką w dłoni. W korytarzu minęła bez słowa nielubianą Jadzię, korektorkę, i kopniakiem otwarła drzwi do sporej sali z kilkoma biurkami.

– Cześć, skarbie! Jesteś już wolna? Można cię porwać na kolację? – Łukasz wiedział o rozprawie, był jej jedynym zaufanym kolegą w całym zespole i tylko jemu opowiadała co nieco o swoich sprawach.

– Oddeleguj się do siebie. Nie jestem w nastroju.

– Okej, jasne! – Podniósł ręce w geście kapitulacji i odwrócił się do swojego monitora.

Iza często z nim współpracowała, był świetnym komputerowcem, znał się na grafice i obróbce w Photoshopie, surfował w sieci z talentem beach boya i wynajdywał tam rzeczy, jakich jej by się nawet nie chciało wymyślać. Głównie jednak dowcipy, którymi następnie zasypywał jej skrzynkę. Kiedy jednak potrzebowała szybkiej informacji, Łukasz był niezawodny. Wszystko zawsze robił dla niej z gorliwością, w której dopatrywała się czegoś więcej niż sympatii. Może się w niej nawet podkochiwał, a przynajmniej przyglądał się jej z apetytem. Różnica wieku między nimi wynosiła jednak osiem lat. Nieważne.

Usiadła za biurkiem, uruchomiła komputer, wpisała hasło, otworzyła przeglądany wczoraj dokument z podręcznego panelu i w tym momencie wszystkiego jej się odechciało. Spojrzała na kolumny liter na ekranie. Od kilku dni usiłowała sklecić materiał o molestowaniu dzieci w sierocińcach – zgromadziła sporo faktów, dodała trochę od siebie w charakterze drapieżnego komentarza, wkleiła zdjęcia i była niemal pewna, że reportaż jest gotowy. Ciągle jednak czegoś jej brakowało – jakiejś głównej myśli, wokół której kręciłaby się całość. Potrzebny był moment wybuchowy, centralny splot emocji, miejsce, w którym czytelnik zatrzymuje się i wzdycha tak oszołomiony, że wyrywa mu się: „Jezus Maria!” albo „Ja pierdolę!”. A najlepiej jedno i drugie.

Odwiedziła trzy różne domy i rozmawiała wyłącznie z przebywającymi tam dziećmi w różnym wieku – od maluchów po prawie dorosłych chłopaków i dojrzałe dziewczyny. Niełatwo było cokolwiek wyciągnąć z podopiecznych tych placówek, pierwsze rozmowy zwykle do niczego nie prowadziły. Dzieci bały się mówić o swoich doświadczeniach z powodów, których można się było tylko domyślać, kiedy jednak udało jej się przekonać je o absolutnej dyskrecji i zapewnić, że nikt z personelu o niczym się nie dowie, ich imiona będą zaś zmienione, zaczynały opowiadać. Najczęstszym początkiem tych historii było zdziwienie, zdumienie, że ktoś z dorosłych, do kogo miało się zaufanie i kto miał pomagać dzieciom, robił im krzywdę. Nawet poczucie krzywdy przychodziło później – najpierw było zdziwienie, żal, że się zepsuło coś, co było dobre. Dzieci nie rozumiały, co się dzieje, gdy ktoś je obmacuje, wkłada im rękę do majtek, wchodzi za nimi do toalety, obnaża się. Instynktownie się opierały, jakby wiedziały, że tak nie powinno być, ale nie umiały się poskarżyć w sytuacji, gdy robi to opiekun. Drugie dojmujące i powszechne poczucie to bezradność. Nic nie można zrobić, ponieważ prześladowcy są jednocześnie dobroczyńcami, jedynymi dysponentami przepustek do normalnego życia. Powiesz coś nie tak i możesz pożegnać się z szansami na zastępczy dom. Dzieci doskonale to wiedziały – choć pewnie sobie tego tak konkretnie nie tłumaczyły – cały ich wysiłek w takim ośrodku polegał więc na zyskaniu przychylności przełożonych. Zgadzały się na wszystko, byle otorbić się w złudnym poczuciu bezpieczeństwa. Izie udało się dostać wyłącznie do ośrodków publicznych, do kościelnych jej jednak nie wpuszczano. Pytanie: „Dlaczego?”, aż cuchnęło od przypuszczeń.

Wstała ciężko i poszła zrobić kawę do ciasnej wnęki kuchennej w narożniku sali. Koledzy zapatrzeni w swoje monitory pilnie coś poprawiali, układali i redagowali. Zalała dwie łyżeczki rozpuszczalnej kawy, dodała mleko i słodzik, po czym zmęczonym krokiem wróciła do biurka. Bolała ją głowa. Zerknęła na sąsiednie stanowisko, gdzie Łukasz komponował jakiś fotoreportaż z odsłonięcia tablicy pamiątkowej poświęconej uczczeniu Wielkiego Wydarzenia w Dziejach Narodu, godnego pamięci potomnych. Zrobiło jej się trochę przykro z powodu własnej opryskliwości. Łukasz był bratnią duszą, a takich się nie odtrąca. Ona zaś zachowała się trochę jak świnia. Czy można w ogóle być „trochę” świnią? Nie czuła do niego nic więcej poza koleżeńską sympatią, ale to już sporo w takiej redakcji jak ta, gdzie zwykle jesteś obiektem do zjedzenia lub chwastem do usunięcia.

– To gdzie będzie ta kolacja? – rzuciła półgłosem, przechylając się w jego stronę.

Łukasz się rozpromienił.

– Proponuję „Bambusa”, przywieźli świeże pędy. Do wieczora zdążą zamarynować.

Nie była pewna, czy sobie z niej kpi, ale poszła w to.

– W czym najlepiej marynować bambus? W oliwie z oliwek z dodatkiem czosnku i oregano? W occie z cebulą? A może w sosie waniliowym?

– Pani wybiera, ja płacę. – Nachylił się ku niej i konfidencjonalnym szeptem dodał: – Sprawdź sobie prywatną pocztę.

Pokiwała głową, sugerując, że niby wie, co tam może być, i trochę wbrew sobie się uśmiechnęła. Sprawdziła jednak zawartość skrzynki. Oczywiście na ekranie pojawiła się cała lista dowcipów z kategorii sypialnianych – Łukasza ulubionej. Przy jednym nie wytrzymała i wybuchła śmiechem. Mąż wraca wcześniej z delegacji i zastaje żonę w łóżku. Nagle wybucha pożar. Pan domu zaczyna wynosić bardziej wartościowe rzeczy, powtarzając na głos: „Pieniądze, dokumenty, kosztowności, komputer”. Wtem z szafy dobiega krzyk: „Meble! Ratujcie meble!”.

Śmiech ją odprężył. Wróciła do pracy nad tekstem, sama przed sobą zbywając wzruszeniem ramion poranne wyrzuty. „Co takiego się stało? Wypiła trochę i się rozmazała? Cóż w tym złego? W końcu miała prawo”. Liz Taylor również zdarzały się takie sytuacje. Chwile słabości są potrzebne choćby po to, żeby później było się od czego odbić.

Kolacja z Łukaszem przebiegnie zgodnie z przewidzianym przez nią scenariuszem, nie wyłączając reakcji i zachowań zapraszającego. Mężczyźni są beznadziejnie przewidywalni. Nie potrafiła sobie precyzyjnie odpowiedzieć na pytanie o to, dlaczego się zgodziła, przecież żaden romans ani nawet przelotny flirt nie wchodził w grę, zwłaszcza nazajutrz po zakończeniu sprawy rozwodowej, i tak jednak nie miała żadnych planów na wieczór.

Idąc nierównym chodnikiem na wysokich obcasach i patrząc pod nogi, zastanawiała się jednocześnie nad swoimi relacjami z Łukaszem. Były dość ciekawe, zarazem bliskie i pełne dystansu. Przynajmniej tak się jej zdawało – Łukasz mógł uważać, że są tylko bliskie. Kwestia interpretacji, czyli woli.

Gdy weszła do „Bambusa”, Łukasz już siedział przy niewielkim stoliku w kącie sali, wykończonej z afrykańska plecionymi z trzciny paterami, drewnianymi dzbanami i motywami zielonych pędów na ścianach. Przyjemnie pachniało palonymi ziołami, zakryte koralikowymi abażurami lampy rzucały na salę dyskretne światło.

– Umba umba, Bwana Kubwa – skleciła murzyńskie powitanie z pierwszych skojarzeń i uśmiechnęła się krzywo.

– Kali pięknie witać, wielka pani siadać, wielka pani się napić na początek? – Łukasz żartował w uważnym skupieniu.

– A co poleca król prześwietnego Bantu?

Usiadła i rozejrzała się po lokalu w poszukiwaniu ewentualnych znajomych. Na wszelki wypadek.

– „Łza krokodylicy”. Zapewnia wyśmienity nastrój modliszkom na cały wieczór.

– A co pije król dla obrony przed modliszkami?

– „Sen pancernika”. Daje odporność i długowieczność.

– To ja to chcę.

Dowcipny dialog taki sobie, mogło być lepiej. Spojrzała w kartę napojów. Było tam sporo różnych egzotycznych nazw, ale oczywiście żadnej „Łzy krokodylicy” ani „Snu pancernika” nie znalazła. Kiedy przyszedł kelner, wysoki uśmiechnięty Afrykańczyk, zamówiła dżin z tonikiem. Łukasz wziął to samo. Siedzieli przez chwilę w milczeniu, patrząc na siebie przez stół ponad kolorowym abażurem.

– I jak? – ostrożnie zaczął po chwili Łukasz.

– Fantastycznie. Nowe życie zaczęło się od popijawy w samotności. Nawet nie wiem dokładnie, czy piłam bardziej z radości, czy też ze smutku. Grunt, że piłam, ale teraz chce mi się rzygać.

– Chyba nie sądziłaś, że w pierwszy dzień będzie od razu cudownie. Jak się długo krzywiło, to nie naprostujesz od razu.

– Głębokie. Mogę zanotować?

– Proszę bardzo, masz gratis. Od mojej babci.

Uśmiechnęła się z przekąsem.

– A gdybym zapłaciła, co byś mi poradził?

Łukasz wpatrzył się w nią intensywnie i twarz mu nagle spoważniała.

– Poradziłbym ci zapomnieć o tamtym jak najszybciej i rzucić się w... – Przerwała mu wybuchem nerwowego śmiechu. – ...jakieś zupełnie nowe i ciekawe zajęcie – dokończył Łukasz. Na jego pokrytych ciemnym zarostem policzkach pojawiły się plamy rumieńców. Niezdarnie maskował je uśmiechem. Spojrzała na niego współczująco, co – zdaje się – jeszcze pogorszyło sytuację.

– Łukasz, wyjaśnijmy sobie coś. Nie jestem zrozpaczoną samotną kobietą, którą trzeba pocieszać i zapraszać na kolację do egzotycznej knajpy, żeby jej stworzyć iluzję wspaniałej wyprawy w daleki świat i pozwolić na chwilę zapomnieć. Nie jestem również wygłodniałą samicą na progu klimakterium, poszukującą po rozstaniu z mężem szybkiego zaspokojenia seksualnego bez dalszych konsekwencji. Wiem, że takich paniuś pełno jest w internetowych śmietnikach, w idiotycznych magazynach dla snobów i w pobudzonych nimi wyobraźniach facetów. Wielu facetów. Czuję się całkiem dobrze i mam sporo ciekawych zajęć, a przyszłam tutaj dlatego, że zapraszałeś mnie ostatnio kilkakrotnie i zawsze odmawiałam. Jeśli wyobrażałeś to sobie jako podryw, to lepiej daj spokój. Porozmawiajmy o czymś innym.

Po ostatnich słowach odetchnęła z ulgą, jakby wyrzuciła z siebie długo tłumione emocje. Łukasz słuchał z szeroko otwartymi oczyma.

– Izo, źle mnie zrozumiałaś – zaczął powoli, gdy zamilkła. – Myślałem po prostu, że nie chcesz być całkiem sama przez pierwsze dni. Ja na twoim miejscu bym nie chciał. Wyobrażałem sobie – machnął ręką w nieokreślonym celu – że potrzebujesz sympatycznego gestu, przyjaźni, głupiego dowcipu. Izo! – Spróbował się uśmiechnąć. – Nie chciałem cię urazić. Przepraszam.

– W porządku, zostawmy to. – Znowu poczuła się podle.

Zjawił się ponownie przystojny Afrykańczyk.

– Czi panstuo juśsie zdecidouali?

– Wybierz coś dla mnie! – Podała Łukaszowi menu przez stół i wyjęła z torebki lusterko. Po raz kolejny dziś i po raz kolejny w celach prowokacyjnych. Teraz poczuła wyraźną przewagę i mogła przystąpić do załatwienia sprawy, w związku z którą tutaj przyszła. Podczas gdy zapamiętale i zupełnie niepotrzebnie pudrowała sobie policzki, Łukasz konsultował z kelnerem zamówienie. Gdy skończyli, ciemnoskóry chłopak uśmiechnął się, skłonił i odszedł. Schowała lusterko i wyjęła z torebki niewielką karteczkę.

– Izo, słuchaj! Jeśli jakoś...

– Mógłbyś dla mnie coś zrobić? – przerwała mu sztucznie pogodnym tonem, w którym kobiety potrafią osiągnąć mistrzostwo.

– Oczywiście – przytaknął skwapliwie.

– Poszukaj mi czegoś o nim. – Podała mu kartkę z nazwiskiem.

Chciał o coś zapytać, ale go uprzedziła:

– Nie chcę nic wyjaśniać. Po prostu znajdź mi wszystko, co się da. I bez obaw, nie chodzi o krwawą zemstę.

„Na razie” – dodała w myślach.

Resztę kolacji spędzili na błahym obgadywaniu kolegów z pracy. Kuchnia afrykańska nie była rewelacyjna, ale za to nie była także zbyt tłusta. Pożegnali się przed wyjściem z lokalu. Iza wróciła do domu taksówką, trochę pooglądała telewizję – reklamy, bardzo śmieszny kabaret, reklamy, gwiazdy na lodzie – po czym położyła się do łóżka. Wreszcie czuła się odprężona i zadowolona.

Stojąc pod afrykańskim szyldem, Łukasz patrzył za odjeżdżającą taksówką, później zaś jeszcze długo w opustoszałą ulicę. Zastanawiał się, czy tak miała wyglądać Iza po rozwodzie. I czy nazwisko wypisane przez nią odręcznie na małej kartce, którą teraz ściskał w kieszeni, na pewno nie ma nic wspólnego ze zrozpaczoną samotną kobietą.

 

Krzycki ze spokojem się przyglądał, jak funkcjonariusze kierowani przez Lucka wyciągają z busa transita trzech ponurych dryblasów. Ubrani w kombinezony z szelkami i kraciaste koszule, rzeczywiście sprawiali wrażenie mechaników samochodowych. Taka również była ich linia obrony.

– Nie macie prawa nas zatrzymywać. Nic nie zrobiliśmy. – Najstarszy z nich mówił cienkim i dość komicznym głosem. „Jaja w imadle” – jak mawiali w wojsku.

Andrzej z niechęcią spojrzał na niego. Znowu to poczucie bezsensowności połączone z koniecznością zadawania pytań, na które udzielone odpowiedzi i tak niczego nowego nie wniosą.

– Dlaczego więc uciekaliście polną drogą?

– Nie uciekaliśmy. Czasem tamtędy jeździmy, ponieważ jest bliżej.

– Bliżej dokąd?

– Do autostrady. Na zakopiance są korki.

– Teraz nie ma żadnego korka. A dokąd wam się tak spieszyło?

– Do Wieliczki, po części do hurtowni.

– We trzech jeździcie po części? I w dodatku zapakowanym samochodem?

Dryblas przez chwilę się zawahał – w jego oczach można było dostrzec rozpaczliwą pracę mózgownicy, usiłującej sobie przypomnieć, co to jest myślenie.

– Po drodze chcieliśmy podrzucić kumpla do domu. – Jego czoło rozpromieniło olśnienie. Mózgownica zadziałała. – To są jego rzeczy i mieliśmy pomóc mu rozładować.

– Tak? A którego kumpla to są rzeczy? – Andrzej podszedł do nich bliżej. Stali przed busem z tyłu warsztatu, z pochylonymi głowami, jak uczniowie przyłapani na paleniu podczas przerwy. – Który z was ma ochotę się do nich przyznać?

Na twarzach dwóch z nich pojawił się popłoch. Zerkali na siebie, szukając panicznie wspólnego planu, trzeci z nich jednak, z wyglądu najmłodszy, podniósł głowę i spojrzał na Krzyckiego spod kaptura spadającego mu na kose oczy.

– Moje.

– To świetnie. A co tam dokładnie jest?

– Meble. – Nie był zbyt rozmowny, Krzycki postanowił go więc trochę rozruszać.

– Doskonale. W takim razie chodźmy sprawdzić, czy są właściwie zabezpieczone do transportu. Szkoda, żeby się poobijały na dziurawej polnej drodze, którą chcecie je wozić, prawda? A tak na marginesie... – Wziął go pod ramię i ruszyli dookoła busa, jakby się wybierali na przechadzkę z miłą pogawędką. – Co cię skłoniło, żeby zabrać swoje meble do warsztatu samochodowego? Wymiana oleju? Hamulce wysiadły?

Gdy przechodzili obok Lucka, komisarz wykonał niemal niezauważalny ruch głową w bok. Podeszli do tylnych drzwi. Młody niechętnie je otwierał, patrząc bykiem na stojącego obok policjanta. Krzycki łypnął na te wąskie, skryte oczy i poczuł lodowaty chłód. W samochodzie stały frontami do siebie dwa spore biurka z ciemnego drewna. Andrzej klepnął jedno z nich.

– Ależ one się zniszczą! – wykrzyknął. – Jak można takie piękne, stylowe meble ustawiać na ścisk! Trzeba było chociaż tekturę włożyć pomiędzy! Nie można pozwolić na taką nieostrożność, o nie! – Potrząsnął energicznie głową i pomachał ręką na boki, jakby jego największą życiową pasją było ratowanie mebli przed zniszczeniem. – Trzeba je wyjąć i ustawić jeszcze raz, tylko porządnie. Chodźcie tutaj pomóc koledze! – Pomachał do pozostałych dryblasów. – Przecież po to z nim jechaliście.

Odwrócił się, żeby zachęcić ich do bardziej zdecydowanej współpracy. W tym momencie młody człowiek w kapturze pchnął go mocno w plecy i rzucił się biegiem w kierunku pola kukurydzy. Przeskoczył błyskawicznie przez podwórze, nie reagując na okrzyk „Stój!”, i pognał przed siebie zwinnymi skokami. W kilka sekund pokonał dzielącą go od kukurydzy łąkę i zniknął, zanim Andrzej zdołał się podnieść po upadku i otrzepać nogawki spodni. Popatrzył na pozostałych dwóch dryblasów, pokręcił głową ze zdziwieniem cioci mówiącej: „Czegóż ta dzisiejsza młodzież jeszcze nie wymyśli!” i ze spokojem zajął się meblami. Znowu miał ochotę zapalić jak Humphrey Bogart. Wiedział, że za młodym wpadł w kukurydzę drugi cień, szczupły, na długich nogach, z rękami wyciągniętymi przed siebie jak kojot ścigający Strusia Pędziwiatra. Za chwilę obaj byli z powrotem przy samochodzie. Lucek trzymał młodego za wykręconą na plecy rękę i szeptał mu na ucho czułości:

– To jak, maleńki? Lecimy jeszcze raz? Zostalibyśmy w kukurydzy dłużej...

Młody szarpnął się i łypnął wściekłym okiem. Krzycki zostawił biurka i podszedł do zimnych i teraz jeszcze węższych oczu.

– Nie bój się, mały! Nie zabierzemy ci twoich mebli, choć są piękne. Prawda, Lucek? – Krzycki błogo się rozpromienił, a młodszy aspirant skwapliwie pokiwał głową komisarzowi i rozciągnął policzki wszerz w bezczelnym uśmiechu posłanym znad kaptura. – Dwa piękne biurka. Ho, ho, intelektualista z ciebie. Lubisz pomyśleć po pracy, czasem coś napisać? Urocze. Jestem zbudowany. A teraz wyjmijcie je! – Skinął ręką na pozostałych dwóch i pilnujących ich policjantów. Kiedy zestawili biurka na ziemię, okazało się, że mają szuflady i drzwiczki zamykane na zamki.

– A teraz, panie właścicielu, proszę o klucze.

Młody ani drgnął. Lucek coś mu szepnął na ucho, znowu się więc szarpnął, jakby miał nadzieję wyrwać się ze szponów chudzielca. Iluzja.

Krzycki poklepał w blat biurka, zapatrzył się na moment w odległe pagórki, splótł ręce za plecami i podszedł do swojego pierwszego rozmówcy.

– Dobra, dosyć tych żartów. Dokąd wieźliście te biurka? Rozumiem, że to nie wasze, tylko Bulastych? – Nie obchodziło go, czy tamten zrozumiał, kogo ma na myśli.


Date: 2016-01-05; view: 522


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ CZWARTY 6 page | ROZDZIAŁ CZWARTY 8 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)